ANTWERPIA - Belgia - Wrzesień 2001
Na kontrakt ten przyjechałem do Antwerpii wprost z Gdyni, wynajętą tam w tym właśnie celu przez pośredniczącą w moim zatrudnieniu Agencję, osobową taksówką, która podwiozła mnie dosłownie aż pod sam trap statku, stojącego wówczas w takim miejscu tego portu, skąd do samego ścisłego centrum miasta był zaledwie przysłowiowy „żabi skok”. Podróż zatem miałem w każdym calu wygodną i niezbyt męczącą, pozwalającą mi na pewien luz i spokój podczas zaokrętowania, co rzecz jasna było dla mnie sprawą szalenie istotną, jako że zazwyczaj w takich wypadkach bezpośrednio po długiej podróży jest się z reguły mocno zmęczonym i niewyspanym. A tu proszę – pełen luksus. Jazda wygodna, podczas której zresztą spałem smacznie jak niemowlę, będąc dzięki temu na sam przyjazd całkowicie „zwarty i gotowy” do podjęcia nowej pracy. Narzekać więc na nic nie mogłem.
Wspomniany powyżej fakt, iż statek stał wówczas bardzo blisko centrum Antwerpii, oczywiście dla jego samego wielkiego znaczenia nie miał, jednakże dla jego załogi – a zwłaszcza dla tych jej członków, którzy lubują się w częstych wypadach po pracy na spacery do miasta (czyli, również i dla mnie samego, a jakże!) – już jak najbardziej tak. Toteż przyznam uczciwie, że już od pierwszej chwili gdy się tam zjawiłem, szalenie mnie to ucieszyło, było to pewnego rodzaju miłą niespodzianką, rokującą spore nadzieje na dokładne zwiedzenie tego miasta (wreszcie, bo choć bywałem już w tym porcie do tej pory „milion razy”, to jakoś nigdy dotąd mi się to z braku czasu nie udawało).
A dlaczego tak piszę, skoro wysiadając z taksówki pod trapem tego statku, na który właśnie miałem zaokrętować, raczej nie powinienem robić sobie zbyt wielkich nadziei na dużą ilość wolnego czasu w trakcie przyjmowania swojej „działki” w nowej pracy..? Wszakże, bardzo rzadko tak się zdarza, iż okrętujący gdzieś marynarz już z góry wie dokąd i kiedy na danym statku będzie się dalej wybierał, ani też nie wie, jak długo postój w porcie swego mustrowania jeszcze w ogóle potrwa, prawda?
No tak, ale wtedy w moim wypadku było z tym nieco inaczej, jako że ja już w Gdyni, podczas podpisywania mojego kontraktu, dowiedziałem się, iż mój aktualny „handover” potrwa tym razem wyjątkowo co najmniej 4-5 dni, miałem więc wówczas całkowicie uzasadnione nadzieje na wygospodarowanie sobie w tym porcie dużo wolnego czasu dla siebie. I jak się niebawem okazało, moje nadzieje nie okazały się płonne – bo właśnie tak było. Ba, nawet i dużo lepiej, bowiem mój poprzednik (około 40-letni gość z Bangladeszu) zajmował się sprawami załadunku jeszcze całe 9 dni (!), zanim ja wreszcie od niego wszystkie obowiązki przejąłem. Ale gratka!
W tym miejscu oczywiście każdy z was zapyta, dlaczego przejmowanie swojej nowej roboty trwało tym razem aż tak długo? Co mogło być powodem przysłania mnie na ten statek z aż tak dużym wyprzedzeniem tej ostatecznej chwili przejęcia wszystkiego w moim Dziale? Odpowiadam zatem, iż stało się tak z racji pewnych dodatkowych obowiązków, które mnie na tym statku miały oczekiwać – mianowicie, konieczność obsługi przeze mnie wielkich rozmiarów ciężkiego dźwigu, w który ów statek był wyposażony, albowiem zarządzająca tym statkiem firma z Singapuru do obsługi tego giganta ze strony własnej załogi zażyczyła sobie przysłania na podmianę KONIECZNIE kogoś z Europy i z odpowiednimi papierami na obsługę dźwigów do 1000 ton, jako że pośród obecnej załogi rzekomo nikogo odpowiedniego w tym względzie nie było.
To znaczy, podobno nie było tam kogoś takiego, któremu aktualni Operatorzy statku w wystarczającym stopniu by zawierzyli. O – i tak to właśnie „padło” na mnie, ponieważ już podczas oferowania mi tej pracy w naszej Agencji w Gdyni zapytano mnie, czy zgodzę się na taką rolę, aby oprócz swoich normalnych obowiązków osobiście wykonywać jeszcze od czasu do czasu (i od razu zaznaczono, że będą to przypadki bardzo rzadkie) załadunek i wyładunek sztuk ciężkich „gdzieś w świecie”, gdyż dałoby to ogromne oszczędności Armatorowi, niemuszącemu wówczas płacić wielkich pieniędzy jakimś miejscowym stevedorom.
Oczywiście na takie rozwiązanie bez wahania od razu się zgodziłem, nawet pomimo faktu, iż za te dodatkowe operowanie dźwigiem nikt żadnych extra pieniędzy mi nie gwarantował. Prawdę mówiąc zresztą, na takie ewentualne dodatkowe gratyfikacje nawet nie liczyłem, jako że już sam kontrakt całkowicie mnie zadowalał, wszelkie moje oczekiwania spełniał, natomiast te potencjalne dodatkowe „fuchy” – jak przypuszczałem - i tak nie będą się wydarzać na co dzień, a jedynie sporadycznie. Jak się później okazało, miałem w tej kwestii całkowitą rację, bo w istocie ta dodatkowa robota „złapała” mnie zaledwie kilka razy w ciągu ośmiu długich miesięcy tegoż kontraktu.
Moi drodzy… Zatem, wysiadam z taksówki, wchodzę po trapie na statek i…
(Opisywać tego statku teraz już nie będę, bowiem dokonałem już tego w rozdziale o tajlandzkich portach Ko Si Chang i Bangkoku, więc jeśli kogokolwiek jego charakterystyka interesuje, to właśnie tam wszystkich zainteresowanych tym tematem odsyłam.)
Całe wspomniane dziewięć dni, które mój nowy pracodawca mi w Antwerpii podarował, abym dokładnie zapoznał się z obsługą i charakterystyką tego ciężkiego bomu - zanim jeszcze przejmę moją przyszłą „działkę” od mojego poprzednika – rzecz jasna właśnie na to poświęciłem, z tym że… Hmm, no jak długo można się wgapiać w jedną instrukcję obsługi (czegokolwiek zresztą), trenując operowanie danym sprzętem jedynie… „na sucho”..?! Czyli, na razie tylko to sobie wyobrażając, jedynie się do tego teoretycznie przymierzając, bo przecież jeździć sobie nim samowolnie póki co i tak nie mogłem – władze portu nigdy by się na to nie zgodziły – no, jak długo..?!
Toteż wszystkie potrzebne mi do poznania tego przyszłego zadania dane przestudiowałem już sobie przez pierwsze dwa dni, po których mogłem już tylko „palić przysłowiowego głupa” (że niby wciąż coś tam w instrukcjach grzebię, poznaję zagadnienie, itd.) oraz obserwować wszystko to, co w międzyczasie na statku się dzieje. Ot, na przykład przebieg załadunku, ale tym razem jedynie z pozycji zwykłego widza (odkrywając jednocześnie, jakie to cudowne uczucie!), zupełnie się niczym samemu w tym względzie nie zajmując! Miałem tam zatem wówczas tydzień szczególnego rodzaju „wakacji” (ależ to była laba!), podczas którego codziennie zaraz po zakończeniu mojego „dnia pracy” około godziny 17-tej wybierałem się na miasto, mając wtedy wręcz niepowtarzalną okazję przemaszerować wzdłuż i wszerz całą Antwerpię, dokładnie chyba wszystkie jej atrakcje „zaliczając”..!
Dzięki więc tak szczęśliwemu splotowi okoliczności, wręcz prezentowi od losu i Niebios, zwiedziłem sobie w tym mieście chyba wszystko co tylko mogłem, na co przecież bardzo rzadko ma się w tym porcie odpowiednią ilość czasu. Ale ja wówczas miałem go mnóstwo i rzecz jasna w pełni go wykorzystywałem. Czy chcecie zatem, abym choć pokrótce pochwalił się (a tak, POCHWALIŁ!) tym, co też wtedy tam odwiedziłem i jakież to cudeńka miałem okazję na własne oczy zobaczyć? No oczywiście, że chcecie, takoż więc… Poniżej krótki opis „turystycznego plonu” mojego ówczesnego pobytu w tym mieście oraz wywiezionych z niego niezapomnianych wrażeń…
Przede wszystkim katedra! Słynna Katedra Najświętszej Marii Panny w Antwerpii. Tak – słynna i w swej naturze wręcz niezwykła. Dlaczego..? Otóż dlatego, iż z wielu względów jest to budowla unikatowa. Jej budowę rozpoczęto już w roku 1352, ale zakończono ją dopiero po upływie prawie 170 lat, w roku 1521! W międzyczasie w architekturze europejskiej zmieniały się trendy i style, co oczywiście w trakcie jej wznoszenia na bieżąco znajdowało odbicie w samej jej konstrukcji i wystroju – katedra bogata jest zatem w elementy i renesansowe, i barokowe, i rokoko (ba, są tam nawet wpływy romańskie i dużo późniejszej secesji), chociaż rozpoczynano jej budowę, co oczywiste, w najbardziej charakterystycznym dla XIV wieku gotyku. I proszę mi wierzyć, iż oglądając z uwagą całe jej architektoniczne piękno, ten przebogaty konglomerat wszelkich stylów, a mając na to wystarczająco dużo czasu, można naprawdę być pod wielkim wrażeniem, dokonując zresztą w tym czasie coraz to nowych odkryć w jej ogólnym wyglądzie i artystycznych zdobieniach. Ot, istna uczta dla oczu.
Katedra ta jest równocześnie największym kościołem w całej Belgii, jest także budowlą sakralną jedną z najwyższych na świecie, jej północna wieża bowiem liczy sobie – bagatela – aż 123 metry wysokości! Wyobrażacie sobie zatem, cóż znaczy takowa wspinaczka dla strudzonych marynarskich nóg oraz jak wspaniałe rozciągają się wokoło stamtąd widoki..? Toż widać chyba całą Belgię, jak i na dokładkę jeszcze z połowę sąsiedniej Holandii..! No i to cudowne wnętrze oraz jego zawartość… Ech… Doprawdy żadnej przesady nie ma w stwierdzeniu, iż oczy sobie dosłownie tam wypatrzeć można… Lecz, czy można się temu dziwić, skoro podczas budowy Katedry sama Antwerpia była w tym okresie najważniejszym i najwięcej znaczącym miastem w całej Europie..?!
We wnętrzu tej świątyni jest taka masa artystycznych zdobień – witraży, rzeźb, malowideł, itd., itp. – znajdujących się bezpośrednio na bardzo licznych tam elementach wyposażenia i samej konstrukcji budowli (nawy, kaplice, ołtarz, chór, stalle, kolumny, itd.), że od ich pilnego studiowania można by nieomal zawrotów głowy dostać, jeśliby rzeczywiście chciało się wszystko dokładnie obejrzeć czy dotknąć. Tak – jest to przewspaniały wytwór ludzkich rąk, będący już sam w sobie niespotykanym dziełem sztuki. A co dopiero można powiedzieć, kiedy się jeszcze na dokładkę widzi tuż przed nosem artystyczne dzieła będące tzw. „ruchomym” wyposażeniem wnętrza tej katedry..?!
Ufff… Tam są przecież wiszące na murach obrazy Memlinga, Rubensa czy Van Dycka! I to takie, od oglądania których niemalże dech w piersiach człowiekowi zapiera – ot, na przykład „Zmartwychwstanie Jezusa” czy „Podniesienie Krzyża”. Jest tam też cała masa rzeźb innych ówczesnych mistrzów z tego rejonu Europy, jak i również przebogato zdobione ambony, kolumny, tabernakulum, stalle…
Owszem, to prawda, że w tym momencie trochę się wymądrzam, jako że specjalistą, w żadnej zresztą dziedzinie sztuki nigdy nie byłem i nadal nim nie jestem, więc takie moje pełne zachwytów opisy być może nieco was rażą – ale jednak wierzcie mi, że nawet dla zwykłego laika oglądanie takich wspaniałości jest niezapomnianym przeżyciem. A już zwłaszcza wtedy, gdy nic i nikt człeka nie pogania, czasu na to ma się naprawdę sporo, no i oczywiście przeogromne ku temu chęci. O rozpalającej aż do samej czerwoności uszy ciekawości to już nawet nie wspomnę… Tak, ta katedra to po prostu istny cud…
A co dalej..? O czym jeszcze koniecznie powinienem przy tej okazji napisać..? Ależ oczywiście – o zwiedzaniu najważniejszego w całej Belgii muzeum, czyli słynnego Koninklijk Museum voor Schone Kunsten – Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych! A zatem… kolejne niezapomniane przeżycia i prawdziwe zawroty głowy od oglądania tych wspaniałości, które tam zgromadzono – i to począwszy już od XIV wieku! To znaczy, owa data dotyczy jedynie samych zbiorów, bowiem sam budynek siedziby muzeum (nota bene również już będącym architektonicznym dziełem sztuki samym w sobie, jest to bowiem budowla wprost przepiękna, monumentalna nawet) wzniesiono dopiero pod koniec wieku XIX, do którego wówczas wszystkie dzieła sztuki z różnych miejsc poprzenoszono.
Tak więc – co tu można zobaczyć..? – zapytacie. Ano, obrazy takich mistrzów jak Memling, Rubens, Bruegel, van Eyck, van Gogh, Tycjan czy van Dijk. I co, mało..? Oczywiście wymieniłem tylko te nazwiska, które w ogóle osobiście znam, to jasne, bo przecież przyznaję jeszcze raz, iż na sztuce zbytnio się nie wyznaję, więc nazwiska pozostałych prezentowanych w tym muzeum mistrzów już niespecjalnie mi cokolwiek mówią. Ale, jak się możecie domyślać, dla znawców malarstwa czy rzeźby, jak i także mieszkańców tego zakątka Europy są one oraz tychże artystów twórczości zapewne nie mniej znaczące jak tych powyżej wymienionych. Ot, wiadomo, koszula bliższa ciału, więc swojaków zawsze zna się lepiej od artystów będących nieco w cieniu wielkich i uznanych mistrzów z innych krajów.
A zresztą, jak wszyscy doskonale wiemy, dla zwykłego przeciętnego odbiorcy sztuki już sama świadomość, iż ma się właśnie przed samym nosem PRAWDZIWE dzieła tak słynnych w Historii postaci wystarczy, ażeby wgapiać się w nie z rozdziawionymi na oścież ustami (no, choćby dla szpanu, a jakże!), by potem… móc pochwalić się tym przed swą Rodzinką i znajomymi, że te cuda się naprawdę na własne oczy widziało. Ba, czasami nawet i własnymi paluchami dotykało! Ot, co…
Toteż wpatrywałem się w te wszystkie cudeńka bardzo długo, zachwycając się nimi „aż pod same Niebiosa” (choć nierzadko ów zachwyt i podziw jedynie udając – no cóż, bo czasami nie wypadało stać przed czymś tylko jak słup soli), choć jednocześnie szczerze przyznaję, że w istocie podczas zwiedzania tych zbiorów może autentycznie w głowie zaszumieć. Rzecz jasna, bogactwo tegoż muzeum z całą pewnością nie może dorównać wartościom zbiorów na przykład Luwru, Watykanu, Ermitażu czy Gallery i National Muzeum w Londynie, ale i tak było tu co pooglądać i czym się prawdziwie zauroczyć.
No dobra, co jeszcze..? Moi drodzy, oprócz tych dwóch opisanych powyżej „sztandarowych” obiektów Antwerpii zwiedziłem sobie jeszcze kilka innych miejscowych turystycznych ciekawostek (np. zamek Het Steen), pozwólcie jednak, że już na tym te moje „osobiste przechwalanki” z moich wypraw po tym mieście zakończę, zgoda..? Cóż, sądzę, iż akurat na to z całą pewnością z wielką ochotą się zgodzicie, jako że w istocie niniejsza „chwalba” powoli staje się już chyba nieco drażniąca i… zwyczajnie nudna, prawda..? Toteż wątek ten czym prędzej zamykam, skupiając się z powrotem na sprawach bezpośrednio związanych ze statkiem.
A zatem, jak już dobrze wiecie, dopiero po dziewięciu dniach mojego pobytu na tym statku przejąłem od mojego poprzednika wszystkie obowiązki, odpowiedni „handover” uroczyście podpisaliśmy, po czym on niemal natychmiast wyokrętował, my zaś jeszcze tego samego wieczora wyruszyliśmy w dalszą drogę, do położonego nad Zatoką Biskajską francuskiego Montoir.
Po około sześciu godzinach żeglugi po rzece Skaldzie zdaliśmy pilota już przy jej ujściu. Tutaj, w pobliżu holenderskiego portu Vlissingen zawsze dokonuje się podmiany pilotów, dla statków wychodzących z Antwerpii z pilota rzecznego na tego, który wyprowadza statek na pełne morze i wysiada dopiero po około dwóch godzinach dalszej jazdy w okolicach jednej z dwóch ulokowanych tam pilotowych stacji o nazwach Wandelaar (dla statków kierujących się na zachód) lub Steenbank (dla jednostek udających się na północ), jednakże akurat tym razem tak nie było, ponieważ pogoda w tym dniu zdecydowanie temu nie sprzyjała.
W tym czasie na Morzu Północnym niestety szalał sztorm, wiatr osiągał siłę aż 11 stopni w skali Beauforta, zaś wzniesione nim kilkumetrowej wysokości fale całkowicie uniemożliwiały jakiekolwiek bezpieczne późniejsze zejście pilota ze statku, toteż zaraz po wyjściu ze Skaldy przebijaliśmy się przez wzburzone lokalne przybrzeżne wody bez pomocy miejscowego pilota, obserwowani jedynie przez holenderską stację radarową, z której co pewien czas podawano nam odpowiednie wskazówki dotyczące naszej żeglugi jeszcze w obrębie tutejszej strefy portowej.
No cóż, niestety, ale już od samego początku los nie oszczędził nam dodatkowych wrażeń, sztorm rzeczywiście był niezwykle silny, można by nawet użyć określenia, iż morze było wówczas wręcz rozszalałe i przyznać muszę, że był to wtedy jeden z największych sztormów jakie w moim zawodowym morskim życiu na swej drodze napotkałem. No tak, ale jednocześnie przynajmniej od razu miałem okazję przekonać się na własnej skórze, jak w takich warunkach zachowuje się „moje obecne miejsce pracy”, stwierdzając z prawdziwą ulgą i będąc tym bardzo mile zaskoczonym, że statek jest naprawdę solidny, na wzburzonej fali zachowując się całkiem przyzwoicie.
Owszem, wskutek tego silnego sztormu niestety doznaliśmy wtedy kilku drobnych awarii, ale były one wszystkie związane jedynie z naszym ładunkiem (obluzowało nam się wtedy kilka rol stali oraz skrzyń, które później ponownie zmuszeni byliśmy zamocowywać), nie zaś z konstrukcją lub wyposażeniem samego statku, które pozostało zupełnie nietknięte.
Statek ten zatem już na samym wstępie mojego nowego kontraktu sprawił mi tym bardzo miłą niespodziankę, bowiem pomimo dość głębokich bocznych przechyłów oraz bardzo silnych uderzeń rozwścieczonych fal o jego kadłub zachowywał się całkiem do rzeczy. Pomyślałem sobie wtedy: „OK., dobra nasza! Przynajmniej od tej strony niczego bać się nie muszę”. Sztorm ten niestety trzymał nas w swych szponach (ale patos, no nie?) całe trzy dni naszej przeprawy do następnego portu, nie odpuszczając ani na wodach Morza Północnego, ani w Kanale La Manche, ani jeszcze na Biskaju, cichnąc dopiero wtedy, gdy już po tym ciężkim przelocie zameldowaliśmy się wreszcie u ujścia Loary.
louis