BREMEN - NIEMCY
Bremen jest i zawsze było miastem (jeżeli ktoś woli używać jego spolszczonej nazwy Brema, to proszę bardzo) w całej historii Niemiec bardzo ważnym. Położone jest nad rzeką Wezerą, wprawdzie aż ponad 60 kilometrów od jej ujścia do Morza Północnego, ale jako wielki port morski ma dla tego kraju znaczenie bardzo duże – ot, wystarczy powiedzieć, że w skali przeprowadzanych tutaj przeładunków tylko w niewielkim stopniu ustępuje wielkiemu Hamburgowi.
Liczy sobie ono około 600 tysięcy mieszkańców (a więc wielkością porównywalne jest do naszego Poznania), choć oczywiście ze swym wielkim kontenerowym terminalem w Bremerhaven w sumie tworzy metropolię będącą aż na czwartym miejscu pod względem gospodarczego znaczenia w całych Niemczech. A zatem jest to „niezły kawał miasta”, no nie?
A jego historia..? Jest wręcz przebogata. Pierwsze pisane historyczne wzmianki o tym miejscu pojawiły się już za czasów Karola Wielkiego (czyli w połowie VIII-go wieku), który zresztą osobiście nakazał założenie w tym miejscu nowego biskupstwa, co rzecz jasna od razu zaowocowało bardzo szybkim rozwojem okolicznych osad i wsi. Bremen otrzymało prawa lokacyjne wprawdzie dopiero na początku wieku XIV-go, ale nieomal natychmiast stało się członkiem Wielkiej Hanzy, rozpoczynając swój gwałtowny rozwój i bogacenie się na skalę prawie tak samo znaczącą jak pobliskiego Hamburga oraz szeregu ówczesnych portów w Niderlandach i tych leżących na wybrzeżach Bałtyku.
A potem to już wszystko poszło jak z płatka, prosto z górki. Miasto dosłownie w oczach rozkwitało, przybywało mieszkańców w sposób wręcz lawinowy, zatem i jego rozbudowa szła pełną parą, a trzeba podkreślić, iż stało się tak głównie za sprawą… uwolnienia miasta od władzy konserwatywnych arcybiskupów, którzy jak tylko mogli tak próbowali ten szalony rozwój powstrzymać lub choćby spowolnić, ale ostatecznie zostali stąd… przegnani (!) w roku 1646, kiedy to Bremen stało się tzw. Wolnym Miastem, choć formalnie oczywiście nadal należało do Wielkiej Rzeszy Niemieckiej.
No dobrze, ale dosyć już o historii tego miejsca, bo jeszcze nie daj Boże kolejny raz gotów byłbym na tenże temat ponad miarę się rozpisywać. Poprzestańmy więc na tym co powyżej, szybko przechodząc do „wyliczanki” jej materialnych śladów, które miałem zaszczyt tu osobiście na własne oczy zobaczyć i „własnymy ręcamy” dotknąć.
A zatem od czego zaczniemy..? No, kto zgadnie..? Ależ oczywiście, że od… katedry – no bo jakżeby inaczej, prawda..? Wszak pamiętacie: gdzie by nie spojrzeć, tam zawsze jakaś katedra w tle, ot co. No tak, jednakże ta bremeńska Katedra Św.Piotra (St.Petri-Dom) jest wobec innych wyjątkowa. A to głównie z tego powodu, iż wybudowana ona została (i to już w początku XI-tego wieku) w stylu romańskim, będąc przestylizowaną (ufff, co za słowo!) na tradycyjny średniowieczny gotyk dopiero podczas jej przebudowy w wieku XIII-tym.
Jej konstrukcja jest zatem dość specyficzna, a zarazem jej początkowe rozmiary także zbytnio imponujące nie były, ale za to przebogate wyposażenie oraz późniejsze zdobnictwo biją podobne jej obiekty wręcz na głowę. Ot, powiem krótko – przebywając w jej środku miałem częstokroć takie wrażenie, jakbym się nagle przeniósł w czasie do okresu… Wypraw Krzyżowych, choć ona sama akurat z Krucjatami zbyt wiele wspólnego nie ma. Jednakże ta atmosfera…
Jeśli ktoś z was chciałby dokładnie na własnej skórze poczuć, o czym tak naprawdę teraz piszę, to oczywiście gorąco wycieczkę do tego miejsca polecam, bowiem tego specyficznego uczucia słowami chyba oddać się nie da. Bo tego trzeba po prostu posmakować samemu – jeśli oczywiście ktoś jest na tyle „historycznie wrażliwy”, ażeby w ogóle być w stanie takowy nastrój w sobie wyzwolić, bo przecież sami doskonale wiecie, że nie każdemu jest to od losu dane, czyż nie..?
Chociaż, zaraz zaraz… Chyba potrafiłbym jednak coś wam zaproponować, abyście choć w pewnym stopniu tenże nastrój wnętrza Katedry w Bremen mogli poczuć, bez konieczności osobistego udawania się do tego miasta – mianowicie, w położonym niezbyt daleko na południe od Bydgoszczy niewielkim Strzelnie jest właśnie podobnego typu romański kościółek (choć to oczywiście zupełnie nie ta skala wielkości), w którego wnętrzu wizyta rzeczywiście może tę bremeńską atmosferę co nieco przypominać, jako że akurat tam wspomniana „podróż w czas Wczesnego Średniowiecza” jest nieomal namacalnie odczuwalna.
No dobra, wiem wiem – nieco irytujący patos, a i nawet pewnego rodzaju uniesienie wyraźnie z powyższych słów przebijają, ale przynajmniej mogę poczuć się usatysfakcjonowany tym, że chociaż coś mogłem wam jednak w tymże względzie zaproponować, odwiedzenie miasteczka Strzelno wam polecając. Z tym że proszę przypadkiem tej romańskiej świątyni nie pomylić z sąsiednim kościołem Świętej Trójcy (to ten, w którym z kolei znajdują się słynne romańskie kolumny tzw. Dobra i Zła), bo to przecież są zupełnie dwa różne obiekty. Ale ta uwaga to rzecz jasna jedynie na marginesie, bowiem podejrzewam, że… i tak nikt z was specjalnie w tym celu się do Strzelna nie pofatyguje. Ot, co…
Wracajmy zatem do Bremen. Cóż więc jest aż tak ciekawego w tamtejszej Katedrze Św.Piotra, że aż tak bardzo się nią zachwycam..? Ha, dobre pytanie, na które odpowiedź powinna być tylko jedna – wszystko. A to dlatego, że wnętrze tej budowli to po prostu jeden wielki zabytek, i tyle. W którą stronę by nie spojrzeć, tam zawsze jakieś wspaniałe dzieło od razu rzuci się w oczy.
Na przykład odlana z brązu chrzcielnica z roku 1220 (!), tak przepięknie wykonana, że aż dech w piersiach zapiera każdemu amatorowi podziwiania historycznych pamiątek – ot, wystarczy rzec, iż nie jest to bynajmniej zwykłe stare brązowe naczynie na święconą wodę, ale pełne rzeźb i reliefów arcydzieło sztuki, bowiem od figurek Świętych wokoło niej aż się roi, natomiast ona sama osadzona jest na ramionach siedzących na grzywiastym lwie trzech mężczyzn. Rzeczywiście arcydzieło, bez dwóch zdań.
Ambona – przebogato zdobiony i rzeźbiony podarunek szwedzkiej królowej Krystyny z roku 1638. Wykonana w stylu rokoko ze szlachetnego rodzaju drewna, a w sumie cała wyglądająca tak, jakby tworzący ją artysta włożył w swoją pracę tyle serca, że… już chyba na nic innego by mu go nie wystarczyło (ufff, ależ patosu wam dzisiaj serwuję!). Tak, to również zabytek „z najwyższej półki”, ani chybi.
Stalle (pomimo, że aż tak cenne, to jednak każdy z odwiedzających tę katedrę może sobie na nich przysiąść, nikt tego nikomu nie zabrania) – pochodzące w większości już z roku ok. 1360. Do naszych czasów przetrwało ich wprawdzie już tylko osiem lub dziewięć sztuk (a może jednak dziesięć? Już tego nie pamiętam.), ale umieszczone na ich oparciach malowidła scen ze Starego i Nowego Testamentu dają wystarczające wyobrażenie o tym, jak bardzo bogato one wszystkie musiały kiedyś wyglądać. Lecz niestety, większość z nich szalejącym w katedrze aż trzykrotnie w jej dziejach pożarom oprzeć się nie zdołała.
Ogród Biblijny (Bibelgarten) – niewielki ogród na wewnętrznym dziedzińcu katedry, urządzony jednak niezwykle pomysłowo, z pięknymi ławeczkami umieszczonymi w przeuroczych zakamarkach pośród gęstej zieleni. Co ciekawe, roślinność tego ogrodu stanowią tylko i wyłącznie gatunki tych roślin, których nazwy wymienione zostały w Biblii. Żadnych innych podobno tutaj nie ma, ale… tego ja wam zweryfikować bym nie potrafił, bo przecież do wiedzy Botanika jest mi bardzo daleko.
Rzeźba tzw. „Myszy Katedralnej” – ot, to ci dopiero niezwykle fikuśny pomysł. Dość sporych rozmiarów kamienna rzeźba zwyczajnej myszki, ale pochodząca już z wieku XIII-go (sic!). Aż do dziś pomiędzy historykami trwają spory co do znaczenia tego tworu, jak i w ogóle sensu jego powstania, ale – jak należy domniemywać – sprawa ta i tak zapewne do końca wyjaśniona nie zostanie.
Tzw. „Ołowiana Krypta” (Bleikeller) – chyba najbardziej spektakularne miejsce całej Katedry Św.Piotra. Mieści się ona oczywiście w podziemiach świątyni (no, jak to krypta, wiadomo), jednakże nie pod posadzką jej głównej nawy lub chociażby w którejś z bocznych kaplic, ale pod wspomnianym Biblijnym Ogrodem. Dostęp do niej jest bardzo łatwy (no i bezpłatny), w każdej chwili można w jej podziemia się zapuścić, jednakże… ja osobiście osobom o słabych nerwach takową wizytę zdecydowanie bym odradzał.
Oj tak, a już tym bardziej w samotności, bez żadnego współtowarzysza jej zwiedzania. A to rzecz jasna z tej przyczyny, że znajdują się tam zwłoki kilkudziesięciu osób z czasów Średniowiecza, ale w sposób naturalny zmumifikowane! Niektóre z nich w dodatku eksponowane są tam w otwartych trumnach, bez żadnych oporów wystawione na publiczny widok zwiedzających, ale wyglądają one wszystkie niestety tak przeokropnie, że… na przykład ja nieomal od razu stamtąd na powierzchnię ogrodu zwiałem!
Ot, bo takie widoki po prostu nie dla mnie – no owszem, gdyby to były zwyczajne szkielety, to przechodzące mi w takim momencie po całych plecach ciarki jeszcze jakoś bym przetrzymał, ale niestety są to ususzone mumie ludzi, wyglądające zresztą tak, że chyba nawet i sam Potwór Frankensteina by się ich przestraszył, a co dopiero zwykły skromny przybysz z Lechistanu!
No, po prostu – krótko mówiąc, moje nerwy widoku tych ususzonych ludzików znieść absolutnie nie potrafiły, i tyle. Ale przecież to nic, bowiem ja nadal mogę mienić się – już choćby z samej definicji, a jużci! – nieustraszonym Człowiekiem Morza. Ot, co…
Tak przy okazji, krótka dygresja. Czy moi Wielce Czcigodni Czytelnicy wiedzą może o tym, iż w naszym kraju także znajdują się podobnego rodzaju „atrakcje”, kiedy to na widok zwiedzających wystawione są zmumifikowane ciała z odległych epok historycznych..?
Ba, i to jeszcze jakich osób – ot, na przykład w miejscowości Święty Krzyż w pobliżu Kielc, na samym szczycie Łysej Góry w podziemiach tamtejszego klasztoru jest oszklona trumna z mumią samego Jaremy Wiśniowieckiego! Obok niego zaś leży jeszcze dodatkowo kilka znamienitych postaci rodu Opalińskich, również na widok publiczny wyeksponowanych. Brrr…
No a w Sandomierzu..? Tam z kolei w jednym z kościołów znajduje się oszklona trumna z kilkusetletnią mumią Panny Morsztynówny, która zresztą wygląda aż tak „świeżo”, jakby dosłownie w każdej chwili mogła nagle otworzyć oczy, wstać ze swego grobowca i… przyłączyć się do oglądających z ciekawością jej doczesne szczątki szkolnych wycieczek. Brrr…
No tak, ale koniec już tej dygresji, wracajmy do bremeńskiej katedry… Biblijny Ogród, Ambona, Chrzcielnica, Krypty, Stalle, Kamienna Mysz… O, i tak można by jeszcze wymieniać i wymieniać, i wymieniać wprost w nieskończoność, bowiem Katedra ta jest we wszelakiego rodzaju zabytki, ciekawostki (i „atrakcje” też, a jakże) wręcz przebogata.
Bo przecież są tu jeszcze wspaniale zdobione grobowce arcybiskupów i innych dostojników kościelnych z różnych epok historycznych, są tu także piękne witraże wykonane przez słynnego francuskiego mistrza tegoż rzemiosła Charlesa Crodela (dyć to ten sam, który witrażami kościoły samego Paryża ozdabiał), istnieje tutaj również możliwość dotarcia na sam szczyt jednej z wież, skąd rozciągająca się w dole panorama miasta oraz koryta przepływającej tędy Wezery jest wręcz bajkowa.
Jest tu także unikatowy w skali całego świata zegar, którego mechanizm pozwala… samodzielnie temu urządzeniu ustawić się z powrotem na dokładną godzinę w wypadku chwilowej utraty jego elektrycznego zasilania, na skutek specyficznego ruchu umieszczonych w nim specjalnych ciężarków.
Znajduje się tu też słynny i bardzo stary, bo pochodzący już z 1433 roku dzwon „Maria Gloriosa” o tak bogatych zdobieniach, iż uważany jest on nawet za jeden z najpiękniejszych dzwonów na całym świecie. Ot, rzeczywiście czapki z głów, ani chybi.
No i również – co oczywiste, bo przecież cóż warta byłaby bez nich jakakolwiek katedra – są tu wspaniałe stare organy. Z nimi jednakże sprawa ma się już nieco inaczej, aniżeli z pozostałymi znajdującymi się tutaj zabytkami, jako że akurat one przeszły tak burzliwe koleje swego losu, że dziś już doprawdy nie sposób jednoznacznie powiedzieć, co w nich tak właściwie jest jeszcze zabytkowego, co jest jedynie rekonstrukcją lub repliką, a co po prostu zwykłym nowoczesnym uzupełnieniem tego instrumentu, ażeby on w ogóle jeszcze jakiekolwiek dźwięki mógł z siebie wydobyć.
Pierwsze konstrukcje tych organów powstały już na początku XIV-go stulecia, ale potem na przestrzeni kolejnych wieków - aż do ich ostatecznej formy z 1889 roku, która przetrwała już do dnia dzisiejszego - poddawane one były takiej ilości najprzeróżniejszych zmian, że chyba nawet sami zarządcy katedry w tym wszystkim się dokładnie połapać nie zdołają.
Spadały na nie bowiem chyba wszystkie możliwe plagi naszego świata – doznawały one zniszczeń z powodu pożaru, zawalenia się sąsiednich ścian, kradzieży, nieumiejętnej obsługi przez niektórych niezbyt wprawnych organistów tej świątyni, a i nawet z przyczyny toczenia jej drewnianych miechów i wiatrownic przez robactwo. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze nader częste... wady konstrukcyjne oraz błędy ich budowniczych, co w sumie dało taki efekt, iż przez wiele lat przebudowa wręcz goniła przebudowę i dziś naprawdę szalenie trudno w ogóle orzec, któż tak właściwie powinien zostać uznanym za ich „ojca-budowniczego”.
Mimo tego jednakże, słynna niemiecka dokładność i skrupulatność oraz włoska fantazja (bo i nawet z Italii kiedyś do naprawy tego instrumentu fachowców sprowadzono) pozwoliła w końcu doprowadzić to wszystko do ładu – i to w takim stopniu, że dziś... ponownie stanowią one niezwykle wartościowe dzieło sztuki, choć niestety ja osobiście nie mogę się pochwalić tym, iż kiedykolwiek miałem szansę ich cudowne (podobno) brzmienie usłyszeć.
Skądinąd wiem jednak, że ich tonacje łudząco przypominają te z organów znajdujących się w klasztorze w naszej mazurskiej Świętej Lipce, a że akurat tamtych miałem kiedyś doskonałą okazję podczas jednego z koncertów wysłuchać, toteż moja wyobraźnia podpowiada mi, że dzisiejsze bremeńskie organy również z całą pewnością muszą być wspaniałe. Zresztą odbywające się w tej katedrze cyklicznie tradycyjne koncerty organowe z udziałem wielu osobistości życia politycznego i artystycznego całych Niemiec są chyba tego najlepszym dowodem, prawda..?
Muzeum Katedralne – no cóż, miałem je kiedyś okazję przez kilkadziesiąt minut pozwiedzać, ale stwierdzić mogę tylko jedno: fatalne! Nudne, źle urządzone i po prostu drętwe..! O jego ubóstwie z kolei to nawet wspominać nie będę, bowiem gdyby jego zasoby chcieć przyrównać na przykład do naszego gnieźnieńskiego, to byłoby to postawienie zwykłej hulajnogi przy wyścigowym rowerze. Gdyby więc nie znajdujące się na ścianach tej kaplicy, w którym się ono mieści, stare malowidła, to już chyba zupełnie sensu by nie było w ogóle do niego zaglądać.
No tak, ale należy pamiętać, że zostało ono zorganizowane dopiero niedawno – jest jeszcze bardzo młode, bowiem otwarto je dopiero pod koniec XX-go wieku, ale i tak znajdujące się tam eksponaty zupełnie nie były wówczas warte ich oglądania. Gorąco i uczciwie was o tym zapewniam, jednocześnie jakąkolwiek wizytę w tym przybytku wam odradzając. Szkoda czasu.
Moi drodzy, a zatem tutejszą katedrę mamy już „z głowy”, pora już więc najwyższa na wyprawę w inną część tego miasta – mianowicie, na Rynek Główny, gdzie podziwiać możemy piękny XV-wieczny gotycki ratusz wraz ze stojącym niedaleko niego słynnym posągiem rycerza Rolanda – oba te obiekty nota bene, z uwagi na swoją wielką wartość, w roku 2004 zostały oficjalnie wpisane na listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Dodam od siebie, iż moim zdaniem absolutnie zasłużenie.
A tak przy okazji, małe wyjaśnienie – ówże stojący na pięknym cokole rycerzyk, to właśnie jest dokładnie ten sam Roland, o którym niegdyś masowo powstawały wśród prostego ludu chwalące jego wyczyny pieśni, natomiast jedna z nich – z francuskiego znana jako tzw. Chanson de Roland, będąca średniowiecznym eposem rycerskim – nawet i w naszych polskich szkołach była lekturą obowiązkową, którą zresztą wręcz z dzikim upodobaniem nasze starsze wiekiem Panie Polonistki potrafiły nas aż do bólu zadręczać. Pamiętacie to jeszcze..? Ech, co to były za czasy...
Bremeński posąg tego znamienitego rycerza jest najsłynniejszą jego figurą w całej Europie (bo musicie wiedzieć, że przecież jest takowych pomników na naszym kontynencie w sumie aż kilkadziesiąt, tylko że ten w Bremen jest najwspanialszym i w swoim rodzaju jedynym), z czym oczywiście bez żadnych obiekcji każdy się zgodzi, jeżeli tylko dobry los obdarzy go okazją zobaczenia go na własne oczy. Ja tego zaszczytu dostąpiłem i rzecz jasna w pełni tę opinię potwierdzam – Roland w Bremen jest pomnikiem wręcz doskonałym. Szkoda tylko, że go wysokim, wykonanym z kutego żelaza płotem ogrodzono.
W tym miejscu niniejszego tekstu mógłbym oczywiście zacząć się rozpisywać, aż do woli jego wygląd i historię wam przedstawiając, ale czy miałoby to w ogóle jakikolwiek sens, skoro wiele ciekawych informacji na ten temat można bez żadnego trudu szybko odszukać w encyklopedii lub chociażby po prostu w internetowej Wikipedii..? Chyba nie, prawda..?
No właśnie. Dlatego też pozwólcie, że jedynie na tych kilku powyższych akapitach jego temat zakończę, co najwyżej głośno i wyraźnie wszem i wobec oznajmiając, że na ławeczce pod Rolandem w sumie spędziłem kilka godzin, odpoczywając sobie po moich długich i męczących wędrówkach po tym mieście.
Tak, bo tu rzeczywiście trzeba się było zdrowo nabiegać, aby wszystkie najważniejsze obiekty Bremen „obkolędować”, ale przyznam szczerze, iż wspomniany wysiłek naprawdę był tego warty. Nie będę już ich oczywiście wam opisywał – no bo tego by jeszcze brakowało po takiej dawce tekstu o tutejszej katedrze, no nie..?! – poprzestając jedynie na ich wymienieniu, ponieważ uznałem już, że… co za dużo, to niezdrowo, nieprawdaż..? Prawdaż.
Toteż, już na samo zakończenie tego rozdziału, szybciutko się wam pochwalę, iż poza pobliskim Rolandowi Ratuszem odwiedziłem tu jeszcze bardzo stary ewangelicki kościółek Najświętszej Maryi Panny (Liebfrauenkirche), z uwagą jego wspaniałe zabytkowe wnętrze podziwiając, pospacerowałem sobie po starej rybackiej dzielnicy Schnoor (gdzie jeszcze aż do dzisiaj można napotkać chodzących po ulicy sędziwych rybaków w gumiakach i w zwykłych roboczych fufajkach, serio!), nieomal cal po calu przeeksplorowałem wąskie uliczki tutejszego centrum z kamieniczkami nawet jeszcze z epoki Średniowiecza, a i również dokładnie przyjrzałem się tzw. Bremer Stadtmusikanten – czyli pomnikowi czterech słynnych Bremeńskich Muzyków w postaciach… kota, psa, koguta i osła! Niezła menażeria, no nie..? Ale za to jej pobliże jest… ulubionym bremeńskim miejscem spotkań zakochanych par…
O, i tym miłosno-zoologicznym akcentem naszą wizytę w niemieckim Bremen zakończyliśmy. Ufff, nareszcie…
louis