Geoblog.pl    louis    Podróże    Irlandia - Wicklow    Irlandia - Wicklow-2 (ostatni)
Zwiń mapę
2019
01
lut

Irlandia - Wicklow-2 (ostatni)

 
Irlandia
Irlandia, Wicklow
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Wracajmy jednak z tych gór do Wicklow, bo przecież teraz tam jest nasze właściwe miejsce, czyż nie..? Zwłaszcza że... zbliża się już wielkie narodowe święto całej Irlandii – czyli Dzień Świętego Patryka, patrona tego kraju. Wypada ono co roku dnia 17 Marca, a nam – moi drodzy – w roku 1999 akurat w ten szczególny dzień udało się do „naszego” Wicklow zabłądzić.
Tak, trafiło nam się to szczęście przybyć tam dokładnie na jego obchody, w których oczywiście również i my mieliśmy okazję uczestniczyć, bowiem w przeddzień do portu nas wprowadzono, ale żadnej wyładowczej pracy OCZYWIŚCIE nie było. I to przez aż dwa kolejne dni! Zatem tańce, hulanka i swawola, bo przecież to oczywiste, że Irlandczycy celebrują je głównie... przy kuflu Guinessa oraz swojej własnej whisky (nota bene, podłej jak diabli – do szkockiej ma się tak, jak trabant do mercedesa), ale rzecz jasna dopiero po zakończeniu przedpołudniowej uroczystej ulicznej parady. A na czym te parady polegają? – zapytacie – I czymżeż takim to święto w ogóle jest?
Otóż, Święty Patryk zakończył swój wielce pobożny żywot dnia 17 Marca, więc stąd właśnie wziął się zwyczaj wspominania jego samego i jego życiowych dokonań akurat w tym dniu roku. Uświęconym już wielowiekową tradycją roślinnym symbolem tych obchodów jest zielona koniczyna (Irlandczycy nazywają ją shamrock), przy pomocy której Święty Patryk wyjaśniał pierwszym irlandzkim chrześcijanom tzw. „dogmat Trójcy Świętej”. Zwykły ciemny lud nie mógł bowiem zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, ażeby Trzy Osoby Boskie, tak de facto były jednocześnie tylko jednym jedynym Bogiem.
Proste umysły tych ludzi pojąć tego nie były w stanie, dlatego też wyrastające jednocześnie z jednej łodyżki trzy listki polnej koniczynki do objaśnienia tegoż dogmatu nadawały się wprost idealnie. Legenda o Świętym Patryku właśnie ten fakt w pierwszej kolejności podkreśla, traktując to jako jego najważniejsze i najcenniejsze życiowe dokonanie.
Ta sama legenda oczywiście pomija milczeniem istnienie koniczynek czterolistnych, które przecież w przyrodzie jednak się zdarzają (sam kiedyś takowe dwukrotnie w życiu na łące znalazłem, więc wiem, że takie anomalie rzeczywiście się tej roślince, rzadko bo rzadko, ale jednak przytrafiają – i podobno przynosi to znalazcy duże szczęście, ale ja nie pamiętam, czy mi wtedy coś szczególnego przyfarciło), a które potencjalnie mogłyby przecież zachwiać wiarę w ówże dogmat, ponieważ rodziłyby się w tych ciemnych umysłach pytania, kogóż w takim razie ten czwarty listek symbolizuje, czyż nie..?
No cóż, ten czy ów wiejski prostak w tamtych czasach być może pomyślał sobie, iż istnieje jednak jeszcze jakaś czwarta postać tegoż wcielenia Boga, lub też tym dodatkowym listkiem... mógłby być nawet i sam diabeł (no bo czemu nie, skoro umysły ciemne?), jednakże – jak już powyżej wspominałem – w historycznych przekazach o tym cicho sza, więc... może po prostu w Irlandii, w przeciwieństwie do łąk nadwiślańskich, takich przyrodniczych figielków Natura poskąpiła..? No dobra, ale akurat ten motyw potraktujmy jako żart, czym prędzej z powrotem przechodząc do właściwego tematu.
Czyli do tradycyjnych obchodów tegoż święta, bo przecież o to przede wszystkim nam chodzi, nieprawdaż? Zatem już spieszę wam oznajmić, że tego szczególnego dnia rano prawie cała nasza załoga (na statku pozostali tylko dwaj Wachtowi) wyruszyła do centrum Wicklow, aby podziwiać przechodzącą przez jego główną ulicę uroczystą paradę. Wszyscy oczywiście odpowiednio się wtedy odzialiśmy, co kto miał w swej garderobie zielonego, to na siebie w ten dzień założył. A jak ta parada wyglądała, na czym ona w ogóle polega? Ano, jest to zwyczajny pochód, coś „na modłę” naszych niegdysiejszych pochodów pierwszomajowych, tylko że na zdecydowanie mniejszą skalę, wiadoma rzecz.
Idą więc sobie wzdłuż tej ulicy jedna za drugą rozmaite grupy ludzi – oczywiście prawie wszyscy odziani na zielono – a każda taka grupka reprezentuje jakąś instytucję, zawodową społeczność, szkołę, klub sportowy, itd., itp. Ot, prawie dokładnie tak samo, jak to „drzewiej” w naszej Ludowej Ojczyźnie 1-go Maja bywało. Maszerowały więc sobie przed oczyma zgromadzonych wzdłuż chodników gapiów na przykład członkinie tanecznego klubu, zgrabnie przebierając nóżkami i stukając nimi energicznie o bruk, oczywiście w rytm ichniego River Dance (nota bene widok naprawdę przeuroczy), potem dziarsko szli mali chłopcy z lokalnej szkółki piłkarskiej, niosąc pod pachami swoje futbolówki, za nimi z kolei grupka kilkunastu starszych kobiet w różnokolorowych długich spódnicach (cholera wie zresztą, kim one w ogóle były – jakieś miejscowe Koło Gospodyń Wiejskich może? Albo chór przykościelny lub Rada Parafialna?), wkrótce przejeżdżały jakieś stare zabytkowe pojazdy z siedzącymi w nich przebierańcami, potem znowu jakieś dziewczęta, lecz tym razem formujące pieszą orkiestrę dętą (to znaczy, raczej „orkiestrkę”, bo było ich tam zaledwie kilka, ale za to oczywiście z wykręcającą zawzięcie jakieś „powietrzne młynki” swą długaśną batutą liderką), a za nimi ponownie grupka jakichś poprzebieranych „w coś tam” osób, itd., itp.
O, i właśnie tak ta parada wyglądała. Czyli jednak zwykły pochodek, prawda..? Nie parada raczej, ani nawet korowód, ale właśnie pochodek, ot co. Trwał on w sumie bardzo niewiele ponad godzinkę, ale z racji wielkości tego miasteczka, zapewne to i tak było osiągnięciem dość znaczącym. Jak wielką celebrę bowiem można urządzić w zaledwie sześciotysięcznej miejscowości, czyż nie..? Wprawdzie z okolicznymi „wiejskimi przyległościami” być może zebrałoby się tego narodu w sumie nawet i z dziesięć tysięcy dusz, lecz to i tak wciąż jeszcze jest liczbą raczej malutką, aby móc w pełni komukolwiek swą masowością zaimponować. Wszak w Polsce nawet na zwykłe gminne odpusty przychodzi osób znacznie więcej, mam rację..?
No tak, ale u nas – no niestety – jakiekolwiek wspólne lokalne świętowanie wygląda jednak zupełnie inaczej. Tam bowiem – na prowincji irlandzkiej – organizowane z tej okazji festyny są całkowicie odmienne od tych naszych, które swoją „siermiężnością” nierzadko mogą nawet i najwytrwalszego ich bywalca z nóg wprost na ziemię powalić. Wszak w Irlandii ludzie się po prostu dobrze bawią – autentycznie i szczerze – bo lokalne społeczności po prostu nawzajem się lubią, jak natomiast jest z tym w naszej „Polsce gminnej”? Czy też tak przyjacielsko i szczerze..?
No cóż, sami przecież wiecie równie dobrze jak ja, że podczas naszych imprezek te „zabawy” nie wyglądają jednak tak samo, więc akurat tego opisywać wam nie muszę, nieprawdaż..? Oj tak, prawdaż, albowiem któż z nas nie zna tej naszej specyficznej cepeliowskiej atmosferki, pełnej unoszących się w powietrzu alkoholowych oparów i miotanej na okrągło przez większość uczestników takich „uciech” całej bogatej palety naszych narodowych przekleństw zaczynających się na „k”, „ch”, „p”... Hmmm, tak właściwie, to chyba nawet i na wszystkie literki naszego alfabetu, bo przecież jak Polak sobie przy okazji jakiegoś święta lub odpustu niczego mocniejszego nie golnie, to... praktycznie rzecz ujmując jest tak, jakby takowego święta w ogóle nie było, czyż nie..? Zatem z drogi śledzie, bo parafianin jedzie..! Ot, co...
A jak jest w Irlandii..? Ha, moi drodzy – owszem, tam również z okazji każdego święta alkohol wręcz całymi strumieniami się przelewa, ale... Po pierwsze: dopiero wieczorkiem, kiedy wcześniej odpowiednie, wynikające z racji celebrowania świąt, „posługi i obowiązki” zostały już poczynione – czyli, osobisty udział w paradzie, we mszy, pokazanie się na festynku w rodzinnym gronie, itd.
Po drugie: pija się tam tylko i wyłącznie swojskie piwo i whisky (to irlandzkie oni sami nazywają whiskey), nie zaś jakoweś wiejskie „prymuchy”, „czyściochy” czy „bimberki”, po których potem leży się gdzieś w błocie pod płotem albo pod odpustowym straganikiem.
W Irlandii tego nie ma. Tam się zapijaczonych mord nie zobaczy, co najwyżej ten i ów co nieco przesadzi z okresem czasu wieczornego pobytu w knajpce, bo zbyt długo w niej się zasiedział, albo rzeczywiście zbyt mocno sobie podchmielił, ale wówczas – jak już to powyżej opisywałem – do akcji wkraczają zatroskane ich losem żony, matki czy córki, stanowczo wywlekając takiego delikwenta, co to „się zapomniał”, z knajpy z powrotem do domu, no i wtedy już wszytko gra. Tak, bo tam nikt w pijanym widzie wyrwanymi ad hoc z płotu sztachetami po grzbietach się nie okłada!
Ech, tylko westchnąć, no nie..? Jednakże, skoro już o tej knajpce napisałem, to... Ha, no przecież że tak! Wszak to oczywiste, że ówczesny wieczór właśnie tam spędziliśmy. Czy ktoś z was miał co do tego w ogóle jakiekolwiek wątpliwości..? Ależ! Dyć, jak tradycja to tradycja, wiadoma rzecz. A akurat przy okazji tego szczególnego święta jest tak, że – uwaga, uwaga, uwaga! – każdy szanujący się Irlandczyk OBOWIĄZKOWO MUSI wypić tzw. „Dzban Patryka”. Ba, i to duszkiem, za jednym zamachem aż do samego dna (pomimo tego, że jest to zazwyczaj pełna szklanica ich silnej lokalnej whiskey), ponieważ bez tego toastu obchody Dnia Świętego Patryka – ot, po prostu – byłyby... niekompletne.
O nie, moi kochani, ja wcale nie żartuję. To naprawdę nie jest żadną „ściemą”. Tak przynajmniej nadal jest na irlandzkiej prowincji, a jak z tym jest w większych i nowocześniejszych ośrodkach, na przykład w Dublinie, tego niestety nie wiem. Jednak w Irlandii „gminnej” ten zwyczaj z całą pewnością jest jeszcze kultywowany i naprawdę ma się bardzo dobrze. Mniammm, i to jak dobrze! A skąd on się w ogóle wziął..? – zapytacie z ciekawością, bo przecież to jednak co nieco dziwne, aby OBOWIĄZKOWO trzeba było wychylać dużą szklanicę mocnej wódki, prawda..?
Zatem już wszystko wyjaśniam. Otóż, legenda głosi, iż Święty Patryk ostrzegał kiedyś jakąś bardzo nieuczciwą, oszukującą swoich klientów właścicielkę gospody, że jeśli nadal będzie ich „kantować” na ilości wlewanego do ich dzbanów trunków, to za karę jej dom nawiedzać będą groźne potwory. Wystraszone tą okropną perspektywą babsko natychmiast tego swojego niecnego procederu zaniechało, od tamtej chwili już uczciwie pełne porcje każdemu nalewając.
Oczywiście zadowoleni z takiego obrotu sprawy klienci tej gospody (no bo któż by się wówczas nie cieszył, no nie?) od razu ponieśli opowieść o tym wydarzeniu „w lud”, ustanawiając przy tej okazji właśnie tę niezwykłą tradycję – że w dniu Świętego Patryka należy wychylić jego pełen „dzban”, ażeby wszelkie osobiste marzenia zostały przez niego spełnione, ot co. A tak przy okazji, o coś was zapytam, zgoda..? Czy wyobrażacie sobie podobny zwyczaj w naszym kraju..? Ech, to by dopiero było, no nie..? Ręka, noga, mózg na ścianie, ani chybi. No dobra, ale od dalszych komentarzy już się powstrzymam.
Moi drodzy, tamten wieczór spędziliśmy oczywiście w tej „naszej” przyportowej knajpce, ale – i tu kładę trzy palce na sercu, abyście mi w pełni uwierzyli – nikt z nas nawet się zbytnio wtedy nie upił. Owszem, za kołnierz niczego nie wylewaliśmy, to jasne – jednakże wzorem raczej zdyscyplinowanych pod tym względem Irlandczyków – również i my staraliśmy się z ilością piwa nie przesadzać, żeby broń Boże któryś z nich przypadkiem sobie nie pomyślał, że Polacy... no... „w temacie picia tacy i owacy”. O nie, bardzo dzielnie się trzymaliśmy, wstydu naszej Ojczyźnie nie przynosząc.
Chociaż, tak prawdę mówiąc, to chyba wszyscy z nas specjalnie by się wówczas popili, aby tylko doczekać, wzorem irlandzkich kobiet z kolei,... wywleczenia nas z tej knajpki przez nasze własne małżonki, gdyby tylko było to w ogóle możliwe. Ale cóż, taka już marynarska dola, że one niestety są przez większość czasu aż tak od nas daleko. A przecież na Zielona Wyspę wyciągać mężów z knajp nie przyfruną, czyż nie? I to nawet wtedy, gdyby pragnęły tego dokonać... na miotłach. Ot, co...
No dobra, ale teraz pora już najwyższa na ostatni temat niniejszego rozdziału o Wicklow. A temat ów nazwałbym „smakowite mięczaki prosto z morza”, gdybym tylko silił się na tytułowanie kolejnych wątków mojego „Wiekopomnego Dziełka”. A to dlatego, że tutejsi rybacy zajmowali się głównie połowem morskich ślimaków – tak, nie ryb, ale właśnie jakichś ślimaczków – których zawsze przywozili do portu pełne skrzynki, by potem je pracowicie przesegregowywać przed ich sprzedażą i ostateczną wysyłką do odbiorców tych smakowitości.
Oj tak, wiem co mówię, bowiem one rzeczywiście były w swym smaku doskonałe. Nieco wprawdzie twardawe, ale jednak... istne niebo w gębie. Z wielką ochotą bym je więc wam polecał, tylko że nazwy ich gatunku już nie pamiętam, a będąc teraz na statku, kiedy niniejszy tekst piszę, nie mam żadnej możliwości jej odszukania. Prosiłbym was zatem o to, abyście samodzielnie sobie w jakiejś encyklopedii lub w Necie poszperali, bo na pewno odnalezienie tam ich nazwy zbyt trudne nie będzie.
Ci rybacy codziennie wczesnym rankiem na swoje połowy w morze wyruszali (co ciekawe, jednak nigdy nie czynili tego w Niedziele), aby już wczesnym popołudniem z powrotem w porcie się meldować. Ich keja znajdowała się na drugim brzegu rzeczki, dokładnie za rufą naszego statku, a że było do nich tak blisko, że z powodzeniem mogliśmy im nawet w te skrzyneczki z naszego pokładu pozaglądać, to – oczywiście, bo jakżeżby inaczej?! – już podczas pierwszej naszej wizyty w tym porcie ruszyliśmy do nich na handelek, żeby samemu również mieć okazję tych morskich robali posmakować.
Rzecz jasna, z uwagi na bardzo przyjacielskie charaktery Irlandczyków, ta nasza misja natychmiast zakończyła się pełnym sukcesem, toteż na statek przytargaliśmy z sobą tych ślimaczków całą pełną skrzynkę, jednakże... zupełnie nic za nie nie płacąc. Nie, bo ci rybacy po prostu żadnych pieniędzy od nas nie chcieli, a i nawet odmówili jakiejkolwiek z nami wymiany „w naturze”, na przykład za piwo czy flaszkę wódki. Ot, skoro do nich przyszliśmy, bo zapragnęliśmy sobie tych mięczaków posmakować, to nam po prostu całą ich skrzynkę podarowali, i tyle.
Zatem, kolację tego dnia mieliśmy wręcz prześwietną, za co zresztą później i tak się tym ludziom jednak odwdzięczyliśmy, bo ich po prostu wieczorem... w tej knajpce spotkaliśmy. Tak więc popijali oni wtedy swojego Guinessa na nasz rachunek, jednocześnie bliżej się z nami zapoznając. Toteż już od tego pierwszego naszego dnia w Wicklow nawiązaliśmy fajne znajomości, mając też okazję spotykać się tam również i z portowymi dokerami. O, no i właśnie tak to wszystko się zaczęło.
Ot, z czasem zadomowiliśmy się w tym porciku tak bardzo, że te smakowite ślimaczki od tych rybaków dostawaliśmy regularnie – ba, kiedy tam zawijaliśmy, to pełen ich kosz już na nas czekał..! – no a potem, co oczywiste, tradycyjnie znowu spotykaliśmy się w tej „naszej” knajpce, bo przecież oni wszyscy po swej robocie zawsze w drodze do domu o nią „zahaczali”. Z tym że potem już nigdy nie pozwalali nam tegoż Guinessa im stawiać, a częstokroć bywało i tak, że o określonej wieczornej godzinie, kiedy się tam pojawialiśmy, pełne szklanice były dla nas już nalane! Ech, no i jak tu się w Irlandii nie zakochać..? No niech mi tylko ktoś temu zaprzeczy...
A tak przy okazji, pozwólcie, że opiszę wam jeden nasz mały ówczesny dylemacik – otóż, często sobie wtedy żartowaliśmy z tego, że skoro ci rybacy głównie zajmowali się połowem właśnie tych mięczaków, nie zaś samych ryb, to powinni się chyba nazywać inaczej, czyż nie? Oni sami o sobie mówili, że są „fishermenami”, jednakże... cóż wspólnego z rybami mają jakieś tam ślimaki? Czy nie adekwatniej więc byłoby określać ich mianem „snailermenami”, co? My wówczas właśnie z tego się podśmiewywaliśmy – ale nie pokpiwaliśmy sobie, o nie! – a czasem to nawet w ich obecności, ale oni oczywiście w ogóle się na to nie obrażali, a jedynie z dużym poczuciem humoru te żarty podłapywali.
No a jak w takim razie należałoby ich nazywać po polsku, jeśli nie rybakami – „ślimakowcami” może..? Czy też jeszcze dobitniej – „mięczakowcami”..? No cóż, akurat nasz język takowych profesji nie przewiduje w ogóle, bo u nas po prostu nigdy nie było żadnych poławiaczy takich stworzonek na skalę przemysłową, wszak w Bałtyku ich nie ma. A gdyby nawet i były, a nasi rybacy by je na nasze stoły odławiali, to... czy spróbowalibyście może nazwać jakiegoś Kaszuba, na przykład... mięczakowiakiem..? Ufff, to już lepiej byłoby od razu się samodzielnie powiesić, zanim oni by tego za nas nie uczynili. Ot, co...

O, i takąż to właśnie przestrogą niniejszy rozdział o Wicklow szczęśliwie zakończyliśmy.
louis



I tym rozdziałem żegnam się już na zawsze z portalem "geoblog.pl".
Życzę szczęścia jego dalszym użytkownikom. Serio.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020