GIJON – Hiszpania - Grudzień 2002
Gijon jest największym miastem północnej prowincji Hiszpanii, Asturii. Liczy sobie około 280 tysięcy stałych mieszkańców (czyli jest wielkości naszego Białegostoku), będąc najważniejszym portem tej krainy, najsilniejszym jej ośrodkiem gospodarczym, handlowym i naukowym, choć mimo swej wielkości nie najważniejszym politycznie, bowiem stolicą Asturii jest dużo mniejsze Oviedo. Nazwę Gijon wymawia się „Chichon” (z akcentem na „o”) lub po asturyjsku (tak, jest taki język) Xixon.
Główną gałęzią tutejszej ekonomii jest szeroko pojęty przemysł metalurgiczny – znajdują się tu bowiem w pobliżu dość sporej wielkości złoża rud żelaza, co oczywiście zdeterminowało to, że obecnie w Gijon oraz w jego okolicach mieści się cały szereg kopalni rud, hut żelaza i stali, walcowni, itd. Zatem, jak sądzicie, po co tutaj przyjechaliśmy..? Tak, oczywiście po wyroby stalowe – naszym ładunkiem bowiem było kilka tysięcy ton kolejowych szyn, które umieścić mieliśmy w Lower Holdach dwóch ładowni, by je potem zabrać do miejsca przeznaczenia, którym był Taichung na Tajwanie. Oczywiście nie tak od razu, bo przecież najpierw mieliśmy udać się do portów północnej Europy, by dopiero stamtąd z powrotem wyruszyć na Daleki Wschód Azji.
W Gijon zjawiłem się po raz drugi. Na początku tego samego 2002 roku, na pierwszym moim statku tego Armatora już tu byłem – oczywiście dokładnie w tym samym celu, po takie same kolejowe szyny – jednakże pozwólcie, że tę wcześniejszą tutaj wizytę opiszę innym razem, bo akurat teraz nie za bardzo chciałbym cofać się w czasie.
Weszliśmy do portu, zacumowaliśmy i nieomal natychmiast rozpoczął się załadunek. Zabierane stąd przez nas stalowe szyny były dwojakiego rodzaju – jedne o długości 9 metrów, drugie zaś były nieco od tych pierwszych grubsze, ale długości jedynie sześciometrowej. Układaliśmy je w naszych ładowniach oczywiście wzdłuż diametralnej statku, piętrząc je w kilkunastu warstwach, w sumie na wysokość około pięciu metrów – dokładnie je do siebie dosuwając, tak, aby jak najściślej kolejno do siebie nawzajem przylegały. Ale rzecz jasna dalszych szczegółów samego ich zasztauowania zamieszczać już tu nie będę, bo przecież jest to jednak tematyka nudna jak przysłowiowe flaki z olejem, więc zamęczać was „przy pomocy” tych szyn nie zamierzam. Dodam tylko, że załadunek całości trwał około 5 dni i – ufff, na szczęście – żadnych niespodzianek przy nim nie było.
Aż pięć dni..? – zapytacie jednak – To znaczy, że tym razem czasu na zwiedzanie miałem w ilości wystarczającej..? No tak – pochwalę się więc w odpowiedzi – miałem, z tym że niestety Gijon – z całym dla niego szacunkiem, ale to jednak nie Florencja i Piza – dlatego też zbyt wielkiego pożytku z tych wolnych chwil nie miałem. Owszem, zrobiłem z nich całkiem przyzwoity użytek, ale jednak nie taki, jakim mógłbym się pochwalić w przypadku włoskiej Toskanii. Fakt, w Gijon zabytków światowej klasy się nie uświadczy, a i szczerze mówiąc, nawet i w te przeciętnej wartości również nie obfituje – toteż akurat ta dziedzina mojej turystycznej aktywności niczym specjalnym się nie wyróżniała. Ot, było tu pod tym względem dość nudno, i tyle.
Jednakże przy innych okazjach byłem podczas tego pobytu zdecydowanie bardziej usatysfakcjonowany. Pierwsze moje kroki bowiem skierowałem natychmiast na słynny stadion o nazwie Estadio El Molinon, gdzie w roku 1982 odbyły się trzy mecze rozgrywanych wówczas w Hiszpanii Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a który to stadion w całym świecie wsławił się tym, że odbył się tu wtedy mecz, będący aż po dziś dzień największym skandalem w całych dziejach Mistrzostw – no, przynajmniej za taki jest przez większość środowiska piłkarskiego uznawany. Zatem, to oczywiste, że pragnąłem koniecznie ów stadion, który już na trwałe przeszedł do Historii Footballu odwiedzić, kiedy więc trafiła mi się taka okazja czym prędzej w jego kierunku pognałem. O cóż więc chodzi..? – zapytacie.
Otóż, w 1982 roku rozgrywki jednej z grup, z udziałem Austrii, Algierii, RFN i Chile odbywały się w dwóch asturyjskich miastach – właśnie w Gijon oraz w stolicy regionu, Oviedo. Już w pierwszym meczu doszło do wręcz oszałamiającej niespodzianki, sensacji właściwie, bowiem traktowana tu od samego początku niemalże jak Kopciuszek Algieria rozprawiła się z murowanym faworytem grupy, z RFN, w stosunku 2:1. Niemcy znaleźli się więc w bardzo niekorzystnej sytuacji, a kiedy jeszcze ledwo ledwo pokonali słabych Chilijczyków, to ich szanse na wyjście z grupy stały się wręcz iluzoryczne. Tak, albowiem Austria miała już na swym koncie dwa pewne zwycięstwa, z Chile i z uznawaną już wtedy za rewelację Algierią, która z kolei prowadziła już w meczu z Południowymi Amerykanami aż 3:0. Tak więc, tylko jakiś niespodziewany kataklizm mógł tej drużynie odebrać, wydawałoby się, że już pewny awans do strefy pucharowej.
Ale niestety, właśnie taki kataklizm nastąpił..! W drugiej połowie meczu bowiem, dzielnym Chilijczykom udało się zmniejszyć rozmiary swojej porażki, strzelając Afrykanom dwa gole i chociaż Algieria w ostateczności ten mecz i tak wygrała, to jednak jej dalszy awans był już niestety w rękach (ściślej mówiąc, w nogach) piłkarzy Austrii oraz RFN.
Dlaczego..? A dlatego, że Austria i Algieria już miały na swych kontach po 2 zwycięstwa, Niemcy natomiast dopiero jedno, z dużymi jednak szansami na poprawę swego bilansu i zrównanie się w tabeli z oboma przeciwnikami, bowiem zbliżał się ich mecz właśnie z Austrią, w którym to spotkaniu jego zwycięzca z całą pewnością wychodził z grupy i grał dalej, zaś przegrany mógł już pakować walizki i wracać do domu, jako że tym drugim szczęśliwcem do awansu byłaby drużyna Algierii. Dodać należy, że gdyby do tego doszło, to oczywiście całkowicie zasłużenie.
No tak, „gdyby doszło”, ale niestety tak się nie stało, bowiem w meczu RFN-Austria nastąpiło coś, co w całym świecie skomentowano jednoznacznie – skandal stulecia, zaś obie te drużyny okrzyknięto wtedy największymi oszustami wszech czasów! Bo sytuacja była taka; jeśli wygrają Niemcy, to wszystkie te trzy drużyny osiągną pułap dwóch zwycięstw i jednej porażki, zaś o awansie dwóch z nich i odpadnięciu jednej zadecyduje stosunek bramek, a gdyby i ten okazał się taki sam, to z kolei w mocy byłby taki punkt regulaminu, który mówił, iż lepszym w tabeli będzie ten team, który mieć będzie na swym koncie więcej bramek zdobytych. I to o awansie lub jego braku decydowało – tylko to.
O, i właśnie z tego powodu doszło do wspomnianego skandalu, albowiem okazało się, że obie reprezentacje z Europy mają w tym meczu jeszcze jedno pole manewru, aby… one obie dostały się do strefy pucharowej – oczywiście kosztem Algierii. Jednakże rozwiązanie takie gwarantował tylko i wyłącznie JEDEN JEDYNY rezultat – zwycięstwo RFN nad Austrią w stosunku 1:0. Bo KAŻDE INNE ROZSTRZYGNIĘCIE dawało awans Algierii. Już bez względu na to, kto w tym meczu wygra. Zatem WSZYSTKIE możliwe remisy i zwycięstwa Austrii promowały właśnie ją i Algierię (RFN odpada), KAŻDE zwycięstwo RFN (w jakichkolwiek rozmiarach, aby tylko nie we wspomnianym 1:0) promowało z kolei Afrykanów i Niemców (wtedy odpadałaby Austria), natomiast tylko ten jeden nieszczęsny rezultat jeden do zera dla RFN obu tym reprezentacjom dawał przewagę nad Algierczykami i w efekcie wyrzucenie ich poza burtę tych Mistrzostw.
Zatem, co się podczas tego meczu wydarzyło, jak sądzicie? Ależ oczywiście; było dokładnie „zgodnie z planem” – 1:0 dla Niemców! Z tym że…
No właśnie! Z tym że cały świat widział w jaki podły sposób do tego doszło. Tak, najpodlejszy z podłych – i absolutnie nie waham się użyć tak dobitnej oceny tego, co wówczas obie te reprezentacje nam - kilkuset milionom kibiców na całym świecie! – zafundowały. Bo w istocie była to granda nad grandami jakich mało! A ja wtedy – doskonale to jeszcze pamiętam, bo w całości ów mecz oglądałem – miałem wrażenie, że za chwilę ze złości i bezsilnego gniewu eksploduję i rzucę czymś ciężkim w telewizor, będąc autentycznie wściekłym na wręcz ekstremalną bezczelność tych germańskich drużyn. Bo to, co one wówczas na boisku wyprawiały, naprawdę wołało o pomstę do nieba!
Moi drodzy, zapewne powiedzielibyście, że skoro ów wynik 1:0 był prawdopodobny jak prawie każdy inny, to przecież nigdy nie powinno się wykluczać, że akurat tak się stanie, prawda? Owszem, taki rezultat „miał prawo” paść na boisku, dokładnie na takich zasadach jak np. 2:1, 2:0, itd., ale… jednak trzeba było widzieć na własne oczy to, co ci gracze wówczas wyczyniali, ażeby nie mieć ABSOLUTNIE ŻADNYCH wątpliwości, że te dwie drużyny co do tego wyniku uprzednio się dogadały – i już.
Bowiem, zaraz na początku meczu Niemcy strzeliły potrzebnego im gola, a potem już aż do samego końca spotkania… NIE PADŁ ANI JEDEN CELNY STRZAŁ NA KTÓRĄKOLWIEK Z BRAMEK..! Nie, ani jeden więcej! I wyraźnie widać było, jak obie te drużynki skrzętnie dbają o to, aby im się przypadkiem żadna krzywda nie stała – ot, bo jeszcze nie daj Boże coś by przez omyłkę do siatki wpadło i klops gotowy. Bo wtedy już by było wiadomo, że jednak jedna z tych drużyn odpaść by musiała! Zatem europejscy Panowie Kopacze zrobili sobie wtedy z całego świata najzwyklejsze jaja, bezczelnie zakpili sobie z setek milionów kibiców na całym globie, prowadząc swoją żałosną gierkę nieustannie w środku boiska, pozorując ataki i swą postawą udowadniając, że pilnują, aby tylko przypadkiem komukolwiek z nich nie wpadło do głowy popróbować jakiejś lepszej akcji. A robili to jeszcze w tak prymitywny i ostentacyjny sposób – z szerokimi uśmiechami na twarzach! – że jedynie ktoś najgłupszy z głupich mógłby uwierzyć, że nie jest to de facto zwykła ściema i skandaliczna parodia footballu, ale zwykły mecz Mistrzostw Świata!
Dobrze wiedzieli o tym również i siedzący wtedy na stadionowych trybunach kibice, którzy aż huczeli ze złości i gniewu na to, że robi się ich w aż tak wredny sposób w balona, natomiast ogłuszającym wręcz gwizdom dosłownie nie było końca. Nawet tych dochodzących z sektorów zajmowanych przez kibiców austriackich i niemieckich! Bo wstyd im za swoich piłkarzy było przeogromnie, aż tak bardzo, że w swej zdecydowanej większości już w połowie drugiej części meczu zaczęli gremialnie opuszczać stadion, przepraszając potem wszystkich wokół za postawę ich „pupilów”, podkreślając, że nikt z nich pod tą szopką się nie podpisuje. Bo oni są kibicami piłki, nie zaś kombinatorami.
Tak, był to wówczas rzeczywiście wprost niewyobrażalny, wręcz nieziemski skandal… I oczywiście – a jakże! – zupełnie bez dalszych konsekwencji ze strony FIFA – nikt bowiem nie został potem za ten paskudny cyrk ukarany! Reprezentacja Algierii musiała więc wtedy niestety pakować walizki i wracać do siebie i chociaż żegnały ją na lotnisku wiwatujące tłumy Hiszpanów – pragnących choć w ten sposób zadośćuczynić jej to niewątpliwe oszustwo, zamanifestować solidarność i uznać jej klasę – to i tak Arabowie wciąż podkreślali, że tej nieuczciwości przenigdy Austrii i Niemcom nie zapomną!
Zatem, dotarłem wreszcie do sedna, moi drodzy. Bo oto właśnie jestem na tym słynnym stadionie i siedzę sobie na jego trybunach. Siedzę, rozglądam się ciekawie dookoła i próbuję sobie wszystko to, co się tu przed dwudziestoma laty wydarzyło, wyobrazić. Ten wysoce rozczarowany – ba, rozwścieczony! – tłum widzów, te miotane na głowy oficjeli FIFA przekleństwa i tych panów piłkarzyków, mających kibiców za nic, też zapewne palących się ze wstydu, ale jednak z żelazną konsekwencją realizujących przedmeczowe „taktyczne założenia” swoich bossów.
Tym z was, którzy podobnie jak ja ów mecz widzieli, z pewnością już niczego więcej dodawać nie muszę, prawda? Wszyscy bowiem dobrze wiemy, czym to wtedy „pachniało” – zresztą, ujawniane już po wielu latach kulisy tego meczu, zaistniałe fakty oraz wyznania samych uczestników tej parodii nie pozostawiają żadnych złudzeń, dokładnie rozwiewając resztki wątpliwości co do czystości tejże gry. Ja sam zaś byłem niezmiernie zadowolony z tego, że miałem w swoim życiu okazję osobiście odwiedzić arenę tych pseudo-sportowych zmagań, dobrze pamiętając te oglądane w telewizji momenty, w których mi – jako kibicowi – bez żenady śmiano się prosto w nos, zadrwiono ze wszelkich sportowych wartości i naigrywano się z nawet tych podstawowych zasad „fair play”.
Co ciekawe, w samym Gijon pamięć o tym wydarzeniu w pewnym sensie jest jeszcze w kręgach tutejszych kibiców żywa. Miałem tu nawet sposobność porozmawiać z jednym ze Stevedorów, który właśnie wtedy był na stadionie, a który opowiadał mi, że wówczas wielu kibiców ZAŻĄDAŁO od organizatorów zwrotu pieniędzy za bilety (sic!), uzasadniając to oczywiście tym, że w ich opinii zostali nabici w butelkę, więc za takowe wystawienie ich do wiatru płacić nie powinni. I co, jak myślicie, co było dalej..? Otóż, wyobraźcie sobie – oczywiście powołuję się teraz na słowa tego człowieka – że… część tych kosztów jednak została zwrócona! Tak więc, czy może być lepszy dowód na potwierdzenie opinii, iż jednak było coś w tym meczu nie tak..?! Ha, ciekawe, prawda..? Ale dość już o tym. Przechodzimy do następnego wątku.
Któregoś dnia, moi tajscy współpracownicy poprosili mnie o pomoc w załatwieniu pewnej bardzo ważnej dla ich sprawy – mianowicie, chcieli oni koniecznie wysłać stąd do swoich rodzin część zarobionych na statku pieniędzy, ale niestety… nie wiedzieli jak w ogóle to zrobić. Chodziło oczywiście o te dodatkowe dolary, które im się zupełnie niespodziewanie „sypnęły” w wyniku tej naszej afery z tym grubaśnym cwaniaczkiem ze Sri Racha. Zapewne pamiętacie tę utarczkę o mocowanie stalowych konstrukcji, prawda? O, i właśnie ten grosz chcieli chłopaki czym prędzej przesłać do swoich domów, głównie z tego powodu zresztą, że – uwaga – ogromnie bali się tego, że w Kompanii może się ktoś dowiedzieć o tym, że oni w ogóle jakiekolwiek dodatkowe pieniądze posiadają! Tak, ewentualnego ujawnienia tego faktu niezmiernie się obawiali. Spytacie, dlaczego..?
No cóż, moi drodzy, zacznijmy od wyjaśnienia, że zatrudnionym na tym statku Azjatom w żadnym razie jakichkolwiek „lewych” pieniążków zarabiać nie było wolno. Bo jeśli nawet trafiał się podczas eksploatacji statku jakiś dodatkowy grosz, a wynikający z udzielanej przez załogę statku pomocy portowym dokerom, to bezwzględnie należał on do Kompanii – takie tam były regulaminy, i tyle. Owszem, o tych naszych pieniądzach Armator nic oficjalnie nie wiedział, ale – uważnie teraz poczytajcie! – bardzo łatwo dowiedzieć się mógł. Skąd..? Ano, z deklaracji celnych, które za każdym razem, kiedy zawijaliśmy do nowego portu trzeba było wypełniać. Ot, tak jeszcze wtedy było w Europie – trzeba było się miejscowym Urzędom Celnym opowiadać, zgłaszając całą posiadaną przez siebie gotówkę, co do jednego złamanego cencika.
O, i właśnie w tym rzecz. Bo sprawa miała się tak, że owe deklaracje – ponownie uwaga! – były zawsze na żądanie naszego singapurskiego biura kopiowane i do niego do kontroli przesyłane! Zatem nasi chińscy bossowie mieli nieustannie wgląd w aktualną zawartość kieszeni załogantów – i o ile na przykład mnie samemu mogli co najwyżej „nagwizdać”, bo akurat do mnie nic mieć nie mogli, o tyle jednak w przypadków Tajów o każdą ich ewentualną „lewiznę” mogli się przyczepić. Ba, żeby tylko przyczepić – oni stanowczo zażądaliby jej natychmiastowego zwrotu do kasy Armatora!
Tak, i właśnie tego ogromnie się nasi marynarze bali – że ich szefowie odkryją w końcu te zarobione na boku dolarki i im je po prostu zabiorą! No owszem, zawsze istniała możliwość ich ukrycia, nie wpisując ich po prostu do żadnej deklaracji, ale w tym wypadku bali się oni z kolei kontroli celnych gdzieś w Europie – i akurat to też jest jak najbardziej zrozumiałe, jako że niezgłaszanie posiadanych przez siebie walut jest najzwyklejszym granicznym wykroczeniem, a w niektórych krajach nawet przestępstwem. Oczywiście tylko wszędzie tam, gdzie takich deklaracji zgłoszeniowych w ogóle wymagano.
Tak więc dochodzimy wreszcie do sedna. Otóż, podczas naszego postoju w Gijon przyszła do nas wiadomość z Singapuru, że już niebawem zawita do nas kompanijny Superintendent – Chińczyk, który pofatyguje się do nas w celu całościowej kontroli statku, wsiądzie w Antwerpii, a opuści nas dopiero w Hamburgu. I kiedy tylko chłopaki się o tym dowiedzieli, to natychmiast padł na nich wszystkich blady strach. Postanowili zatem czym prędzej pozbyć się tych pieniędzy, wysyłając je jakoś do domów, bo już dłużej ryzykować się bali, jak to dotychczas miało miejsce, kiedy to w Turcji, Słowenii i we Włoszech w ogóle ich nie zgłaszali. Teraz zaś, wiedząc już, że ten Chińczyk przyjedzie, koniecznie chcieli tę sprawę zawczasu załatwić. No cóż, dziwić ich obawom się nie należało – zwłaszcza że jeszcze dodatkowo mieli duszę na ramieniu z powodu tych przemycanych po cichu żółwi – ale niestety nie zawsze jest tak, że „chcieć znaczy móc”, bo akurat w tym wypadku zupełnie nie potrafili dokonać tego samodzielnie. I stąd właśnie ta ich skierowana do mnie prośba – żebym ja wziął te wszystkie ich pieniądze z sobą do miasta i przesłał je z jakiegoś banku lub poczty do ich domów w Tajlandii. Jestem przecież u siebie, w Europie, więc na pewno będę wiedział jak to załatwić.
A zatem, skoro ładnie proszą, to oczywiście zrobić to powinienem, to jasne. Wyruszyłem więc któregoś popołudnia z Bosmanem do miasta, by już w pierwszym napotkanym przez nas banku to zadanie zrealizować. Muszę jednakże się ze wstydem przyznać, iż operacja ta wcale taka łatwa nie była, o nie. Namozoliłem się przy tych wszystkich wypełnianych przeze mnie papierkach wprost przeogromnie, co i rusz musiałem coś w nich poprawiać, kiedy to odsyłano mnie spod okienka z powrotem do kontuaru, na którym pisałem, a niektóre z formularzy to nawet musiałem rozpoczynać od nowa. Aż w końcu – ufff, udało się! Tak, udało, ale zajęło mi to wszystko aż nieomal całe trzy godziny! Tfu, jak ja nie cierpię biurokracji!
No tak, ale jednocześnie na swoją obronę napiszę to, że przesyłka tych pieniędzy nie następowała na żadne bankowe konta w Tajlandii – bo takowych te biedne chłopaki w ogóle nie mieli – ale na ich adresy domowe, a to z kolei wymagało kilku dodatkowych formularzy. Jednakże w końcu sobie z tym zadaniem poradziłem – hurra! – sprostałem wymaganiom i oczekiwaniom chłopaków, choć uczciwie przyznaję, że były jednak podczas tej mojej papierkowej szamotaniny takie momenty, w których miałem szczerą ochotę cisnąć długopisem w blat kontuaru i wynieść się z tego banku na zawsze.
Koniec odcinka pierwszego…
louis