SRI RACHA – Tajlandia - Październik 2002
Po co tu przyjechaliśmy..? Otóż, jak już doskonale wiecie z niegdysiejszego rozdziału o tym samym porcie, właśnie tutaj specjalne ekipy dokonywały gruntownego czyszczenia naszych zbiorników lateksowych, przygotowując je zarazem do następnego załadunku. I właśnie to było podstawowym celem naszej wizyty w Sri Racha – wysprzątanie, a potem dokładne wywoskowanie całego ich wnętrza, jako że już niebawem ponownie zabierać mieliśmy z Dalekiego Wschodu płynny lateks do Europy. I to tym razem z aż czterech tutejszych portów, z przeznaczeniem do włoskiego Livorno. No a przy okazji oczywiście również i załadować coś z drobnicy – a były to stalowe konstrukcje do Turcji.
Szykował się więc nam tutaj ponownie postój co najmniej 4-5 dniowy, ponieważ uporanie się z przygotowaniem tanków pod lateks było – jak już dobrze wiecie – w wykonaniu tutejszych robotników niezwykle czasochłonne.
Tym razem jednak – co zrozumiałe – żadnych dotyczących tychże operacji szczegółów podawać nie będę, jako że uczyniłem to już w tamtejszym rozdziale. Zaznaczę tylko, że teraz też wszystko odbywało się dokładnie tak samo jak wtedy – to znaczy, również wykonywali owe prace miejscowi, szalenie skromnie opłacani robotnicy, nad którymi dozór sprawował ów „przemiły” grubas z cygarem w zębach, o którym wówczas wspominałem – z tym jednakże, iż tym razem nasza wzajemna współpraca była jeszcze gorsza niż poprzednio, co nawet zaowocowało bardzo gwałtowną sprzeczką między nami, a któryż to konflikt udało mi się w sposób wręcz druzgocący mego adwersarza wygrać. O tak, zdecydowanie utarłem mu wtedy nosa, załatwiając przy tej okazji całkiem pokaźny grosz dla naszej pokładowej załogi. Ale o tym nieco później…
Bo teraz, moi drodzy, jeszcze kilka zdań na temat naszego aktualnego postoju w tym porcie. Pojawiła się na naszym pokładzie również i „nasza” Great Kitchen Lady, której działalność wówczas opisywałem. A zatem znowu pakowaliśmy na pokład przy pomocy naszego dźwigu cały jej „podręczny” majdan – te wszystkie gary, kotły, kociołki, wraz z pokaźną ilością pełnych różnych spożywczych produktów tobołeczków – po którym to załadunku owa około 200 kilogramowej postury dama rozgościła się w okolicach naszej rufy, rozkładając nań swoją ruchomą jadłodajnię.
Poza tym ponownie nasza tajska część załogi przygotowała wspólne, porozkładane na zewnątrz stoły w celu rodzinnych biesiad pod gołym niebem – z tym że teraz, już nie tak jak na poprzednim statku, żadnych dodatkowych gadżetów nie było. To znaczy, girlandy kolorowych żarówek się nie pojawiły, ani też nawet specjalnego sprzętu z muzyką przed nadbudówkę nie wystawiono – a wszystko dlatego, że…
No właśnie… Dobrnęliśmy do sedna. Moi drodzy, pamiętacie o czym pisałem w odcinkach o Bangkoku..? Wspomniałem wówczas o tym Mechaniku, którego zabierano do szpitala akurat wtedy, kiedy ja okrętowałem, jak i również o trzech członkach poprzedniej załogi zdejmowanych z trybie nagłym ze statku z powodów zdrowotnych. Te powody oczywiście pamiętacie – chodziło o nosicielstwo wirusa HIV, które rzekomo wtedy u nich wykryto. Zatem teraz winien wam jestem dokończenia tej smutnej historii.
Otóż, niemalże natychmiast po zacumowaniu, przybył do nas w odwiedziny nasz kompanijny Superintendent, od którego od razu dowiedzieliśmy się, że ów Mechanik… nie żyje. Tak, było to niestety ponurą prawdą, a na dokładkę ów przedstawiciel Armatora poinformował nas zupełnie bez ogródek i tzw. owijania w bawełnę, że przyczyną jego śmierci był właśnie AIDS! Tak więc wiadomość ta natychmiast całej załodze mocno „podcięła skrzydła”, powodując to, że wskutek całkowicie zwarzonych tym faktem humorów, praktycznie rzecz biorąc nikomu nie chciało się już organizować zbyt wystawnych nasiadówek przy wspólnym stole.
To zrozumiałe zresztą, jako że nie tylko robić tego w tej sytuacji nie wypadało, ale i nawet pojawił się pomiędzy ludźmi… pewien strach (tak!), związany z tymi ewentualnymi wspólnymi zabawami przy stole. Ja sam, co oczywiste, również już w tych biesiadkach udziału nie brałem, tak jak to bywało poprzednio – i wcale nie ukrywam, że główną przyczyną była właśnie moja obawa przed zupełnie niepotrzebnymi kontaktami z kimkolwiek przy wspólnych stołach. Tak, niestety, wtedy zupełnie to sobie odpuściłem, nie będąc zresztą jedynym, bowiem inni zrobili dokładnie tak samo – toteż ówczesne „nasiadówki” ograniczyły się tym razem już tylko i wyłącznie do samych Tajów oraz ich przybyłych na statek rodzin. No cóż, chyba nam się ten świat nieco pozmieniał, nieprawdaż..?
Dodatkową „atrakcją” natomiast, związaną oczywiście z faktem owego nosicielstwa HIV, było przeprowadzenie już następnego poranka od naszego zacumowania kolejnego badania krwi wszystkich członków naszej tajskiej załogi, jako że nasz Armator nadal był tym wysoce zainteresowany. Co ciekawe jednak, te badania objęły tylko i wyłącznie samych Tajów. Przedstawicielom innych nacji przybyły na statek lekarz już krwi nie pobierał – głównie zresztą z tego powodu, że przecież my wcale się na to zgodzić nie musieliśmy. Toteż oczywiście odmówiliśmy – i to wszyscy „jak jeden mąż”, ja, Chińczycy, Filipińczycy oraz ci z Birmy i Bangladeszu – natomiast Tajowie nic do gadania w tym względzie nie mieli. Absolutnie – ot, odbyło się bowiem to wszystko w sposób w Tajlandii „klasyczny” – czyli, „będzie tak i tak i koniec dyskusji!” Wszak niech no by który w tym momencie podskoczył, to wyleciałby ze statku dosłownie na „zbity pysk” – i to szybciej, niż się na nim pojawił. No cóż, bywa i tak…
Zapytacie też zapewne, co było dalej z tymi trzema chłopakami, których wówczas w Bangkoku, właśnie z powodu tegoż wykrytego u nich nosicielstwa zdejmowano nagle ze statku..? Otóż, ów Superintendent przekazał nam, iż na szczęście kolejne badania tegoż faktu nie potwierdzały, choć jednocześnie zaznaczył, że jeden z nich jednak przebywa teraz w szpitalu na dalszej obserwacji. Cóż, bardzo dobrze więc, że właśnie tak się stało, zakładając oczywiście, że facet mówił prawdę, bo przecież akurat z tym mogło być różnie, czyż nie? Ale śmierć poprzedniego Mechanika była jednak faktem bezspornym, więc i tak nas to specjalnie nie uspokajało. Wciąż trzeba było „trzymać reżim” swojego postępowania, i tyle. Co też oczywiście nieustannie czyniłem, na żadne nieostrożności sobie nie pozwalając. Ot, choćby na takie właśnie, jak powyżej wspomniane wieczorne wyżerki przy wspólnym stole.
Wprawdzie, i to przyznam jak najuczciwiej, język mi jednak „aż do samego podniebienia uciekał” na sam widok tych wspaniałości, które tam serwowano – a które opisywałem w tamtym rozdziale, kiedy byłem tu na poprzednim statku – ale przez cały czas naszego tutaj postoju jednak ani razu ze swych postanowień się nie wyłamałem, skutecznie wszelkich takowych wspólnych biesiad unikając. Wiem, „strach ma wielkie oczy”, to jasne – ale inne z kolei przysłowie mówi; „dmuchać na zimne”, czyż nie..? Toteż „dmuchałem”… Szkoda mi było tych wszystkich krewetek, małżyków, krabików i innych morskich dobroci jak cholera (albo i „jeszcze bardziej niż jak cholera”, bo przecież łakomstwo zawsze było – i nadal jest! – nieodłącznym towarzyszem mojego żywota) – nie przeczę – ale… „dmuchałem na zimne” i już… Ot, co…
Załadunek stalowych konstrukcji do Turcji – przeznaczonych wprawdzie do Trabzonu na Morzu Czarnym, ale w ostateczności wyładowanych jednak w Derince, wraz z tymi rurami z Tajwanu – trwał aż pełne trzy dni. I właśnie w związku z nim doszło do owej wspomnianej uprzednio awantury pomiędzy mną a tym grubaśnym Supercargo, który jak zwykle „szarogęsił się” na naszym pokładzie ile wlezie. Miałem już z nim kiedyś aż dwie utarczki – wtedy, gdy bywałem tu na moim poprzednim statku – ale ta obecna swą mocą jednak tamte dwie zupełnie przyćmiła. Bo teraz poszło już o sprawy znacznie poważniejsze, nie dotyczące już li tylko samego jego zachowania wobec naszej pokładowej załogi, ale i również… o pieniądze.
Tak, o forsę, której ja tym razem kategorycznie od niego zażądałem za wypożyczenie mu naszego statkowego sprzętu do mocowania. W dokumentach ładunkowych „stało bowiem jak wół”, iż to cargo jest F.O.B. (Free On Board), a to jednoznacznie stanowiło, że wszelkie koszty związane nie tylko z samym załadunkiem, ale i również jego późniejszym mocowaniem ponosi w całości tylko i wyłącznie Załadowca. A zatem sprawa miała się tak, że to właśnie oni sami – czyli portowcy – mieli te „laszowanie” we własnym zakresie przeprowadzać oraz za wszelkie użyte do tego materiały zapłacić. Owszem, bardzo często zdarza się tak, iż miast zlecać takowe prace wynajętym robotnikom z portu, wielu Załadowców zdecydowanie woli powierzyć je samym załogom statków, jako że zrobią to nie tylko taniej (właśnie za ów dodatkowy „lewy grosz”, który im przy tej okazji „na boku” wpadnie), ale i przede wszystkim oszczędzić mogą przy tej okazji dodatkowych wydatków na materiały do mocowania, które wszakże na nieomal każdym statku i tak zawsze do dyspozycji są.
Sęk jedynie w tym, że ich właścicielem jest statek, czyli Armator, nie zaś jakikolwiek Załadowca – nawet pragnący zapłacić załodze za tegoż mocowania wykonanie. A taki zakup materiałów do tych prac niezbędnych, to naprawdę dość pokaźny wydatek. Często jest więc tak, że w portach, w których w ogóle takie układy są możliwe (bo są też kraje, gdzie jest absolutny przymus zlecania wszelkich prac tylko i wyłącznie portowcom, bezwzględnie – na przykład w Argentynie), Załadowca dogaduje się z nami, „sypnie ile trzeba” i wtedy wszyscy są zadowoleni, wiadomo. Gdy tymczasem tutaj…
No właśnie… Tutaj, w Sri Racha, dotychczas bywało tak, że na wszystkich statkach naszego Armatora, niejako „siłą rozpędu i przyzwyczajenia”, nie tylko że wykonywała to załoga statku (ZAMIAST opłaconych przez tego grubasa ludzi z zewnątrz!), to jeszcze używała do tego celu statkowych łańcuchów, desek, kantówek, lin i innych materiałów sztauerskich – bo przecież ci krwiopijcy ani myśleli wydawać czegokolwiek na zakup swojego sprzętu, skoro jest on już na statku i… wystarczy tupnąć na przestraszonych Tajów i robota już „zrobi się sama”. Zatem, ów „Jaśnie Pan Supercargo” – zapewne korzystając z tegoż „przyzwyczajenia”, lub też niewiedzy w tym względzie poprzednich załóg – bezlitośnie ten fakt wykorzystywał. „Szarogęsząc się” przy tym zresztą wręcz niemiłosiernie, kiedy to poczynał sobie z Bosmanem i Marynarzami tak, jakby to byli nie moi podwładni, ale właśnie jego samego.
Toteż, kiedy pozwolił sobie w mojej obecności – zresztą miało to miejsce nieomal natychmiast po rozpoczęciu załadunku – na taką pełną wyższości postawę wobec nas oraz zaczął dyrygować chłopakami w ten sposób, jak gdyby byli oni pracownikami portu, nie zaś członkami załogi, to bez zwłoki w to wkroczyłem, wywołując tym u niego najpierw pewną konsternację, potem… niedowierzanie w jego oczach (a to dobre!), a na samym końcu jego wręcz niekontrolowany wybuch złości..! Ja oczywiście nie pozostałem mu dłużny i oddałem mu dosłownie „w trójnasób” – bo puściłem mu taką „wiązankę soczystych życzeń”, że aż go na moment totalnie z wrażenia przytkało. Zaraz potem doszło oczywiście do tak karczemnej awantury, że już niewiele się namyślając nakazałem natychmiast… zamknąć klapy ładowni i przerwać jakiekolwiek dalsze prace załadunkowe!
Tak, wstrzymałem wtedy załadunek aż do czasu całkowitego wyjaśnienia wszelkich związanych z nim szczegółów. Bo muszę przyznać, że w istocie wkurzył mnie wtedy ten facet tak przeogromnie, że dosłownie uparłem się jak ten przysłowiowy osioł – komunikując mu wyraźnie i dobitnie (przy akompaniamencie wręcz niezliczonej ilości wulgarnych słów zresztą), że od tej chwili całą robotę związaną z mocowaniem tych konstrukcji wykonywać będą TYLKO I WYŁĄCZNIE jego ludzie z portu..! Koniec i kropka. Czyli dokładnie w zgodzie z postanowieniami zawartymi w odpowiednich dokumentach.
Ufff, ależ się wówczas rozpętała afera, mówię wam! Wprost nieziemska. Bo oczywiście Pan Supercargo absolutnie tego do wiadomości przyjąć nie chciał, toteż w pierwszym odruchu natychmiast poleciał ze skargą do naszego Starego – wszak przyzwyczajony był do tego, że dotychczasowe załogi statków złożone z osób jedynie nacji azjatyckich zawsze „tak tańczyły jak on im zagrał”, aż tu nagle „jakiś tam” przybysz z Europy zaczyna mu podskakiwać..?! Skarżył się więc wtedy ile wlezie – nie tylko Staremu zresztą (choć akurat on, po początkowych próbach przekonania mnie, potem jednak zdecydowanie wziął moją stronę, w efekcie odsyłając tego grubasa „do wszystkich diabłów”) – bo w następnej kolejności natychmiast zadzwonił do jakichś swoich szefów na lądzie, ale i tak niczego nie wskórał. Nie, bo oczywiście i tak wskórać niczego nie mógł, albowiem w papierach wszystko było „czarno na białym”, zatem racja była po stronie statku – i tyle.
Owszem, już niedługo doczekałem się wizyt jakichś innych paru Ważnych Osobistości ze strony portu, którzy najpierw próbowali nas… straszyć, ale potem już tylko przekonywać, że „przecież tak tu jest zawsze, itd., itp.”, ale nadal pozostawałem nieugięty. Dlaczego..? – zapytacie. A dlatego, że wówczas było mi już wszystko jedno. Bo jeśli moim uporem tylko się komuś w naszej Kompanii narażę, by w efekcie nawet i w ostateczności wracać stąd do domu, to… właśnie o to mi chodziło!!!!!! Bo ja naprawdę wtedy przeogromnie chciałem stamtąd uciec – zatem „wisiało” mi dokładnie to wszystko, co się mogło potem wydarzyć. Jeżeli natomiast okaże się w końcu, że moją absolutną racją (bo de facto właśnie taką ona była) w tej potyczce zwyciężę, to tym bardziej powinienem się cieszyć, no nie?
Zatem, tak czy owak, zawsze „moje byłoby na wierzchu”, bowiem każda możliwa opcja w zupełności mnie zadowalała. A przecież wszyscy dobrze wiemy, że w tak komfortowej sytuacji wszelkie możliwe sprawy – a już zwłaszcza te, w których trzeba o coś „z otwartą przyłbicą” walczyć, lub też te z gatunku tych postawionych na przysłowiowym ostrzu noża – są zdecydowanie łatwiejsze do wygrania. Wszak można wtedy z zupełnie spokojnym sumieniem wykazywać niezłomną determinację, żelazną konsekwencję, niczym niewzruszony upór w dążeniu do celu, bo się po prostu nie ma powodów do wahania – a i nawet w pewnym sensie prezentować sobie tzw. „tumiwisizm”; ot, coś na zasadzie „nie bo nie”, i już!
O właśnie. Bo wiecie co się potem wydarzyło..? Nikt nawet jednego złego słowa mi nie powiedział. Mam oczywiście na myśli Biura naszej Kompanii, bowiem ów grubas nadal pieklił się niemiłosiernie, wciąż próbując mnie zastraszać i grozić poważnymi konsekwencjami za wstrzymanie załadunku, ale ja miałem go wtedy „w głębokim poważaniu”, zupełnie nic sobie z jego pogróżek nie robiąc. A kiedy w dodatku niebawem dowiedziałem się od naszego Superintendenta, który był wówczas w stałym kontakcie zarówno z Operatorem w Singapurze, jak i Zarządem Armatora w Bangkoku, na bieżąco się z nimi konsultując, że Kompania JAK NAJBARDZIEJ PRZYCHYLA SIĘ do opinii statku (czyli de facto mojej własnej) oraz… ŻYCZY POWODZENIA (sic!) w dalszej konfrontacji z portem, to… wtedy dopiero urosły mi skrzydełka – mówię wam! Tak wielkie, jak co najmniej u pterodaktyla.
Tak, wyraźnie wtedy dostałem wiatru w żagle, postanawiając nawet temu grubemu chu*owi jeszcze dodatkowo przygrzmocić, żeby już kompletnie go pognębić – właśnie za owe bezceremonialne szarogęszenie się, przede wszystkim zaś za to, że pozwalał sobie wobec nas na krzyki i połajanki, jak gdyby miał do czynienia ze sztubakami z niedzielnej szkółki. Oj, przyznaję szczerze, że mnie wtedy facet wkur*ił aż do białości, nic dziwnego więc, że pałałem chęcią przywalenia mu zupełnie bez litości. Jak..? – zapytacie.
Ano, w taki sposób, że oznajmiłem mu wyraźnie, że ze strony statku nie doczeka się ABSOLUTNIE ŻADNEJ pomocy – nie tylko przy samym mocowaniu ładunku zresztą, ale i nawet jednej „marnej żabki” z naszego sprzętu na oczy nie zobaczy, o łańcuchach czy jakimkolwiek sztauerskim drzewie już nawet nie wspominając. No bo jak jest F.O.B., to sprawa jest jasna; „koleś, kupuj teraz sam wszystko co trzeba i przywoź na statek, bo jak się z tym na czas nie sprawisz, to ci twoi Szefowie tak dadzą popalić, że do końca życia to sobie popamiętasz! Mało tego, jeszcze módl się gorąco do swojego Buddy, ażebym ci w ogóle te „laszunkowe roboty” odebrał i związane z tym papierzyska podpisał, bo już wtedy stracony będziesz na wieki!”
O – i w ten oto prosty sposób facet był załatwiony na amen. Dosłownie „położony na łopatki”, bez najmniejszych szans na jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji bez szwanku. Zresztą widać było już po nim, że powoli czuje usuwający mu się spod tych jego tłustawych nóżek grunt, ale… swojego rezonu i bezczelności nadal utracić nie chciał! Bo wyobraźcie sobie, że on ciągle jeszcze próbował się na nas wydzierać! Wciąż zapewne w nadziei, że jednak uda mu się powrócić do tegoż poprzedniego status quo, kiedy to sobie robił tutaj co chciał, mając dotychczas do czynienia zawsze z kimś, kto mu na to z różnych względów pozwalał. Ot, na przykład z powodu zupełnego braku „zainteresowania tematem”, jak to miało miejsce w wypadku mojego poprzednika, któremu w głowie było jedynie lanie ludzi swą szpicrutą po plecach, nie zaś jakiekolwiek starania o normalną kooperację czy choćby w minimalnym stopniu dbałość o godność pokładowej załogi naszego statku.
W tym miejscu muszę was poinformować, tak dla lepszego zrozumienia sytuacji, że gdyby Załadowca – reprezentowany tu oczywiście przez tego grubego pajaca – miał z własnej kieszeni za wszystkie sztauerskie materiały potrzebne do mocowania tych konstrukcji oraz za wynajętych do tych prac ludzi zapłacić, to byłby to wydatek rzędu… co najmniej 10 tysięcy dolarów! Tak, to wcale nie przesada, bowiem akurat ten ładunek naprawdę aż takich nakładów wymagał – i to nie są żarty; w myśl zasady „kto wchodzi w statki ten ma wydatki”. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, iż najprawdopodobniej przy każdej takiej okazji, wykorzystując niewiedzę i bezwolność tych biednych tajskich marynarzy, traktowanych wtedy zresztą nieomal jak zwyczajne bydło (!), wysługiwano się ich darmową robotą (że jest to niby w ramach normalnych obowiązków na pokładzie), korzystając w dodatku zupełnie nieodpłatnie ze statkowego sprzętu i… „wszystko sobie grało jak trza”. Dlaczego..?
Głównie dlatego, że wszystkie mogące być tym ewentualnie zainteresowane osoby - czy to w Singapurze, czy w Bangkoku – chyba nigdy nie wnikały w szczegóły tych operacji. Ot, żadne sygnały o kłopotach do nich nie docierały, więc… właśnie o to chodzi! O ten święty spokój. Osobną sprawą rzecz jasna jest fakt, że przecież te zaoszczędzane w ten sposób pieniążki ktoś musiał kasować, to zrozumiałe – i było to zapewne kilku jakichś VIP-ów na lądzie oraz ten grubasek „na pierwszej linii ognia”. Wszak w Przyrodzie nic nie ginie, czyż nie? Z tym że oczywiście w szczegóły wdawać się nie będziemy, bowiem tzw. „śliskie tematy” nigdy zbyt bezpieczne do roztrząsania nie są, prawda?
O, i tak to właśnie sobie przez jakiś czas funkcjonowało. Gdy tymczasem tym razem trafiła nagle kosa na kamień, bo stanął im na drodze ktoś (czyli ja), komu akurat wtedy było zupełnie wszystko jedno co się w przyszłości wydarzy. Mało tego, ten „ktoś” zdolny był wykazać tyle uporu i determinacji, że był w stanie swą batalię zupełnie bez trudu wygrać, bowiem de facto… bardziej mu zależało na jej przegraniu (ABY JECHAĆ DO DOMU!), niźli na konkretnej walce! Aż tu nagle – no proszę! Awantura wybuchła nieziemska, w wyniku której mój oponent – niestety dla siebie samego - w sposób przysłowiowy zaliczył tzw. „cztery ptaszki” – czyli, jak my to określamy; „dostał taką sójkę w bok, że aż puścił pawia, odwinął orła by paść jak kawka”. Bo po prostu sprawy sobie chłop nie zdawał z tego, na jakiego desperata akurat natrafił. Ot, co…
Dokończenie w odcinku następnym…
louis