WICKLOW - Irlandia - Kwiecień 1997
Zawarta w powyższym tytule data jest oczywiście datą mojej pierwszej wizyty w tym porcie, co zresztą już od dłuższego czasu tradycyjnie robię, kiedy tylko do czynienia mamy z portem, w którym bywałem wielokrotnie, a sam o nim rozdział zamierzam potraktować w sposób „zbiorczy” – czyli zawierający fakty i epizody zaistniałe podczas wszystkich moich odwiedzin jakiegoś miejsca. W wypadku irlandzkiego Wicklow będzie więc dokładnie tak samo. Wszystko co najistotniejsze zbiorę razem „do kupki” i poniżej w jednym rozdzialiku opiszę, bez specjalnego wyróżniania dokładnych dat, podczas której to kolejnej wizyty dane wydarzenie zaistniało. Jasne..? No to do roboty...
Porcik ten leży nad Morzem Irlandzkim, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na południe od irlandzkiej stolicy, Dublina. Ja osobiście byłem w nim – uwaga! – w sumie aż prawie trzydzieści razy, zaglądając tu zawsze niewielkim stateczkiem w okresie około dwóch i pół roku, właśnie od Kwietnia 1997, do ostatniej mojej tam wizyty późną jesienią roku 1999-tego. Za każdym razem przywoziliśmy tu drzewną tarcicę ze Szwecji, z dwóch tamtejszych portów, z Halmstad i z Uddevalli, po drodze częstokroć „zahaczając” jeszcze o Belfast, w którym część tego drewna wyładowywaliśmy.
Właśnie tak bowiem wyglądała wtedy nasza regularna shippingowa linia, na zmianę z jeszcze jednym statkiem – naszym „bliźniakiem” nota bene – woziliśmy tę tarcicę ze Szwecji do Belfastu, Dublina i Wicklow, mając okazję przez aż tak długi okres czasu w Irlandii niemalże się „zadomowić”. A już zwłaszcza w Wicklow, miasteczku bardzo „kameralnym”, z wprost przemiłymi jego mieszkańcami. Oj tak, to miejsce rzeczywiście było przytulne, jak rzadko które inne na świecie.
Wicklow jest w istocie miastem bardzo małym, liczy sobie bowiem zaledwie sześć i pół tysiąca stałych mieszkańców, co jednakże wcale mu nie przeszkadza być stolicą hrabstwa – nota bene o tej samej nazwie, czyli Wicklow, zaś w języku irlandzkim brzmi to wręcz „językołamczo”, mianowicie: Cill Mhantain. Hrabstwo to jest z kolei częścią Prowincji Leinster, czyli regionu przystołecznego Dublina, choć oczywiście po samym Wicklow zupełnie tego nie widać. Nie, bo wydaje się on miasteczkiem położonym rzeczywiście „bardzo daleko od szosy”, tylko że... właśnie w tym jest cały jego urok! Ten jego spokój i przytulność, które zresztą powyżej pozwoliłem sobie nazwać „kameralnością”.
Moi drodzy, gdybym tak zechciał, krok po kroku, opisać wam wszystkie wydarzenia, które z moim udziałem w tym miasteczku zaistniały, zrelacjonować wszystkie moje wycieczki, zwiedzanie zabytków, wizyty w knajpkach, itd., to spisałbym zapewne wcale opasły tom, a tego oczywiście robić nie zamierzam. Bo i zresztą, na co, po co i dlaczego? Żeby tworzyć jakiś turystyczny przewodnik po tamtejszych okolicach? Eee taaam, to przecież i tak sensu by nie miało, a ja w ten sposób już kolejny raz po prostu bym was zanudził, i tyle. Na cóż wszak miałbym coś podobnego robić..?
Zatem postanowiłem uczynić tak: czym prędzej zbiorę wszystkie razem „do jednej kupki” z kilka-kilkanaście co istotniejszych szczegółów z moich wspomnień z tego miasta, aby je potem pokrótce opisać – oczywiście będzie to krótko i zwięźle, obiecuję! – całą resztę mniej ważnych wydarzonek i epizodzików natomiast (których zresztą rzeczywiście zebrało się tu całkiem sporo, wszak dwa i pół roku, z reguły codwutygodniowych wizyt w tym miejscu, to jednak nie w kij dmuchał), po prostu pominę, i już. I to nawet bez specjalnego żalu, jako że zawsze jest okazja takowe wspominki w razie czego nadrobić – rzecz jasna podczas jakiejś grillowej biesiadki na działkach lub w ogrodzie, wiadomo.
Tak więc, skoro już wszystko wyjaśnione, zaczynamy... Porcik ten położony jest dokładnie przy samym ujściu płynącej przez to miasteczko małej rzeczki (przykro mi, ale jej nazwy już nie pamiętam. Zresztą nazwa ta była jedynie w języku irlandzkim, toteż i tak byście jej w ogóle nie wymówili, więc przynajmniej tych mąk dla waszych języków wam oszczędzę), a jednocześnie prawie w samym jego centrum. Od portowej bramy bowiem do najbliższego baru, było co najwyżej 80-100 metrów. Zatem, gdzie by się nie wybrać, wszędzie było bardzo blisko, co przy naszych „potrzebach” oraz miejscowych irlandzkich realiach, rzeczywiście niezmiernie nam pasowało. Dlaczego? – zapytacie.
Ech, no co za głupie pytanie! No przecież dopiero co wspomniałem o najbliższym barze, czyż nie..? A gdzie, jak nie właśnie w samym sercu Irlandii, można się napić najlepszego Guinessa, warzonego nota bene w położonym zaledwie około kilometr od nas browarze!? No, pomyślcie tylko, kto w naszym nadwiślańskim kraju miał w ogóle kiedykolwiek okazję napić się świeżutkiego i czarnego jak smoła Guinessa, rozlewanego wprost z drewnianej beczułki..?! Tak, nie jakiegoś tam puszkowego czy z metalowej beczki, ale przechowywanego w niewielkich, zrobionych z sosnowego drzewa, antałkach..!
O, a właśnie takie piwo w tym przyportowym barze serwowano. Czy wyobrażacie sobie więc, jak mogły wyglądać nasze cowieczorne wyprawy w to miejsce? Dyć każdorazowo było to dla nas prawdziwym świętem, zwłaszcza że naszymi zwyczajowymi współbiesiadnikami byli portowi dokerzy, którzy zaraz po zakończonej robocie na naszym statku, w drodze do swych domów zawsze o ten bar „zahaczali” – zawsze! A z racji tego, że nocnych prac w tym porcie prawie w ogóle nie praktykowano, przeprowadzano je tylko w wypadkach wyjątkowych, to codziennie od godziny 17-18-tej, kiedy stevedorzy swoją „szychtę” kończyli, do naszej tradycyjnej wyprawy na Guinessa już mogliśmy się przyszykowywać.
A kiedy jeszcze na dodatek trafiała się akurat Sobota lub Niedziela, a w telewizji leciał jakiś ważny mecz, na przykład międzypaństwowy reprezentacji Irlandii, wyobrażacie to sobie..?!?! O rety, wtedy to dopiero było! Istne święto nad świętami! Ha, a muszę się wam pochwalić, iż w takich biesiadkach przy piwie i meczu przydarzyło mi się uczestniczyć w tej knajpce w sumie aż czterokrotnie! Zupełnie nie pamiętam, cóż to w ogóle za mecze były – jednakże akurat nie to bywało wówczas najważniejsze, tylko ta panująca w tym szczególnym miejscu wręcz przewspaniała i zapewne nigdzie niepowtarzalna „irlandzka aura”.
W takich chwilach bar ten był zawsze tak zatłoczony, że tej przysłowiowej szpilki nie było już gdzie wetknąć, a nas traktowano tam zawsze jak „swojaków”. Ot, krótko mówiąc, było tam po prostu cudownie. Owszem, wielokrotnie zdarzało się i tak, że ten czy ów z piwem co nieco jednak „przedobrzył” (no tak, ale w wypadku Irlandczyków to przecież normalne, a jakże!), ale nigdy nie doszło tam do żadnych ekscesów, nawet zwykłej przepychanki! A to oczywiście dlatego, że sami Irlandczycy w ogóle nie są narodem konfliktowym, są nawet aż do przesady wobec siebie nawzajem i wobec obcych przyjacielscy, toteż takowe wieczory zawsze przebiegały w wręcz wzorowej atmosferze. No i jak tu w Irlandii się nie zakochać..?
Bywało tam więc niezmiennie wesoło i zdecydowanie „luzacko”. Ot, prawdziwy raj dla poszukiwaczy spokojnego miejsca na wieczorne wspólne „nasiadówki” przy smacznym – ba, wręcz kultowym, jeśli chodzi o Guinessa – perlistym napoju. A jeszcze weselej było wtedy, gdy po jakiegoś mocno już podchmielonego „wicklowczyka” przychodziła... jego żona lub córka..!
Ha, to wtedy to dopiero było śmiechu co niemiara, albowiem ich spokojna irlandzka natura nigdy nie pozwalała takim podpitym delikwentom na jakikolwiek zdecydowany opór wobec swoich kobiet, toteż zawsze spokojniutko dawali się od stolików przez nie odciągać, pokornie podążając za nimi do swoich domów. Hmm, a muszę zaznaczyć, że takowych przypadków było tam rzeczywiście dość sporo – można by nawet rzec, iż wydarzały się tam takie „wieczorne babskie łowy” aż nader często. Tak, one wcale nie były rzadkością, tylko że ich przebieg oraz tzw. „ogólny ogląd” w porównaniu z analogicznymi wydarzeniami w naszym „kochanym rozpijaczonym” narodku był zupełnie inny.
Bo tam, na irlandzkiej prowincji, takie wywlekanie faceta z knajpy przez jego babę nigdy nie miało „skandalicznego wymiaru” czy też atmosfery „pijackiej awantury”, ale przebiegało w nastroju raczej wesołym, kiedy to facet był po prostu przez swą połowicę stanowczo karcony za to, że się za długo w knajpie zasiedział, a nie za to, że w ogóle sobie z kolegami popił. Tak, to absolutnie nie miało niczego wspólnego z jakimkolwiek alkoholizmem. A co jest podłożem podobnych przypadków w Polsce..? No cóż, akurat tego to już chyba wyjaśniać wam nie muszę, prawda..?
No dobra, skoro „knajpiany wątek” mamy już z głowy, to teraz pora na kilka zdań o moich wycieczkach po tym miasteczku oraz po jego okolicach. I już na samym początku tego tematu uroczyście was informuję, że w samym Wicklow zwiedziłem dokładnie wszystko, co tylko godnego uwagi się w nim znajduje. To znaczy, starą zabudowę jego centrum, gdzie znajdują się pierzeje niewysokich domów wzniesionych jedynie z samego kamienia, ruiny jakiegoś średniowiecznego kościółka, no i przede wszystkim, niezbyt wprawdzie imponujące swoimi rozmiarami kamienne pozostałości maleńkiego zameczku – czy też może raczej jedynie warownej strażniczej wieży – ale za to niezwykle malowniczo położone, stojące na szczycie znajdującego się na południe od ujścia rzeczki niewielkiego wzgórza.
Napisałem, że te ruiny swoją wielkością imponować nie mogły – i to oczywiście jest prawdą – z tym że one stanowiły jednak w tym miejscu sporą atrakcję, jako że z samego ich szczytu można było podziwiać naprawdę wspaniałe widoki niemal całej okolicy tego miasteczka oraz dość rozległy akwen Irlandzkiego Morza, bowiem stały one na znajdujących się dokładnie na samym brzegu skałkach.
Tak, w tym miejscu plaży nie było żadnej, a podczas przypływu od strony morza te ruiny nie były w ogóle dostępne. Trzeba było więc wspinać się na ich szczyt jedynie od strony lądu, co zresztą bardzo często czyniłem, ponieważ akurat to miejsce było moim ulubionym na krótkie popołudniowe wypady. Zameczek ten stał sobie bowiem tuż obok portu, toteż z jego szczytu doskonale widać było cały jego teren oraz nasz zacumowany tam stateczek, który z tej perspektywy wyglądał jak jakaś dziecięca zabawka.
Tak, to wcale nie patos, moi drodzy, a jedynie całkiem realne odczucie, jako że z wysokości tej kupki kamieni on rzeczywiście wydawał się taki maluteńki, zdający się „leżeć u samych stóp” stojącego tam obserwatora. Zatem głównie z tego właśnie powodu bardzo lubiłem do tych ruin zaglądać, aby posiedzieć tam sobie troszkę w spokoju i w prawie całkowitej, przerywanej jedynie szumem morza ciszy, widząc w dole jak na dłoni nasz statek, cały port oraz dużą część tego miasteczka. No i również okoliczne pola i łąki, które w istocie są tam tak intensywnie zielone, że naprawdę nie ma się co dziwić temu, że Irlandię tradycyjnie nazywa się Zieloną Wyspą. Tak, bo wszelakich traw tam rzeczywiście dostatek.
Latem 1998 roku, wykorzystując jakieś lokalne święto, z powodu którego portowi robotnicy cały dzień nie pracowali w ogóle, wybrałem się na bardzo długą wycieczkę do położonych nieco na północny-zachód od Wicklow gór – o tej samej zresztą nazwie, czyli Wicklow Mountains (po irlandzku – uwaga, starajcie się nie połamać sobie języków – Sleibhte Chill Mhantain) – zamierzając nawet zdobyć ich najwyższy wierzchołek Lugnaquilla, ale na to oczywiście zabrakło mi czasu, pomimo że jest on łatwo dostępny, bo po prostu niezbyt wysoki i o łagodnych, porośniętych wrzosami stokach.
W okolice te dotarłem rejsowym autobusem międzymiastowej komunikacji, wysiadając w pobliżu niewielkiego, położonego u samych stóp tych gór jeziora (jego nazwy już niestety nie pamiętam), planując właśnie stamtąd wyruszyć w drogę, wprowadzając w życie mój zamiar wspięcia się na Lugnaquillę, ale kiedy będąc już tam na miejscu zobaczyłem na własne oczy te odległości do ewentualnego ich pokonania jedynie piechotą, to natychmiast z tych głupich i jak się okazało zupełnie nierealnych planów zrezygnowałem. Ot, niestety, pomierzyłem wtedy „swoje siły na zamiary”, a nie odwrotnie.
Ale i tak było tam całkiem fajnie. No cóż, tak prawdę powiedziawszy, nazywając te wzgórza górami Irlandczycy mocno przesadzili, bo przecież takich „zazielenionych garbów” w Polsce jest całe mnóstwo i nikt górami ich nie nazywa, ale one i tak w tej okolicy wcale nieźle się prezentują. Krajobrazy były tam rzeczywiście wręcz „boskie” (a piwko w knajpce w jakimś małym tamtejszym miasteczku jeszcze lepsze!), tylko że – no niestety – ale jakąś dłuższą wyprawę po tych terenach musiałem jednak wybić sobie z głowy, ponieważ przedzieranie się przez gęste zarośla pełne wysokich paproci do przyjemności jednak nie należało. Jakichś wydeptanych ścieżek nie napotkałem tam wcale (one zapewne tam gdzieś są, tylko że nie w tej okolicy, gdzie akurat ja z autobusu wysiadłem), więc już po niedługim czasie wszelkie próby moich ambitnych marszów porzuciłem, poprzestając już jedynie na podziwianiu widoczków.
Wracajmy jednak z tych gór do Wicklow, bo przecież teraz tam jest nasze właściwe miejsce, czyż nie..?
louis