Witam ponownie. Jeśli zainteresował was pierwszy odcinek moich morskich „Wspominek”, to z tym większą ochotą zapraszam was na kontynuację naszej podróży po Tahiti.
Moi drodzy, zanim jednak przystąpię do niezbędnego w tym momencie, choćby krótkiego opisu Papeete, to chciałbym najpierw pochwalić się wam faktem, iż dane mi było w moim życiu odwiedzić ten przepiękny zakątek świata aż pięciokrotnie i postawić stopę na tym cudownym lądzie. W dodatku, za każdym razem nasz postój w Papeete trwał co najmniej 3-4 dni (raz był to nawet cały tydzień), a jako że dysponując zawsze dużą ilością wolnego po pracy czasu mogłem poświęcać go na wycieczki i spacery, to mam pełne prawo z prawdziwą dumą zaznaczyć, że – jak na przybysza z Europy – udało mi się poznać ową wyspę całkiem nieźle. No, przynajmniej w zakresie jej głównych turystycznych atrakcji, bo jeśli chodzi o szczegóły codziennego życia jej mieszkańców, to oczywiście nie za bardzo – bo takich okazji już niestety zbyt wiele nie miałem.
Ale co tam! Nie jest to już aż tak ważne, bowiem wszystko to co tu widziałem, poznałem i przeżyłem, to i tak aż nadto i w żadnym razie narzekać na niedobór wrażeń nie mogę. Broń Boże! Bo było tego aż tak dużo, aż tak interesujących, i aż tak mocno rozpalających ludzką wyobraźnię, że w pewnym stopniu to nawet… obawiam się, czy z właściwymi i ciekawymi tegoż opisami sobie poradzę. Oczywiście nie tylko pod względem ich jakości, ale i także… ilości. Tak, to prawda – a zatem, zastanawiam się teraz intensywnie jak się w ogóle do tegoż zadania zabrać. Serio, bo rzeczywiście jestem nieco „w kropce”, ponieważ z całego serca wszelkimi przeżytymi tutaj przygodami oraz moimi wrażeniami i doznaniami chciałbym się z wami podzielić, gdy tymczasem jest tego aż tak wiele (kiedy spoglądam na moje zapiski - na listę tematów, które sobie zaplanowałem w tym rozdziale poruszyć), że niestety, ale przewiduję… pewne kłopoty z ich selekcją i odpowiednim doborem.
Chyba, że… No właśnie – chyba, że zrobię tak; skupię się bardziej na dokładniejszym uwypukleniu wszelkich zaistniałych tu z moim udziałem wydarzeń (w dodatku, w formie jak najbardziej skróconej), natomiast jakiekolwiek opisy tutejszej przyrody czy krajobrazów ograniczę jedynie do niezbędnego minimum, zgoda? Bo w przeciwnym razie – jeśli takiego właśnie postanowienia nie przekuję w czyn – niniejszy rozdział przemieni się w podróżniczo-przyrodniczą książkę, a chyba tego nikt z nas przenigdy by nie chciał, prawda? Wszak taki „tasiemiec” byłby już tutaj z pewnością nie na miejscu, ot co.
A zatem, postanowione. Zdecydowanie skracam wszelką „statystykę”, kładąc większy nacisk na tok wydarzeń, choć i on – rzecz jasna – pojawi się tutaj w formie znacznie okrojonej.
Na początek więc, owa statystyka właśnie. Cóż to w ogóle jest to Papeete. Otóż, to oczywiście stolica Zamorskiego Departamentu Francji o nazwie Polinezja Francuska. Miasto to położone jest na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Tahiti i liczy sobie, wraz z przylegającymi doń mniejszymi osiedlami, tworzącymi wspólną aglomerację, około 120 tysięcy stałych mieszkańców. Czyli, jest to taki „nasz” Elbląg lub Włocławek. Ludność całej wyspy natomiast, to jedynie około 170 tysięcy mieszkańców, zatem samo Papeete stanowi tu niekwestionowane centrum, praktycznie rzecz biorąc w każdej dziedzinie – zarówno w gospodarce, ekonomii, jak i również w turystyce, to jasne. Leży niemalże dokładnie u podnóża najwyższego tutaj górskiego szczytu, wygasłego już wulkanu Orohena (2241 m n.p.m.!), zajmując jednocześnie największy na Tahiti możliwy do ścisłej zabudowy wolny od górzystych wzniesień teren – rozległą dolinę u stóp wulkanu, część wzgórz na jego łagodnych w tym miejscu stokach oraz, nieco szerszy niż się to z reguły na całej wyspie zauważa, pas nadbrzeżnych plaż.
Cała aglomeracja nie stanowi zwartej, typowo miejskiej zabudowy, ale jest raczej dość rozproszona, dorabiając się na przestrzeni lat nieco gęstszej zabudowy jedynie w pobliżu portu oraz w okolicach najstarszej części Papeete, w miejscu, gdzie później powstał niewielki międzynarodowy port lotniczy o nazwie Faaa (uwaga, to nie pomyłka – w tej nazwie naprawdę są aż trzy literki „a”). Teraz jednakże, jakoś szczegółowiej samego miasta opisywać nie będę – dokonam tego dopiero wówczas, kiedy wybierzemy się razem do jego centrum na jakiś dłuższy spacer, zgoda? No pewno, że zgoda, bo przecież innego wyjścia nie macie…
Teraz z kolei, następne „dwa łyki statystyki”, tym razem jednak dotyczące już całej wyspy. Otóż, Tahiti przypomina swym kształtem jakby… maczugę, lub – jak kto woli – nieomal regularną (!) „ósemkę”, zorientowaną jednakże swoim górnym „kółeczkiem” w kierunku południowo-wschodnim. Czyli, jest to taka niby „przewrócona w prawo liczba „8”, z tym, że ów dolny okrągły „brzuszek” jest około czterokrotnie większy od tegoż górnego, ale jak już wspomniałem, owe wizualne „przewrócenie” tej „ósemki” powoduje, iż ten z założenia „brzuszek” górny znajduje się niejako „przyczepiony” do tej większej części w miejscu jej południowo-wschodniego (czyli, wizerunkowo dolnego) wybrzeża. O rany, ale ten opis zawikłałem! Rozumiecie coś z tego..? Bo ja… nie za bardzo, przyznam się… No tak, ale po powtórnej lekturze tegoż akapitu przekonuję się jednak, iż ów opis jest… prawidłowy, toteż wykreślać go nie będę, i już. Co najwyżej, jak się wam nie będzie chciało w ten opis wczytywać, to zajrzyjcie sobie do atlasu i zobaczcie sobie sami jak w ogóle owo Tahiti wygląda, i tyle. Bo ja już zrobiłem co mogłem, teraz mogę się już tylko sam do siebie pod nosem uśmiechnąć…
A zatem, kształt wyspy jest dość zaskakująco oryginalny, prawda? Nie mogło być zresztą inaczej, skoro składa się ona z dwóch sąsiednich, blisko siebie położonych gigantycznych, wystających z dna oceanu wulkanicznych szczytów. Oba z nich są nieomal regularnego okrągłego kształtu, tak więc nic dziwnego, że wynurzone z wód Pacyfiku dwa tak olbrzymie stożki właśnie taki kształt tej przepięknej wyspie nadały. Wspaniały, naprawdę iście rajsko wyglądający geograficzny twór, wierzcie mi.
Ta większa część wyspy w rodzimym języku zwie się Tahiti-Nui („Nui”, znaczy „wielka”), mniejsza zaś to Tahiti-Iti („iti” = „mała”), zwana zresztą również Półwyspem Taiarapu. Największym wzniesieniem części Nui jest wspomniany już wygasły wulkan Orohena, natomiast tejże części Iti, szczyt de Taiarapu, którego wysokość wynosi 1323 m n.p.m. Powierzchnia całego Tahiti to około 905 kilometrów kwadratowych z czego Nui zajmuje ich 733, a Iti 172. Długość ich linii brzegowych natomiast, to odpowiednio około 120 oraz 50 km. W sumie jest tego więc około 170 km wybrzeża, złożonego nie tylko z przepięknych wulkanicznego pochodzenia skał i porośniętych gęstym lasem tuż nad morzem położonych dolinek, wąwozów, płaskowzgórzy i niewielkich nizin (głównie w miejscach ujść rzek, których na całej wyspie jest niemal 200!), ale i także prześlicznych o czarnych i złotych piaskach plaż (choć te ostatnie, niestety, to w większości sztuczne twory, usypane jedynie na użytek przybywających tu masowo turystów). W okolicach tychże plaż wybudowano oczywiście całą masę najprzeróżniejszego standardu hoteli i pensjonatów, znajdujących się jednakże w większości w pobliżu samego Papeete, jako że właśnie tam owe złote plaże występują w największej obfitości.
Owe obie okrąglutkie części wyspy połączone są z sobą lądowym przesmykiem o wręcz miniaturowych rozmiarach – jest to dosłownie niewielka i bardzo wąska grobla, położona w dodatku zaledwie na 2-3 metrach powyżej poziomu oceanu, a prowadząca tędy asfaltowa szosa o jego wody nieomal się ociera (Brytyjskie Locje podają wprawdzie ową wysokość jako aż 15 m n.p.m., ale gdybym tego osobiście na własne oczy nie widział, to może bym i w to uwierzył). Z geograficznego punktu widzenia jest to więc oczywiście sama górna część oddzielającej dwa sąsiednie szczyty przełęczy, i gdyby tak kiedyś „dobrze w tych okolicach powiało”, to wzniesione tym sztormem morskie fale z łatwością ów przesmyk by zalały – co de facto spowodowałoby, iż byłyby wtedy dwie wyspy Tahiti – Nui i Iti, stanowiące zupełnie dwa odrębne twory. Kto wie zresztą, może kiedyś to i tak nastąpi, albowiem kiedy widzi się ową groblę o nazwie Istmus de Taravao na własne oczy, to naprawdę ma się wrażenie, że… stoi się na mieliźnie na środku oceanu, bo jest to w istocie skrawek iście miniaturowy.
I to, moi drodzy, byłoby już wszystko w zakresie statystycznych danych tejże rajskiej wyspy dotyczących. Resztę szczegółów przekazywać będę na bieżąco przy okazji opisów naszych wycieczek, które sobie po Tahiti organizowaliśmy, a że było tego dość sporo, to zapewniam, iż żadnej z najważniejszych tu spraw nie przeoczymy.
Teraz zaś, przyszła pora na kilka zdań dotyczących celu naszych tutaj wizyt, czyli oczywiście przyczyn, które za każdym razem nas tu przywiodły. Rzecz jasna, zawijaliśmy tu zawsze z najprzeróżniejszego typu ładunkami drobnicowymi, branymi z portów europejskich, głównie z francuskich; Le Havre i Dunkierki. Jak już wspomniałem, ja osobiście byłem tu już pięciokrotnie - każdorazowo jako pracownik tego samego polskiego Armatora i na pokładzie statków będących jednostkami z serii tzw. „malarzy”, budowanych w latach 70-tych ubiegłego wieku w stoczni Sorel w Kanadzie. Były to statki uniwersalne, zdolne do przewozu zarówno drobnicy we wszelkiej postaci i opakowaniach oraz sztuk ciężkich, jak i kontenerów, ładunku płynnego, chłodzonego, mrożonego, a nawet masówki. I właśnie te możliwości transportowe gwarantowały takim statkom, właśnie na tej linii – czyli, Linii Południowego Pacyfiku, bo tak się ona oficjalnie nazywała – najpewniejsze zatrudnienie, albowiem różnorodność przewożonych z Europy na Tahiti (także i na jej sąsiednie wyspy, bowiem Papeete jest równocześnie portem tranzytowym, to jasne) towarów była wprost imponująca.
I oczywiście, domyślacie się dlaczego, prawda? Wszak to jasne, że takie miejsce na ziemi jakim jest cała Polinezja Francuska żadnym szczególnie rozwiniętym przemysłem poszczycić się nie może. Wszystko jest tu bowiem – nieomal „od A do Z” – podporządkowane obsłudze sektora turystycznego, a zatem wytwórczość czy produkcja jakichkolwiek przedmiotów użytkowych (nawet i artykułów pierwszej potrzeby!) jest tu w absolutnych powijakach, w niektórych dziedzinach zaś, jest równa dokładnemu „zeru”. Żadne firmy produkcyjne na stałe korzeni tu zapuścić nie były w stanie – wiadomo, totalny brak siły roboczej jakiekolwiek tego typu przedsięwzięcia stanowczo wykluczał. Tutejsi mieszkańcy zajmują się bowiem w swej lwiej większości obsługą turystycznego ruchu i nawet – uwaga – ze znalezieniem odpowiedniej ilości robotników portowych były tu zawsze, zupełnie nie spotykane gdzie indziej w świecie trudności.
Ot, generalnie rzecz ujmując, należałoby to określić mniej więcej tak; dzisiejsi Tahitańczycy są z reguły ludźmi bardzo w swych oczekiwaniach wobec życia wymagającymi, a w dodatku przez wiele lat istnienia tu obcej administracji, w znacznym stopniu przez Francję… rozpieszczeni. Tak, to nie żart, patrząc bowiem na nich ma się wrażenie, iż wobec swojego wieloletniego hegemona wykazują postawę jedynie roszczeniową – im się to po prostu od Francji należy, i już. W sumie żyją więc sobie wygodnie na jej koszt, choć jednocześnie przyznać trzeba, że obsługą najważniejszego tu sektora gospodarki – czyli, turystyki – zajmują się wręcz perfekcyjnie. I akurat w tej materii są prawdziwymi mistrzami – ludźmi super-kompetentnymi, życzliwymi, wiecznie uśmiechniętymi, a przede wszystkim przyjacielskimi i łagodnymi jak baranki. Natomiast w innych dziedzinach wymagających jakiegoś większego wkładu pracy… No cóż… Pomińmy to milczeniem…
Nie ma tu więc fabryk, dużych firm, przemysłowych zakładów produkcyjnych, itd., a i nawet rzemiosło, praktycznie rzecz biorąc, jest tu pojęciem niemal abstrakcyjnym. Przywozi się tu więc dosłownie wszystko, a ponieważ zaopatrzenie kilkuset tysięcy stałych mieszkańców Francuskiej Polinezji (w tym 170 tys. obywateli samego Tahiti) oraz niezliczonej rzeszy przybywających tu przez okrągły rok turystów i wczasowiczów wymaga naprawdę dużego zachodu i wielu nakładów, to w miejscowym porcie ruch statków jest w istocie dość znaczny. A my, za każdym naszym tu zawinięciem wyładowywaliśmy jednorazowo co najmniej 10 tysięcy ton wszelakiego typu towarów – dosłownie wszystko, przysłowiowe „mydło i powidło”, bowiem mieliśmy zawsze z sobą do dostarczenia do Papeete całą listę artykułów, której końca dosłownie widać nie było.
Spektrum przywożonych tu dóbr było najszersze z możliwych – od papieru toaletowego, wyrobów drogeryjnych, chemicznych czy metalowych, poprzez wszelkiego typu żywność, napoje, odzież, artykuły gospodarstwa domowego, aż po meble, maszyny i wszelakiego rodzaju pojazdy. Wszystko, wszystko, wszystko – bo przecież nikt tutejszy produkcją „jakichś tam głupich” szpileczek, gwoździ, żarówek czy też „innych” butów albo szklaneczek zajmować się nie będzie, to jasne (raz to nawet przywieźliśmy tu popakowany w setki skrzyń cały… lunapark, z którego należącą doń karuzelę rozkładano w centrum miasta już wieczorem tego samego dnia, w którym wyładunek owego wesołego miasteczka rozpoczęliśmy). My zaś, przyglądając się wyładunkom tychże wszystkich dobroci, mawialiśmy zawsze; „drogo kosztują Francję te jej kolonie, oj drogo.”
No tak, utrzymanie takowego „raju na ziemi” z pewnością zbyt tanie nie jest, sądzę jednak, że jego posiadanie już samo w sobie jest rzeczą wprost bezcenną, choć prawdę mówiąc, nigdy nie uwierzę w to, że nie odpłaca się on swej Metropolii co najmniej w dwójnasób. Wszak, obserwując natężenie turystycznego ruchu, który tu nieustannie panuje oraz mając na względzie tutejsze ceny w sklepach, lokalach i hotelach, to można dojść do wniosku, że jest to jednak prawdziwa żyła złota. A zresztą, czemu się w ogóle dziwić – raj to raj, i tyle…
A zatem, moi kochani, skoro już do takowego edenu nasz dobry los pozwolił nam dotrzeć, skoro nie poskąpił on nam okazji skosztowania walorów takowego „rajskiego zakątka świata” osobiście, to bez wątpienia karygodnym błędem (ba, grzechem nawet) by było, ażeby go w jak najszerszym dostępnym nam zakresie nie spenetrować, prawda? Wszakże, skoro już tu jesteśmy – i w dodatku możemy dokonać tego nie wstając nawet ze swego własnego fotela, w którym siedząc, jak mniemam, z ciekawością niniejsze słowa czytacie – to wybierzmy się razem w jakąś dłuższą wycieczkę dookoła tej wyspy, wspólnie rozkoszując się jej pięknem, egzotyką i widokami pozostałych tu już na zawsze śladów przeciekawej historii tegoż lądu, zgoda? No pewno, że zgoda, bo skoro już do tych słów dotarliście, to znaczy, że zgodzić się na moje propozycje musicie, i już. O.
Dziękuję wam za cierpliwość w mozolnym pokonywaniu lektury tego drugiego rozdziału. Zapraszam wkrótce do odcinka trzeciego o Tahiti...
louis