MONTOIR - Francja - Październik 2001
Moi drodzy, no to jesteśmy na najbardziej chyba znanej francuskiej rzece, na Loarze. Około godzinę po minięciu znajdującego się u samego jej ujścia portu St.Nazaire, rzuciliśmy kotwicę w pobliżu niewielkiego miasteczka Montoir, skąd zabrać mieliśmy do Malezji ładunek w swej naturze dość specyficzny – mianowicie, dziesięć świeżutko zbudowanych jachtów oraz jeden dosyć sporych rozmiarów katamaran (to także taki duży jacht, tyle że dwukadłubowy).
I już na samym początku, przykra niespodzianka. Otóż, załadunku tych łodzi oraz ich późniejszego mocowania na naszym pokładzie musieliśmy dokonać jedynie własnymi siłami. Nasz cwany Armator nie wynajął bowiem tutaj do tej roboty żadnych lokalnych Stevedorów, o czym dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu, już po rzuceniu przez nas kotwicy na rzece, kiedy to przybyły do nas Agent o tym fakcie „niezwykle uroczyście” nas poinformował.
„Kur*a mać! – zakląłem sobie wtedy elegancko – To znaczy, zaczyna się już..?! Czy mam zatem podejrzewać, że będzie tak jednak dużo częściej niż się spodziewałem?” Ale cóż miałem zrobić..? Zatem, jazda na dźwig i do roboty, zamiast długo oczekiwanego odpoczynku i odespania tych ciężkich sztormowych nocy, podczas których o normalnym śnie nawet mowy być nie mogło. Tfu..!
Załadunek ten, wraz z pełnym zamocowaniem wszystkich łódek na naszym pokładzie zajął nam wtedy prawie cały dzień. Jachty te kolejno podpływały pod naszą burtę, gdzie znajdujący się na nich jacyś dwaj młodzi Anglicy przeciągali pod kadłubem każdego z nich ładunkowe pasy oraz podczepiali je potem pod nasz hak, cała reszta roboty natomiast już należała tylko i wyłącznie do nas samych, czyli pokładowej załogi naszego statku. Nastałem się więc wówczas na manetkach dźwigu nieomal „aż do całkowitego ścierpnięcia”, wykonując te jedenaście operacji, będąc wówczas naprawdę w bardzo złym z tego powodu humorze, wręcz podłym. Wszakże, załadunek „o głodzie i chłodzie” chyba nikomu nie przypadłby do gustu, prawda? Zwłaszcza że przebiegać musiał w sposób ciągły, jako że – jak to zresztą zwykle w takich razach bywa, a jakże! – czas naglił i na zbyt wiele przerw pozwolić sobie nie mogliśmy. Ufff…
Wprawdzie było wówczas tak, że za tę wykonywaną zamiast jakichś miejscowych robotników pracę przysługiwały naszej pokładowej załodze pewne dodatkowe gratyfikacje za tzw. „prace zlecone”, których wysokość była ściśle określona w armatorskim Regulaminie Pracy dla tajskich marynarzy, ale były to niestety takie grosze, iż nawet w małej części nie rekompensowały prawdziwego wkładu pracy tych ludzi w wykonanie tego zadania (o sobie samym nawet nie wspomnę, bo ja rzecz jasna robiłem to wszystko w ramach moich normalnych, już z góry ustalonych nadgodzin).
Tak, niestety, ta dodatkowa zapłata dla naszych Tajów naprawdę była tak śmiesznie niska, że gdyby tylko ci marynarze mieli możliwość jakiegokolwiek w tej kwestii wyboru, to z całą pewnością nikt z nich nawet by „palcem w bucie nie kiwnął” aby mocowanie tychże jachtów wykonać. Ale cóż, układy w tej azjatyckiej firmie były takie, iż nikt z nich na żadną w tym względzie odmowę pozwolić sobie nie mógł, nikt zrobić tego nawet by się nie poważył, toteż chłopaki potulnie wszelkie roboty wykonywali, musząc zadowolić się tym, co im zgodnie z wewnętrznymi przepisami w zamian za to ich pracodawca z Bangkoku oraz zarządca z Singapuru oferowali. I tyle. O jakichkolwiek dyskusjach w tej sprawie nawet mowy być nie mogło.
Ja im potem te dodatkowe „zlecone” rozliczałem (rzecz jasna w sumie z kilkoma innymi, kiedy to przy różnych okazjach dochodziły do tego jeszcze następne mocowania lub sprzątania ładowni), więc wiem dokładnie ile tego było, toteż zaspokoję waszą ciekawość podając, iż za mocowanie jednego jachtu przysługiwało im wtedy 10 dolarów US, a za ów katamaran piętnaście. Niezłe stawki, czyż nie..? Cała ta suma oczywiście dotyczyła ich wszystkich razem, zatem tejże zapłaty uzbierało się za tę robotę „aż całe” 115 dolarów dzielone na… siedem osób pokładowej załogi. No cóż, tylko westchnąć, prawda..?
Po opuszczeniu Loary skierowaliśmy się na południowy-zachód, by po kolejnych dwóch dniach zameldować się w Lizbonie, skąd – jak już zapewne dobrze sobie przypominacie – zabieraliśmy wtedy dwie wojskowe łodzie patrolowe, które były oficjalnym prezentem portugalskiego rządu dla nowo tworzącego się państewka w Azji, Wschodniego Timoru.
Wydarzenie to już dużo wcześniej w rozdziale o Lizbonie opisałem, wracać więc do tego oczywiście sensu już nie ma, zatem, czym prędzej wyruszamy w dalszą drogę, kierując się na południe w stronę Morza Śródziemnego, by potem przez następne siedem dni podążać ku Kanałowi Suezkiemu. Pogoda niestety nadal zdecydowanie nam nie dopisywała, Neptun jakby wyraźnie się na nas uwziął, utrudniając naszą żeglugę ile tylko się dało i ciężko nas doświadczając. Morze było dla nas wciąż niezbyt łaskawe, sztorm trwał praktycznie rzecz biorąc przez cały czas naszego przelotu przez Śródziemne, zanim wreszcie po tym męczącym tygodniu zajechaliśmy do egipskiego Port Saidu.
Tej nocy tranzyt kanału, natomiast po około dobie kolejnego morskiego przelotu meldujemy się na redzie jordańskiej Akaby…
Ale o tym oczywiście w następnym rozdziale…
louis