Ale ja, moi drodzy, wówczas poszedłem za ciosem. Bo kiedy z kolei zobaczyłem w jego oczach autentyczną panikę i te jego rozpaczliwe próby zorganizowania naprędce – tak ad hoc (bo przecież zupełnie nie był na taki obrót sprawy przygotowany) – jakiegoś dodatkowego gangu do mocowania oraz sztauerskich materiałów, mających być powyciąganych z jakichś dawno już pozapominanych zakamarków portowych magazynów, to od razu pojąłem, że te wszystkie starania już z góry skazane są na totalną porażkę. Że facet i tak absolutnie zrobić tego nie będzie w stanie – będąc w totalnej kropce i na pewno tak szybko sobie z tym nie poradzi. Jeśli w ogóle – bo podejrzewam, że nawet zrobić tego w sposób właściwy już by nie zdążył, nawet gdyby bardzo chciał.
Toteż ja (uważajcie teraz, jaka była ze mnie wtedy złośliwa szelma), natychmiast usłużnie zaoferowałem mu naszą – czyli statku – pomoc w rozwiązaniu jego „całkiem niespodziewanych” kłopotów. Ot, po prostu; „Facio, dajesz nam odpowiednio wysoką działkę za całe mocowanie i o swoim aktualnym problemie możesz raz na zawsze zapomnieć. Bo my wszystko jak należy zrobimy – od A do Z. Wchodzisz w to? Zgoda?” I co on na to, jak myślicie..? Ano, oczywiście się zgodził, bo przecież innego wyjścia i tak nie miał – zatem zapytał; „ile?” No to ja mu na to: „dajesz… 3 tysiące dolców i jesteśmy kwita.”
Ależ go wtedy trafiła cholera, mówię wam! „3000 dolarów USA?!? – wykrzyczał mi – A niby skąd? Toż takiej kupy szmalu ja jeszcze nigdy na oczy nie widziałem! Nie bądź śmieszny!” No to ja z kolei mu odpowiedziałem, zgodnie z prawdą zresztą; „Chłopie, tak się dziwnie składa, że dobrze wiem, iż twoja działka za tę robotę wynosi 2,5 tysiąca baksów! Zgadza się? Tak więc, kto tu tak naprawdę jest śmieszny..?” A o tej akurat sumie uprzednio udało mi się dowiedzieć od „kogo trzeba” (mniejsza o szczegóły, bo i tak ich ujawniać nie powinienem – ale zapewniam, że to szczera prawda) „Więc, albo dajesz nam tę twoją forsę, albo… spadaj na drzewo! I wtedy zobaczymy, co na to powiedzą twoi Szefowie od Załadowcy. Czy będą zadowoleni z tego, żeś zupełnie niepotrzebnie sprowokował awanturę z naszym statkiem, narażając ich w ten sposób na jakieś kłopoty, które mogą potem z tego tytułu się pojawić.” I tyle…
O, i w tym momencie, moi W.Cz.Czytelnicy, zadam wam fundamentalne pytanie; „zgadnijcie jak się cała ta sytuacja zakończyła?” Bo przecież to oczywiste, że gość został tą moją wiedzą dokumentnie „zastrzelony”. Otóż, on mi na to odparł; „…no to może… 2 tysiące wystarczy..?” (Ależ cwaniak! Jeszcze w tej desperacji próbował te swoje pięć stów uratować! Ot, kawalarz) No to ja z kolei; „Nie, absolutnie nie. OK., dajesz więc 2,5 tysiąca – i to jest moje ostatnie słowo!” Czyli posłużyłem się dokładnie taką wartością, ile w rzeczywistości wynosiła jego stawka w tym interesie – oczywiście z tego powodu, ażeby gość był wypłacalny, bo przecież sumy wziętej zupełnie „z księżyca” żądać nie było sensu, to jasne.
A ową sumę zdradził mi wówczas jeden z przybyłych wtedy na statek owych VIP-ów z lądu, pragnących mieć święty spokój a DOSKONALE ROZUMIEJĄCYCH nasze racje i o co w ogóle idzie gra. Wszak nikt z nich za taką „płotkę” jaką był dla nich ten Supercargo specjalnie by swej d*py nie nadstawiał, prawda? Ufff, zaraz zaraz… No tak, miało nie być żadnych szczegółów..! Cholera, zawsze się jakoś wygadam… No cóż, ale skoro jednak się już „sypnąłem”, to pociągnę ów temat dalej, bo przecież to jasne, że aż takiego chojraka zupełnie bez powodu i jakiegoś „podparcia” bym nie odstawiał, no nie?
Zatem wyjaśniam pokrótce, skąd wziął się wówczas u mnie ten asumpt ku temu, aby odgrywać takiego kozaka, zupełnie nic sobie nie robiąc z mojego przeciwnika. Otóż, tenże VIP dał mi wtedy po prostu doskonały oręż do ręki, w postaci ujawnienia wysokości udziału tego grubego cwaniaczka w tych oszczędnościach, żebym teraz, właśnie jego kosztem, załatwił całą sprawę „jak trzeba”. „Bo będzie wtedy de facto tak, że tym razem skasujecie to wy, a nie on, jasne?” Jak zatem myślicie, co odpowiedziałem? Oczywiście, że wszystko jasne. „Thanks for info i good luck. Wszystko będzie załatwione jak należy.”
Odpowiedź ta była więc najrozsądniejszą z możliwych, bo przecież to zrozumiałe, że w tej sytuacji – nawet pomimo mojej ówczesnej desperacji – zadzierać z jakimiś Ważniakami z lądu (i to Bóg jeden raczy wiedzieć jak wysoko i gdzie postawionymi) zupełnie sensu nie było. To oczywiste, wszak jakikolwiek dalszy upór byłby już totalnym szaleństwem. A widać było wyraźnie, że skoro już takowa sprawa wynikła, że została przez tego gościa zupełnie niepotrzebnie sprowokowana, to teraz należy jak najszybciej „ukręcić jej łeb”, rzucając nam jej winowajcę „na pożarcie”, który zresztą na swoje własne życzenie podpadł przede wszystkim im (!) – więc rezultatem jego zbytniej pewności siebie, a przy okazji doskonałą nauczką na przyszłość będzie fakt, że tym razem owe pieniążki zmienią kieszeń, i tyle. Proste..?
Szalenie proste, moi drodzy – zwłaszcza że już niedługo ten gnojek oczywiście „wymiękł”, przynosząc mi tę pełną dolarków kopertę niemalże „w ząbkach” – tak, aby jak najszybciej pozbyć się tego balastu w postaci awantury, którą w tak lekkomyślny sposób z własnej winy wywołał. Oj, ależ musiał wtedy dostać „joby” od tych swoich VIP-ów! Aż szkoda, że nie miałem okazji zobaczyć tego na własne oczy…
No dobrze, zatem ta sprawa została już wyjaśniona, ale wy oczywiście zapytacie mnie jeszcze – i to bezczelnie (a jakże, bo przecież ciekawość was zżera, że hej, nawet pomimo faktu, że gentlemani o pieniądzach nie rozmawiają) – co się stało z tą „wyszarpniętą z gardła” temu grubasowi gotóweczką, prawda? Toteż odpowiadam, uczciwie jak na spowiedzi; ja ze Starym wzięliśmy sobie z tego po 350 baksów, natomiast pozostałe 1800 dałem Bosmanowi z poleceniem podzielenia tej sumy pomiędzy tych ludzi z pokładu, którzy w tym mocowaniu brali udział.
A wyliczyłem to specjalnie tak, aby taka pojedyncza działka wyniosła dokładnie trzy stówy na łeb, jako że do podziału było akurat sześć osób. Z tym że oczywiście dałem im to dopiero po wyjściu z tego portu, obawiając się tego (zapewne całkiem słusznie), aby się któryś z nich przez przypadek z tej radości swojej rodzince nie pochwalił, których przecież w tym samym czasie było na naszym statku całe mnóstwo. Co więcej, aż do samego końca nikt z tych chłopaków w ogóle nawet pojęcia nie miał o ostatecznym rozstrzygnięciu mojego sporu z tym człowiekiem – ot, wiedzieli tylko, że w końcu się „jakoś pogodziliśmy”, i to wszystko. Wychodziłem bowiem z założenia, że jednak, póki co, zdecydowanie lepiej będzie trzymać to jeszcze w ścisłej tajemnicy, by dopiero potem mile ich takową zapłatą zaskoczyć.
Sytuacja ówczesna wyglądała więc zgoła inaczej, aniżeli ta, która miała miejsce kilka miesięcy wcześniej, kiedy to byłem tutaj na moim poprzednim statku. Bo muszę się wam przyznać, że wówczas również miałem dość gwałtowne spięcie z tym samym człowiekiem i rzecz jasna dokładnie o to samo, właśnie o owe użycie do mocowania podobnych konstrukcji – z tym że wówczas do algierskiego portu Skikda – naszego statkowego sprzętu oraz zatrudnieniu przy tych pracach naszej załogi. Jednakże wtedy, po pierwsze; żadnych specjalnych powodów do determinacji w walce z tym pajacem nie miałem, więc dość łatwo mu odpuściłem, ażeby w zbyt poważne awantury się nie wdawać.
Po drugie zaś; gra wówczas szła o zdecydowanie mniejsze środki, jako że tych kratownic było wtedy tyle co kot napłakał, więc siłą rzeczy nawet bić się specjalnie nie było o co – ot, jedynie o fakt, żeby sobie gość za dużo wobec mnie nie pozwalał, kiedy to niejako „z rozpędu lub z zapomnienia” chciał potraktować moją osobę podobnie jak swoich podwładnych. Kiedy więc zachował się do mnie jak do jakiegoś popychadła, to natychmiast odszczeknąłem mu się odpowiednio, posyłając mu wtedy taką „wiązankę”, która od razu go do porządku przywołała, powodując, że już więcej mi w drogę nie wchodził. Tylko tyle.
A poza tym – przypominam, bo być może już o tym zapomnieliście – jeszcze wtedy bardziej mi było w głowie uczestniczenie we wspólnych wyżerkach przy zbiorowym tajskim stole, aniżeli angażowanie się w jakieś rozróby z tym grubasem, z którym po prostu chciałem mieć wtedy jak najmniej do czynienia. A już zwłaszcza po tym, kiedy ON SAM – już w chwilę po naszej pierwszej „różnicy zdań” – zaproponował nieco miejscowych Bahtów naszym ludziom za tę robotę (ale wtedy był zupełnie inny Bosman - chłop, z którym ten Supercargo wyraźnie się liczył), więc tym bardziej nie chciało mi się już w cokolwiek między nimi mieszać.
Jak już wspomniałem, załadunek tych konstrukcji trwał w sumie około trzy dni. Zapakowaliśmy je częściowo na międzypokład jednej z ładowni oraz na pokład górny w pobliżu jej zrębnic, mocując to wszystko potem jak należy oraz przykrywając te części, które znajdowały się „pod gołym niebem”, dwoma warstwami specjalnych brezentów w celu zabezpieczenia ich przed wpływem morskiej soli, mogącej pochodzić z wchodzących na nasz pokład bryzgów fal podczas złej pogody. Ot, standard.
Był to zatem koniec załadunku drobnicy w tym porcie, po czym pozostawało nam już tylko oczekiwanie na zakończenie czyszczenia i woskowania zbiorników lateksowych oraz, zaraz po ich odebraniu, nalanie do dwóch z nich płynnego lateksu z przeznaczeniem do Livorno.
Tak więc, moi drodzy, moja trzecia a zarazem jak dotychczas ostatnia wizyta w Sri Racha dobiegła końca. Cóż, porcik w sumie był całkiem elegancki i jak dla mnie dość bogaty w wydarzenia, którymi teraz mogę się przed wami „pochwalić” (a jak!), toteż wcale mile go wspominam. Owszem, nie obywało się tutaj bez zgrzytów, ale generalnie zawsze z pobytu w tym miejscu byłem jednak zadowolony. Choć jednocześnie przypuszczam, że już raczej nigdy więcej do niego nie zabłądzę…
No i ponownie jesteśmy w morzu. Dokąd teraz podążamy, prując naszym skierowanym na południe dziobem wody Zatoki Syjamskiej..? Otóż, naszym kolejnym portem miał być malezyjski Port Kelang, skąd zabierać mieliśmy ładunek pozwijanej w specjalne role (tzw. „coilsy”) stalowej blachy do któregoś z portów Wielkiej Brytanii – jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy który to port konkretnie będzie, gdyż o tym, że udać się mamy z tą blachą do angielskiego Birkenhead dowiedzieliśmy się dopiero w późniejszym terminie, już gdzieś na wodach Morza Śródziemnego.
Ale do tego oczywiście dojdziemy nieco później, albowiem najpierw pragnąłbym jeszcze opisać wam sytuację związaną z ową „wyszarpniętą z gardła” temu grubasowi kasą za mocowanie tych konstrukcji i „wynajem” do tego celu naszego sprzętu, bo przecież na dokończenie tej historii zapewne czekacie, nieprawdaż? I to, jak sądzę, z wielką niecierpliwością. Toteż, moi najmilsi, uroczyście wam oznajmiam, iż dalszy ciąg tejże historii wyglądał tak;
Już następnego dnia od naszego wyjścia ze Sri Rachy, zaraz po śniadaniu, udałem się do pracujących w pobliżu pierwszej ładowni chłopaków z Pokładu i odszukawszy Bosmana poprosiłem go o sprowadzenie ich wszystkich do jego dziobowego magazynku w celu – jak się wtedy wyraziłem – „krótkiej wspólnej konferencji”. Zrobiłem tak oczywiście dlatego, ażeby przede wszystkim mieć pewność, że wypłacając im te pieniążki gdzieś z boku, na osobności, uniknę ewentualności zauważenia tegoż naszego „supertajnego mitingu” przez kogoś z załogi maszynowej. Wszak to jasne, że z takimi sprawami pośród złożonych z całkowicie azjatyckich nacji załóg afiszować się nie wolno, bowiem akurat oni wszyscy za bardzo solidarni wobec siebie nawzajem nie są, a i nawet – co trzeba z prawdziwym smutkiem podkreślić – zbytnią miłością do siebie też nie pałają. Zatem ze wszech miar bezpieczniejszym rozwiązaniem było urządzić sobie owe „tajne komplety” pod dziobówką, a nie gdzieś w Nadbudówce, na przykład w mesie lub świetlicy, aby żadne wścibskie oczy w tym czasie nas nie podglądały. Wszak ostrożności nigdy dość…
No cóż, być może jest to dla was dość dziwne – te całe „podchody” ze zwykłym wręczeniem pieniędzy za wykonaną robotę, jednakże moje niegdysiejsze doświadczenia z poprzedniego statku właśnie takie zachowanie mi podpowiadało – nie angażować w te sprawy nikogo niezainteresowanego i już.
A poza tym chciałem być również całkowicie przekonanym co do tego, iż ów Bosman… rzeczywiście te pieniądze w sposób właściwy porozdziela. Bo owszem, mogłem całą tę „zabawę” zdecydowanie skrócić i dać te 1800 baksów bezpośrednio jemu do ręki i niech tam sobie robią z tym potem co chcą, ale – jak już zaznaczyłem – wówczas nie byłbym pewny czy on sobie tego czasem… nie przywłaszczy jedynie dla siebie samego! Albo chociaż coś „ponadprogramowego”, niezgodnego z ustaleniami, nagle mu „się do ręki nie przylepi”, biorąc sobie większość z tych pieniędzy, reszcie zaś „odpalając” potem jakieś marne działeczki. Ot, taki to po prostu był człowiek, i tyle. Toteż zrobiłem ów „spęd” pod dziobówką całkowicie z rozmysłem, chcąc maksymalnie zredukować ryzyko ewentualnych późniejszych kłopotów.
I tu ponownie moglibyście się zdziwić, dlaczego z powodu tych, w sumie jednak niewielkich pieniążków, robiłem aż takie ceregiele, prawda? Wyjaśniam zatem, że nasi tajscy załoganci byli szalenie nisko opłacani – ot, wystarczy zaznaczyć, że pensja Starszego Marynarza wynosiła wtedy niecałe 200 dolarów miesięcznie, i to ze wszelkimi możliwymi nadgodzinami (w pocie czoła zresztą wypracowywanymi, nie zaś otrzymywanymi niejako „z urzędu”), aby zrozumieć, iż każdy taki dodatkowy grosz był dla nich w istocie prawdziwym dobrodziejstwem. Nieomal jak manna z nieba – i naprawdę, wierzcie mi, w tym co piszę nie ma ani cienia przesady. Niestety… Ale cóż, wszak jesteśmy w Azji…
Kiedy już cała szóstka „pokładowych chłopaków” zameldowała się na miejscu naszego spotkania, ja natychmiast przystąpiłem do rzeczy. Wyjaśniłem więc im najpierw po co w ogóle się tutaj zebraliśmy, opowiedziałem w skrócie finałowe ustalenia dotyczące tegoż mocowania, które dzień wcześniej wykonywali, a potem oznajmiłem, że należy się za to dodatkowa zapłata – każdemu z nich TAKIEJ SAMEJ wysokości „działka” z tych pieniędzy, które za ową pracę od Załadowcy otrzymaliśmy (rzecz jasna zbytnio w szczegóły ich nie wtajemniczałem). Zaraz po tym natomiast wyciągnąłem z kieszeni wypchaną dolarami kopertę i im ją w całej okazałości pokazałem, mówiąc; „to wszystko jest dla was – z tym że ABSOLUTNIE nikt inny z załogi wiedzieć o tym nie może, jasne?”
Moi drodzy, w trakcie jak im to referowałem, w miarę upływu czasu ich oczy ponownie stawały się wielkie i… okrągłe jak spodki ze zdziwienia (znowu już nie skośne, jak to miało miejsce przy naszym pierwszym spotkaniu dotyczącym ustaleń godzin ich pracy), a gdy dobrnąłem do momentu wyciągania koperty i pokazywania im jej zawartości, tej grubej „pęgi” trzydziestu sześciu 50-dolarowych banknotów, to… po prostu ich zamurowało. Ot, skamienieli jak mityczna żona Lota, dosłownie swoim własnym oczom nie dowierzając! Wszak dla trzech z nich były to… ponad trzy dodatkowe miesięczne pensje! Możecie więc sobie wyobrazić te ich totalne zaskoczenie..?
Wiem, że we współczesnym świecie informacje o tak niskich zarobkach za naprawdę ciężką pracę mogą wręcz szokować (lecz piszę o roku 2002), ale zapewniam was, że żadnego kitu wam nie wstawiam – przypominam bowiem gdzie teraz jestem; na statku pod banderą Tajlandii, pośród załogi złożonej z ponad dziesięciu azjatyckich nacji. A w ich środowiskach ludzi z tzw. „niższego stanu społecznego” naprawdę nie traktuje się ze zbytnio wysoką atencją – to jest zresztą aż tak oczywiste i powszechnie znane, że chyba szczegółowiej uzasadniać tego nie muszę, prawda..?
Zatem, kiedy tylko otworzyłem już tę kopertę i porozdawałem im „po te trzy stówy na łeb”, to nie tylko że poczułem się nagle poniekąd jak… Święty Mikołaj, to jeszcze… szczerze wzruszyłem się ich reakcjami! Tak, serio! Głównie dlatego, że się ich w ogóle nie spodziewałem – no, przynajmniej takich, bowiem ten i ów to nawet… łzy z tej radości uronił..! Jeden z Marynarzy natomiast, w pewnej chwili życzył mi (ufff, ze łzami w oczach!), ażeby… Budda na zawsze wziął mnie w swoją opiekę!
No cóż, za takie powinszowania oczywiście najserdeczniej i z całego serca dziękuję, co jednak nie powstrzymuje mnie od smutnej konstatacji; czy też nasz świat naprawdę MUSI taki być?! „Taki”, czyli aż tak niesprawiedliwy..? Eeech, Panie Budda, miejże w tej swojej opiece raczej ICH a nie mnie, bo ja im dałem TYLKO TO na co w pełni ZASŁUŻYLI..! Zatem sceduj tę swoją łaskę na nich, a ja naprawdę żadnych pretensji z tego powodu mieć nie będę, zapewniam… OK..?
Moi drodzy, jeszcze tak na koniec tegoż wątku i gwoli wyjaśnienia zaznaczę, iż powyższą sytuację opisałem nie dlatego, aby wam się tym przechwalać, że „co to nie ja – i jaki to ze mnie tzw. Dobry Wujek”. Nie, nic z tych rzeczy – uczyniłem to tylko i wyłącznie dlatego, ażeby niektórym z was choć w minimalnym stopniu uzmysłowić tę różnicę, która ostatnimi czasy dzielić zaczęła owe dwa światy – ten nasz, w którym żyjemy my, w dostatku i w spokoju (a nie..?) oraz ten ich, o którym tak naprawdę wciąż jeszcze niewiele wiemy.
Ja, podczas tych długich dziesięcioleci mojego tułania się po całym naszym globie zdążyłem go już nieco poznać (choć ciągle jeszcze zdarza mi się napotykać na swojej drodze sytuacje, które szalenie mnie dziwią), ale wielu z was – tak w istocie – w ogóle go nie zna. Toteż przynajmniej od czasu do czasu takie opisy jak ten powyższy zdecydowanie się wszystkim tym tematem zainteresowanych przydadzą, czyż nie? Ot, już chociażby tylko dla poczucia pewnej… pokory wobec otaczającej nas rzeczywistości. Bo prawda jest niestety taka, że na tym naszym świecie jest naprawdę bardzo niewiele spraw, mogących być traktowanych tak, jak gdyby były widziane przez różowe okulary.
Wiem, szalenie to smutne, a i także niezbyt chętnie dostrzegane przez tzw. „syty świat Zachodu i Północy” (do którego przecież również i my należymy), ale uciekać od tegoż tematu także nie powinniśmy. A już przynajmniej powinniśmy zdawać sobie w pełni sprawę z tych różnic, jakie nas dzielą – bowiem dziś jest to już autentycznie „najgłębsza z głębokich” przepaść…
To tyle mojego wymądrzania się na ten temat… Minęliśmy już Singapur, weszliśmy na wody Cieśniny Malakka, podchodzimy pod brzegi malezyjskiej wyspy Pulau Indah, bierzemy na pokład lokalnego pilota i wchodzimy do Port Kelangu…
louis