Geoblog.pl    louis    Podróże    Tahiti    Tahiti - Papeete-3
Zwiń mapę
2018
06
sie

Tahiti - Papeete-3

 
Polinezja Francuska
Polinezja Francuska, Papeete
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
OK, gotowi na lekturę odcinka trzeciego..? Jeśli tak, to zaczynamy. I wreszcie już bez historycznych i geograficznych opisów.


Proponuję wam zatem wspólną samochodową wycieczkę dookoła Tahiti, podczas której to wyprawy wielokrotnie będziemy się zatrzymywać – każdorazowo oczywiście w takim miejscu, w którym będzie coś ciekawego do opisania, zobaczenia, przeżycia oraz… będzie okazja pochwalenia się faktem, że dane mi to było widzieć osobiście na własne oczy i w dodatku doświadczyć w wielu z takowych miejsc różnorakiego rodzaju przygód. Wszak sądzę, iż akurat taka forma „sprzedania” wam wszelkich doznanych tu podczas kolejnych wycieczek wrażeń, najprawdopodobniej okaże się najlepszą z możliwych, albowiem w ten sposób podróżując – etapami, kolejno od jednego do drugiego postoju w miejscach najbardziej tego wartych i wysoce atrakcyjnych – możemy mieć gwarancję, iż tę rajską wyspę bliżej i w sposób zorganizowany poznamy. Jak i rzecz jasna będąc pewnym, iż niczego ważnego na swojej drodze nie przeoczymy.
Słów kilka więc najpierw na temat organizacyjnych szczegółów naszej wyprawy, aby z takiej ekspedycji wynieść jak najwięcej pozytywnych emocji i wrażeń, nie uroniając przy tym niczego z jej piękna, oryginalności i oferowanych każdemu przybyszowi egzotycznych atrakcji. Otóż, jak już wspomniałem, mój życiowy los dał mi szansę aż pięciokrotnych odwiedzin tej wyspy, podczas których zresztą… aż sześć razy uczestniczyłem w wycieczkach, których celem był turystyczny objazd całej wyspy dookoła, poruszając się samochodem dokładnie wzdłuż jej wybrzeża. Ściślej mówiąc, jedyną tu dostępną szosą prowadzącą w większości tuż przy brzegach oceanu, idealnie po obwodzie części zwanej Tahiti-Nui.
A z wcześniej przytoczonych przeze mnie statystycznych danych wiecie już, że będzie to wycieczka na trasie około 120 kilometrów, bo właśnie tyle mniej więcej wynosi długość linii brzegowej większego, dostępnego dla ruchu kołowego okręgu wyspy – czyli, owej Nui właśnie, bowiem druga część Tahiti o nazwie Iti, do objazdu dookoła samochodem się nie nadaje, jako że od jej południowo-wschodniej strony są tu jedynie same pozostałości skamieniałych wulkanicznych skał, na których aż do dziś żadnej okrężnej drogi nie pobudowano. Robiąc to zresztą (czyli, nic nie robiąc) z pełną premedytacją – i bardzo słusznie, albowiem ta część Tahiti dzięki temu wciąż jeszcze pozostaje całkiem dzika i niezbyt przystępna.
Jednakże, czas już najwyższy przejść do rzeczy. Otóż, jak podkreślałem, uczestniczyłem tutaj aż w sześciu samochodowych wycieczkach dookoła wyspy. Trzy z nich zorganizowała nam miejscowa Agencja, przewożąc nas z miejsca na miejsce specjalnie w tym celu wynajętym kilkunastoosobowym mikrobusem. A było to dwukrotnie w Maju 1985 roku i raz w Listopadzie roku 1988. Pozostałe trzy razy natomiast podróżowaliśmy już indywidualnie, przez nas samych wynajętym osobowym samochodem, co zresztą wówczas nawet specjalnie kosztowne nie było, albowiem miejscowa wypożyczalnia kasowała za jeden małolitrażowy samochód marki Renault zaledwie 20 dolarów USA za jeden cały dzień. Prawda więc, że to była taniocha jak się patrzy..? Do tego dochodziła tylko jednorazowa opłata za ubezpieczenie w wysokości jedynie 7 USD za cały czas wynajmu auta, bez względu na ilość dni - a zatem, gdy na przykład kilka osób z naszej załogi wypożyczało takie autko na okres trzech dni (a zawsze było tak, że kilka takich wynajętych przez nas samochodów wciąż stało w pogotowiu pod naszą burtą), to całkowity koszt takiej „imprezy” – jak łatwo obliczyć – wynosił zaledwie 67 USD. Doliczyć do tego trzeba było jeszcze opłaty za benzynę – wszak to oczywiste, że jej koszty pokrywaliśmy we własnym zakresie – ale to i tak globalnie wynosiło nas takie grosze, że aż… chciało się żyć i jeździć, jeździć i jeździć po dostępnym nam pacyficznym raju do woli.
Co też, rzecz jasna, pasjami czyniliśmy. Wszakże, jak z takowego dobrodziejstwa nie skorzystać, skoro całodniowa wycieczka – i dodajmy, nie tylko, że w komfortowych warunkach, ale i jeszcze z całkowitą swobodą decydowania o swoich turystycznych planach, nie zaś narzuconych przez organizatora zbiorowej wyprawy – kosztowała każdego z nas co najwyżej 20-25 USD..? Toteż, każdą wolną chwilę spędzaliśmy na rozjazdach, z których – rzecz jasna – najpopularniejszym punktem programu była wycieczka z zachodu na wschód (czyli, zgodnie z ruchem wskazówek zegara), prowadząca dookoła całej wyspy.
A zatem, moi drodzy, robimy tak; zabieram was teraz w takąż właśnie objazdową wyprawę wokół całej Tahiti-Nui, z tym że na kartach niniejszych „Wspominek” będzie to zaledwie jedna taka ekspedycja, choć wszelkie zaistniałe podczas niej wydarzenia lub zamieszczane opisy odwiedzanych przez nas miejsc de facto pochodzić będą ze wszystkich sześciu moich wyjazdów, o których powyżej wspominałem – a których epizody i doznane wrażenia skomasowane zostaną „do kupki”, jakby to w istocie była tylko jedna jedyna nasza wspólna wyprawa, zgoda?
Czyli, posłużę się metodą, którą zastosowałem w moich „Wspominkach” także w kilku innych wypadkach – na przykład, dla celów lepszego i bardziej zwartego opisu z kilku spacerów po nowogwinejskim Lae zrobiłem zaledwie jeden, ale za to znacznie bogatszy w wydarzenia, z kilku wizyt w Rio de Janeiro również uczyniłem podobny ekstrakt, zawężając mój ponadmiesięczny tam pobyt do zaledwie jednej wyprawy do miasta, czy też podczas jednodniowej wycieczki szalupą na Vanuatu, choć de facto były to epizody „zebrane w kupkę” z kilku kolejnych takich mini-rejsików po okolicy. No cóż, wybiegam trochę w przyszłość, niejako „zapowiadając” moje następne wpisy, bo o tych wymienionych tak ad hoc miejscach napiszę dopiero później.
A zatem, nasza obecnie planowana wycieczka po Tahiti – pomimo, że zaledwie kilkunastogodzinna – obfitować będzie w tyle zdarzeń, i na tyle długich, iż oczywiście przenigdy podczas tegoż jednego dzionka za nic w świecie wydarzyć by się nie zdążyły. Wszak, taka „zbitka” z sześciu podobnych wypraw, tę „swoją” ilość wydarzeń mieć musi, prawda? Ale jednocześnie zapewniam was, że akurat w naszym przypadku popularne przysłowie „gdzie kucharek sześć, tam…, itd.,” na pewno się nie sprawdzi. Bo ja naprawdę zamierzam was teraz uraczyć takimi opisami, które w istocie sprawią, że poczujemy się wszyscy jak w prawdziwym raju na ziemi. Ufff… I oby mi się to udało… Gotowi..? No to zaczynamy…
Około godziny ósmej rano, zaraz po obfitym śniadanku oraz wyposażeni w całkiem pokaźnych rozmiarów wałówkę i napoje na cały czas naszej wycieczki, wsiadamy do wynajętych poprzedniego popołudnia z miejscowej wypożyczalni osobowych „Renówek” (pojedziemy tym razem we trzy samochody) i wyruszamy w drogę. W każdym z aut rozsiadły się wygodnie po 3-4 osoby, a zatem, podróż zapowiada się komfortowo, jako że nikt z nas ściśniętym jak przysłowiowa sardynka w puszce jechać nie będzie. Humorki więc wszystkim dopisują, pogodę – rzecz jasna – jak zwykle w tym miejscu mamy dobrą, jest słonecznie, choć wcale nieprzesadnie gorąco. Uzbrojeni jesteśmy w aparaty fotograficzne, kąpielówki, prosty sprzęt do nurkowania, parę groszy na bilety wstępu do muzeów i na nieprzewidziane wydatki – cóż zatem więcej potrzeba nam do szczęścia, prawda? Wyprawa zapowiada się więc naprawdę „koncertowo”.
Naszym zamiarem jest objechanie Tahiti dookoła, kierując się zgodnie z ruchem wskazówek zegara – rozpoczynamy więc naszą podróż od portowej bramy, najpierw w kierunku znajdującej się na skraju miasta niewielkiej stoczni, by potem natychmiast skręcić na wschód, obierając kurs na pierwszą znajdującą się zaraz za Papeete miejscowość o nazwie Taharaa. No tak, ale oczywiście w pierwszej kolejności musimy nasze autka zatankować, bo przecież mamy przed sobą w sumie około 140 kilometrów jazdy, a baki puste. Meldujemy się więc od razu na najbliższej stacji, podjeżdżamy pod odpowiedni benzynowy dystrybutor i… pierwsza niespodzianka. Aż nam szczęki dosłownie do samej ziemi opadły…
Bo oto, już na samym wstępie naszej podróży, mamy okazję zetknąć się oko w oko z prawdziwym, wcale nie udawanym i nie przygotowywanym jedynie na użytek turystów, miejscowym folklorem. W naszym kierunku bowiem, po uprzednim wyjściu (czy też raczej „wytoczeniu się”) z niewielkiego budyneczku, przybyła nam na spotkanie dość przedziwnie wyglądająca persona – miejscowa tahitańska lady, mająca tak „na oko” biorąc… co najmniej ze 170-180 kilogramów żywej wagi (tak!). Owa pani, w istocie, była przeogromna, bo i dodatkowo jeszcze wzrostu była całkiem „słusznego” (na pewno więcej niż te 180 cm miała, bo patrzyła na mnie z góry!), zaś oprócz faktu, że już z racji swej masy ciała jej głowa prezentowała się wystarczająco gigantycznie, ażeby powalić na kolana każdego stojącego z boku obserwatora, to jeszcze miała na niej taką „burzę” kruczoczarnych włosów, że odnosiliśmy wrażenie, iż to chyba jest jakaś… nieźle wyrośnięta dynia, nasadzona na ogromnych rozmiarów ciało! Wprost niesamowite.
W owe włosy natomiast wplecione miała, znajdujące się po obu stronach głowy i oparte o jej monstrualnych rozmiarów uszne małżowiny, dwa wielkie kwiaty hibiskusa, które zresztą już same w sobie były tak duże, iż gdybym to na przykład ja chciał choćby jednego z nich włożyć sobie za uszko, to natychmiast zasłoniłby mi on zupełnie i absolutnie szczelnie całą twarz! Ot, z pewnością „świata bym poza tym kwiatem nie widział”, tak był on bowiem ogromny, gdy tymczasem na głowie tejże tahitańskiej damy, aż dwa takie jednocześnie, prezentowały się całkiem… proporcjonalnie! Niemalże tak, jak bym to ja wpiął sobie we włosy nie hibiskusa czy gardenię, ale kwiatuszek naszej polnej stokrotki, ot co.
Nie muszę więc dodawać, że na widok tej pani stanęliśmy dosłownie jak wryci, wgapiając się w jej olbrzymią fizjonomię z prawdziwym i niekłamanym podziwem, będąc zresztą do tego stopnia owym obrazem zaskoczonymi, że musiała ona aż trzy razy (!) powtarzać swoje pytanie dotyczące ilości benzyny, którą sobie życzymy do naszych baków zatankować. Bo jak się okazało, to właśnie owa „kosmiczna lady” była na tej stacji obsługującą dystrybutor „nalewajką”, stojąc już zresztą z przygotowaną pompką w ręku i z wlepionym w nas pytającym spojrzeniem czekała na naszą odpowiedź. Wykrztusiliśmy więc szybko nasze zamówienie, a kiedy przystąpiła ona do nalewania żądanej ilości paliwa do baku, korzystając z tejże chwili przyglądaliśmy się jej z wielkim zaciekawieniem, choć nieco dyskretnie (no, przynajmniej taką mam nadzieję – że to właśnie tak wyglądało, nie zaś wgapianie się „jak sroki w gnat”).
I cóż zaobserwowaliśmy..? Pani „nalewajka” w istocie te 170 kilogramów żywej wagi mieć mogła, ani chybi – zatem, nasze pierwsze spostrzeżenia z pewnością nietrafione nie były. Ubrana była w luźną, sięgającą aż do kolan sukienkę (wyobraźcie więc sobie jakiż wielki kupon materiału musiał być do jej uszycia użyty), której deseń stanowiły jakieś ciapki, kropki i kwiatki, których – rzecz jasna – były na tym „namiocie” całe setki. Dama poruszała się po stacyjnym betonie zupełnie boso, wspierając swoje olbrzymie cielsko o równie potężne jak ono samo stopy, wyglądające zresztą jak u – nie przymierzając – samego… Yeti, bowiem – uwaga! – nie tylko, że rozmiarowo z pewnością w żadnych normach się nie mieściły, to jeszcze… były w całkiem widoczny sposób owłosione! No, jak to u Yeti właśnie, i tyle.
Ale, co najciekawsze, pani „nalewajka” okazała się osóbką niezwykle sympatyczną. Całkiem nieźle radziła sobie z językiem angielskim, przez cały czas obsługi naszych samochodów zagadywała nas o wszystko co jej tylko wpadło na myśl, natomiast uśmiech prawie w ogóle z jej twarzy nie znikał. Nieustannie więc wyszczerzała ku nam swoje zębiska (nota bene piękne i zdrowe, jak na wystawę), co chwilę śmiała się głośno w trakcie naszej rozmowy, zaś tembr jej głosu był… iście dziewczęcy. Tak, zupełnie do jej fizjonomii niepasujący. Olbrzymie oczyska, umieszczone w niezwykle tłusto wyglądającej twarzy bez przerwy się do nas „śmiały”, zaś jej przypominający kartofel nochal wręcz aż sam prosił się o umieszczenie go w Księdze Rekordów Guinnessa. Niesamowita, wprost niesamowicie oryginalnie wyglądająca osóbka. Ale, jak widać, nawet i tak nieprzeciętnie nieatrakcyjna fizjonomia może jej właścicielkę w kompleksy nie wpędzać, nie przeszkadzając w czerpaniu ze swego życia radości i nie psując jej posiadaczce dobrego humoru, prawda? Ot, to się dopiero nazywa autoakceptacja, prawda? Dystans do swojej osoby w najczystszej postaci…
Oczywiście, już wkrótce – bo przecież tankowanie nie trwa w nieskończoność – pożegnaliśmy naszą świeżo poznaną Tytanidę w kilku ciepłych słowach, natychmiast udając się w dalszą drogę, by po kilku zaledwie minutach znaleźć się już na rogatkach Papeete. Kierowaliśmy się ku Taharaa, aby tam właśnie rozpocząć nasze właściwe zwiedzanie Tahiti. Początkowo jechaliśmy dość szeroką drogą prowadzącą wśród rzadko tu rozmieszczonych zabudowań przedmieść tutejszej stolicy, ale kiedy już je minęliśmy i na dobre poza sobą je pozostawiliśmy, to prawie natychmiast rozpoczęła się nieomal górska, a w niektórych miejscach wręcz karkołomna jazda. Szosa bowiem poczęła nagle wić się jak serpentyna, mając w dodatku taką ilość stromych podjazdów i zjazdów, że w istocie poczuć się można było jak na typowej alpejskiej trasie.
Tak, akurat w tym fragmencie jazda zbyt łatwa nie była, toteż ze wszech miar wskazana była nasza ostrożność, co zresztą z żadnym wielkim trudem nam nie przychodziło, jako że i tak nasze tempo było spacerowe, ponieważ podczas wycieczki donikąd nam się przecież nie spieszyło, to jasne. No cóż, ale niestety, nie zawsze i nie wszyscy w tym miejscu kierowali się podobną rozwagą jak my, albowiem akurat tutaj – dokładnie w tym fragmencie tej drogi – przydarzyły się niegdyś naszym współzałogantom dwa dość przykre wydarzenia.
W 1989 roku jadący tędy na samotną wycieczkę rowerem nasz Magazynier Maszynowy, nie opanował w pewnym momencie swego nadmiernie rozpędzonego podczas któregoś z karkołomnych zjazdów jednośladu i w sposób wręcz filmowy przekoziołkował z nim kilkakrotnie, by ostatecznie wylądować w przydrożnym rowie, łamiąc sobie przy tej okazji rękę i dość boleśnie obtłukując całą resztę swojego ciała. W efekcie znalazł się w miejscowym szpitalu, ale na szczęście – dzięki dość długiemu naszemu postojowi w tym porcie – zdążył jeszcze przed wyjściem statku w morze do nas powrócić i kontynuować rejs, choć do pracy, oczywiście, przez jeszcze dość długi czas przystępował z ręką na temblaku. Komentując zaś dla nas przyczyny swojej wywrotki zawsze mawiał; „ale, tak fajno się z górki jechało, tak leciutko i szybko… A ja tak lubię szybkość…” No cóż, skoro lubi, to niech ma za swoje…
Inny wypadek natomiast, który miał miejsce również w 1989 roku, ale już podczas innego naszego rejsu, przydarzył się odbywającemu na pokładzie naszego statku praktykę studentowi gdyńskiej Szkoły Morskiej, który wynajętym przez siebie samochodem spowodował stłuczkę, właśnie na którymś ze wspomnianych zjazdów, skutecznie przy tej okazji kasując w „harmonijkę” cały przód tegoż autka, tym samym uniemożliwiając sobie i jadącym akurat razem z nim kolegom kontynuowanie wycieczki dookoła wyspy. Pamiętam, że wrócili oni wtedy z powrotem do portu jak niepyszni, rozeźleni jak osy i pełni żalu do swego pechowego kierowcy za to, iż bezpowrotnie stracili szansę objechania Tahiti dookoła, jako że zdarzyło się to już około południa i zanim odstawili pogruchotany samochód do jakiegoś warsztatu, co było warunkiem odzyskania z wypożyczalni zdeponowanych tam dokumentów, nie mieli już wystarczającej ilości czasu na ewentualny powtórny wyjazd w podobną ekspedycję. No cóż, tak to już z młodymi rozpalonymi głowami bywa – lecz sądzić należy, że zamiast biadolić i żałować tej straty, powinni jednak raczej być losowi wdzięczni za tak w sumie szczęśliwe zakończenie, bowiem wypadek przydarzył im się podczas prędkości ponad 100 km/h, kiedy to nie wyhamowując w porę przed jadącą przed nimi ciężarówką, wjechali jej z rozpędu prosto w d..ę, zakończając w ten sposób definitywnie swą ówczesną tahitańską przygodę.
A my..? A my – oczywiście, a jakże – wolno, dostojnie, rozważnie i spacerowo do przodu. Jak prawdziwym, rasowym turystom przystało. I w takiż to właśnie sposób szczęśliwie dotarliśmy do pierwszego na trasie naszej wycieczki obiektu, przy którym zaplanowaliśmy około jednogodzinny postój. Stanęliśmy bowiem na parkingu najsłynniejszego na Tahiti hotelu o nazwie Hyatt Regency Tahara’a. Dlaczego najsłynniejszego? – zapytacie zapewne.
Ot, już wyjaśniam; każdy, kto kiedykolwiek miałby okazję na własne oczy zobaczyć jego wręcz bajeczną architekturę oraz iście niezwykłe położenie, to z pewnością takowego pytania by nie zadawał. Bo jest to budowla, w istocie, niezwykle imponująca, choć na pierwszy rzut oka wcale się taką nie wydaje. Zyskuje w oczach każdego przybysza dopiero z czasem, potrzebnym do dokładnego jej się przyjrzenia oraz – rzecz jasna – po odwiedzeniu jej restauracji, barów, basenów, obszernego holu, czy też któregoś z niezwykle spektakularnych punktów widokowych wokół niego rozsianych. A z których, bez przesady, panoramy są wręcz olśniewająco piękne. Pozwólcie więc, że choć w skrócie go wam opiszę.


No tak, zapowiadam opis tego architektonicznego cudu, ale jednocześnie... kończę niniejszy odcinek. No cóż, ale czwarty odcinek już w drodzę, więc trochę cierpliwości...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2018-08-06 10:40
Po takich opowieściach aż się prosi o zdjęcia !
Czy będą?
 
louis
louis - 2018-08-06 11:18
Do zula;
Oczywiście mam z tych podróży pamiatki także i fotograficzne, z tym że wymagające wpierw obrobienia, ażeby uzyskać z nich wersję elektroniczną, którą mógłbym tutaj wrzucić. Są to bowiem zwykłę zdjęcia (wszak to jeszcze epoka przed istnieniem jakichkolwiek cyfrowych aparatów), ale postaram się coś z tym począć.
Z racji mojego wieku nie jestem niestety tytanem internautyki, ale coś wymyślę - najprawdopodobniej zrobię skany zdjęć, ale to będzie się rzecz jasna wiązać z dużą stratą ich jakości.
Pozdrawiam.
 
zula
zula - 2018-08-06 11:24
Dzięki..przepraszam nie pomyślałam do końca!.
Skan może być dobrym rozwiązaniem.
Pozdrawiam
 
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020