Geoblog.pl    louis    Podróże    Tahiti    Tahiti - Papeete-6
Zwiń mapę
2018
06
sie

Tahiti - Papeete-6

 
Polinezja Francuska
Polinezja Francuska, Papeete
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
No to ruszajmy dalej... Przypominam, jesteśmy teraz w okolicach miejscowości Papenoo, w pobliżu słynnej atrakcji zwanej „Blowhole of Arahoho”.


Niekiedy nie poprzestawaliśmy w tym miejscu jedynie na zwiedzaniu okolic „diabelskiej dziury” i jej samej, wybierając się także na spacery wzdłuż skalistych brzegów laguny, ale o tym oczywiście pisać już nie będę, bo przecież ile razy można wspominać o takich zwykłych, nie wnoszących nic nowego do naszych wspólnych przygód wydarzonkach, prawda? Zatem, opisów tutejszych brzegów i naszego wspinania się po okolicznych skałach już wam oszczędzę, przechodząc natychmiast do następnego „punktu programu” naszej wycieczki – do wizyty u ujścia rzeczki Faarumai. W tym celu wsiadamy więc z powrotem do naszych wehikułów, żegnamy ostatnimi rzucanymi jej poza siebie spojrzeniami słynną „Blowhole of Arahoho”, by po niezbyt długiej jeździe ponownie zatrzymać się w pobliżu szosy – tym razem na skraju gęstego lasu porastającego brzegi prześlicznej rzeki Faarumai.
A dlaczego akurat w tym miejscu zaplanowaliśmy swój następny przystanek? – zapytacie. Odpowiadam więc, również pytaniem; czy pamiętacie może, jak wspominałem kiedyś o fakcie, iż na całej wyspie Tahiti jest aż prawie dwieście spływających ze znajdujących się w jej centrum szczytów rzek i strumieni? (Choć prawdę mówiąc, określenie „rzeki” jest tu jednak zdecydowanie na wyrost – powinno raczej być; „…około dwieście rzeczek, rzeczułek, potoków i potoczków…”, bowiem tak właściwie są to jedynie mniejsze lub większe górskie strumienie). A także, czy pamiętacie jak podawałem wam, że na prawie każdym z takich wodnych cieków znajduje się dość spora liczba kaskad, wodnych uskoków i wodospadów, jako że wiele z tych potoków nie płynie żadnymi dolinami i wypłukanymi w nich korytami, a jedynie spływa w okolice morskich brzegów bezpośrednio z pobliskich wzniesień i skalnych urwisk? Otóż to, z pewnością tego nie zapomnieliście, toteż natychmiast spieszę wam donieść, że zatrzymaliśmy się w takim właśnie miejscu, z którego do kilku takich wodospadów jest od strony drogi stosunkowo najłatwiejszy dostęp – można do nich dotrzeć prawie „suchą stopą” oraz, co najistotniejsze, bez konieczności podejmowania ryzyka trudnej i dość wyczerpującej wspinaczki po skalnych urwiskach lub stromych ścianach tutejszych wąwozów.
Wszakże musicie wiedzieć, że olbrzymia większość tutejszych górskich siklaw jest dla średniego „formatu” turysty – czyli, kogoś niewyposażonego w jakikolwiek specjalistyczny sprzęt do wysokogórskich wspinaczek – zupełnie niedostępna. Owszem, z wielu rozsianych po całej wyspie dogodnych punktów obserwacyjnych – ot, chociażby ze wspomnianych tarasów widokowych przy hotelu Taharaa – takie wodospady są doskonale widoczne, nawet te, będące w znacznym od obserwatorów oddaleniu, jednakże, o dotarciu do nich i osobistym zanurzeniu rąk w ich wodach mowy być nie może. Znajdują się one bowiem w tak dzikich i niedostępnych okolicach, że nawet próbować takich wycieczek nie warto, jako że oprócz wspomnianych już ograniczeń związanych z ewentualną wspinaczką po stromych i pełnych zasadzek skałach, dochodziłoby jeszcze przedzieranie się przez tutejsze niezmiernie gęste i poplątane z sobą nawzajem zarośla, których naturalna bariera nawet przeciętnie sprawnym turystom taką eskapadę zupełnie by uniemożliwiła.
Na takie kroki decydują się tu więc tylko nieliczni, naprawdę ci najlepsi z najlepszych – i to też jedynie wówczas, kiedy organizowane są tu specjalne wysokogórskie wyprawy, w których koszt udziału zresztą jest tak wysoki, że lepiej już na samym wstępie dać sobie spokój z jakimikolwiek mrzonkami o podboju niezwykle trudnodostępnego wnętrza Tahiti, zadowalając się czymś znacznie bardziej dla „zwykłych śmiertelników” osiągalnym. Lepiej zatem piękno wysokogórskich kaskad popodziwiać sobie z daleka, decydując się na osobistą wizytę jedynie przy takich wodospadach, do których wiodą drogi „lekkie, łatwe i przyjemne”, czyniąc je dostępnymi dosłownie dla każdego.
I otóż to, moi drodzy. Zatem, zatrzymaliśmy się przy ujściu tejże rzeczki dokładnie w tym celu – bo właśnie w jego pobliżu znajduje się parę prześlicznych wodospadów, do których bez specjalnego wysiłku (przynajmniej tak myśleliśmy na początku, jednak przyszłość mocno owe opinie zrewidowała!) możemy dotrzeć i spędzić przy nich kilka kolejnych pięknych chwil naszej wspólnej wycieczki. W dodatku jest to miejsce, w którym – jeśli komuś już naprawdę zależy na sprawdzaniu swojej fizycznej sprawności oraz samozaparcia – można wybrać się nieco dalej w las, jako że – uwaga – kilka kolejno tu po sobie następujących kaskad (licząc od strony morza) jest coraz to trudniej dostępnych. Począwszy od tej znajdującej się najbliżej drogi, gdzie dojść z łatwością może dosłownie każde dziecko, poprzez następne (kiedy się posuwa w górę rzeczki Faarumai), do których dotarcie wymaga już pewnego wysiłku i większego nakładu czasu, aż po taką siklawę, przy której już zwykła ambicja, zapał, dobre chęci i zawziętość wędrownika już i tak niewiele pomogą, jeśli nie będzie się wyposażonym w odpowiedni do osiągnięcia tegoż celu sprzęt. A zatem, zwróćcie uwagę, że w pewnym sensie jest w tym coś jakby rodem z… komputerowych gier, w których zazwyczaj już z założenia następują po sobie coraz to wyższe poziomy trudności, które kolejno każdy gracz musi pokonywać, prawda? No owszem, porównanie dość mocno naciągane i raczej zbyt infantylne, ale podejrzewam, że przynajmniej wiecie jakiego rodzaju mechanizm postępowania mam akurat na myśli, czyż nie?
Zajechaliśmy tu więc, zaparkowaliśmy na niewielkiej polance w pobliżu głównej szosy i ruszyliśmy w głąb lasu, posuwając się początkowo dość szeroką ścieżynką, dokładnie już, bo aż do gołej ziemi wydeptaną przez stopy tysięcy zjawiających się tutaj turystów. Zatem, poczuliśmy się wtedy trochę jak w zwykłym miejskim parku, idąc sobie zupełnie swobodnie, bez konieczności przedzierania się przez zarośla, ani nawet nie będąc zmuszonym do jakiejkolwiek wspinaczki, jako że ścieżka prowadziła płaską jak stół dolinką, kończąc się…
O właśnie – kończąc się… już po zaledwie kilku minutach naszego niemalże relaksacyjnego spaceru – i w dodatku, na prawie gołej polanie, na której urządzony był specjalny niewielki drewniany tarasik widokowy, znajdujący się tuż nad małym stawkiem, do którego z kilku raptem metrów wysokości spadała wodna kaskada. Był to więc „taki sobie” niewielki wodospadzik, którego w dodatku nawet dobrze słychać nie było! Eeee taaam, i to niby miałoby zadowolić nasze rogate dusze zdobywców nowych nieznanych lądów..?
Owszem, wizualnego piękna odmówić mu nie było można, ale jeśli chodzi o pewien spektakularyzm, którego tu z nadzieją oczekiwaliśmy, a niestety takowego nie dostrzegliśmy, to przyznać muszę, iż natychmiast poczuliśmy się mocno zawiedzeni. Żadnego huku wody nie słyszeliśmy (ba, nawet jej szum ledwo, ledwo do nas docierał), zaś znajdujący się u podnóża spadającej wodnej strugi mały staw, w którym to od razu zapragnęliśmy się wykąpać, okazał się… płytkim, sięgającym zaledwie połowy ud bajorkiem. W dodatku tak zimnym, że aż… brrrrrrrrrrr!!! Odechciało nam się w nim taplania, i tyle.
Co wcale nie znaczy, że nie porobiliśmy sobie tutaj całej serii zdjęć i nie pobiesiadowaliśmy trochę w pobliżu tego stawku. O nie, wprost przeciwnie – bowiem, o ile jako zdobywców mocno nas ów wodospadzik rozczarował, o tyle rozciągające się u jego stóp bajorko okazało się niemal zbawienne. Posiedzieliśmy sobie tu naprawdę z wielką przyjemnością, jako że mocząc w tej lodowatej wodzie swoje stopy można się było doskonale ochłodzić, zważywszy na fakt, że dotarliśmy tu w samo południe i grzejące już wtedy dość ostro słoneczko całkiem nieźle dawało nam do wiwatu.
Ale, skoro pierwszy na naszej trasie z rzeczonych wodospadów Faarumai okazał się dla tak „rasowych” (i wymagających!) obieżyświatów jak my całkowitym niewypałem, dość poważnie zawodząc nasze oczekiwania, to oczywistym było, że… No właśnie, jak sądzicie, jaką decyzję w pierwszej kolejności podjęliśmy? No oczywiście, że macie rację – nieomal natychmiast i przez aklamację postanowiliśmy o kontynuowaniu naszej „odkrywczej” wyprawy dalej w głąb okolicznego lasu, zamierzając posuwać się w górę rzeczki tak długo, aż dotrzemy do następnego z kolei wodospadu. Wszak to, czego tu dotychczas doświadczyliśmy, zdecydowanie nas nie zadowalało. Zebraliśmy się więc szybko ponownie „do kupki” i od razu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Nnno, i teraz już mogę powiedzieć, że wreszcie zaczęło się coś dziać! Od razu bowiem natrafiliśmy na taką dróżkę, która – nie tylko, że prowadziła już przez gęste zarośla, ale i wspinała się ku górze – będąc w dodatku pełną najrozmaitszych kamieni, skalnych odłamków, wystających z ziemi i mocno z sobą poplątanych korzeni okolicznych drzew i krzewów, a także poprzecinaną co pewien czas mniejszymi strumyczkami, które pokonywać trzeba było przeskakując po wystających z ich płytkiego nurtu kamieniach. Zrobiło się więc nareszcie prawdziwie „podróżniczo”, co oczywiście natychmiast zaspokoiło nasze rozbuchane ambicje „wielkich konkwistadorów i odkrywców nowych nieznanych lądów”. Bo przecież, kiedy się stąpa po tak trudnym w sumie szlaku stopami obutymi w adidaski pełnej chlupiącej w nich wody oraz trzeba rozgarniać na boki zastępujące nam co chwilę drogę gałęzie drzew i olbrzymie liście rosnących tu paproci, to w istocie można się poczuć jak na prawdziwie tropikalnej egzotycznej ekspedycji, prawda?
A już zwłaszcza wtedy, gdy natrafiło się nagle na dodatkowe nieprzewidziane przeszkody w postaci na przykład powalonych w poprzek drogi drzewnych pni, niemiłosiernie poskręcanych z sobą nawzajem korzeni, zdrewniałych łodyg i kładzin dracen, pandanowców i jukki (a może jednak „jukk” – bo to przecież dopełniacz; kogo, czego? Prawda?) oraz – co już w takiego rodzaju miejscu jest oczywiste – na tereny podmokłe czy wręcz bagniste. O właśnie – i to już było to! To, czego od Tahiti oczekiwaliśmy, na co liczyliśmy, czy też wreszcie; co po prostu na naszej drodze napotkać KONIECZNIE MUSIELIŚMY, aby móc potem powiedzieć, iż nasza wyprawa w głąb polinezyjskiego lądu nie jest z punktu widzenia ambitnych poszukiwaczy przygód stracona. A zresztą, określenie „rajska wyspa” zobowiązuje, toteż nam się to po prostu od niej NALEŻAŁO, ot co. I tyle…
Delektowaliśmy się więc tymi trudnościami w pełnym tego słowa znaczeniu, „smakowaliśmy” każdą pojawiającą się przed naszymi nosami przeszkodę jak najlepszą potrawę – nieomal ze szczerą radością witając każdą kolejno wyrastającą przed nami zawalidrogę. Mało tego – kiedy w pewnym momencie ilość natrafianych przez nas przeszkód zaczęła się nagle dość poważnie spiętrzać, to zamiast zrezygnować z dalszej wyprawy, lub przynajmniej ją sobie w jakiś możliwie dostępny nam wówczas sposób ułatwić, to my jeszcze dodatkowo pchaliśmy się właśnie dokładnie tam, gdzie było najgorzej, najtrudniej, najbrudniej (!) oraz… niebezpiecznie też! Bo zdarzyło nam się tu kiedyś napotkać takie miejsce, w którym – uwaga! – aż trzech z nas za jednym razem (w tym, niestety, także i ja) spadło z niewysokiego na szczęście urwiska w jakiś zarośnięty paprociami leśny dół, z dość sporym impetem w nim lądując, nabijając sobie przy tej okazji parę guzów i dorabiając się potłuczeń, zadrapań i… poparzeń jakimiś „ichnimi”, podobnymi do naszych pokrzyw i łopianów roślinkami.
A było tak; idący tuż przede mną Mechanik, wspinając się na, niezbyt wprawdzie wysoką lecz gęsto porośniętą trawami i mchem skałkę, najpierw potknął się o jakiś wystający korzeń lub skalny wypust, a potem poślizgnął się na tymże zielsku tak skutecznie, że aż mu się nogi „dosłownie aż do szpagatu na boki rozjechały”, co oczywiście spowodowało jego natychmiastowy „zjazd” w dół po stromym zboczu z powrotem do podnóża tego wzniesionka, na które się akurat razem wspinaliśmy. Po drodze, rzecz jasna, skosił z nóg i mnie, i jeszcze jednego człeczka, który krok w krok po moich śladach postępował.
Tak więc, w dół pojechaliśmy na naszych dupskach już kolektywnie, we trójkę za jednym zamachem, lądując jednakże nie dokładnie w tym samym miejscu, z którego naszą wspinaczkę podejmowaliśmy, ale już nieco z boku skałki, jako że w trakcie naszego szaleńczego „ślizgu” natrafiliśmy na jakąś nieco bardziej wygniecioną w mokrych niskich zaroślach „rynnę”, która „zachowała się” tak jak koleina na drodze, powodując całkowite nasze zboczenie z pierwotnego kursu „ześlizgu”, co przyniosło taki efekt, że osunęliśmy się jak bezładna, poplątana z sobą kula ludzkich rąk, nóg i głów po porośniętej bujną roślinnością (na szczęście, bo znacznie wyhamowała ona nasz bieg..!) stromej skalnej ściance. Potem oczywiście było wielkie „bum”, po którym… zastygliśmy w bezruchu jak trzy – nie przymierzając – wyrzucone z rozmachem na śmieci manekiny. Ufff, leżymy więc, ot co…
Tak, leżymy sobie poobijani w jakimś „wilczym dole”, wprawdzie nieco jeszcze z sobą „poplątani” kończynami, ale żywi i nawet nie połamani. Ufff… Jakież to więc szczęście, że nasza przygoda właśnie tak niewinnie się zakończyła. Bo owszem, najedliśmy się sporo strachu, dorobiliśmy się siniaków, guzów i zadrapań, ale jednak zaraz po wszystkim samodzielnie, choć nie bez niejakiego trudu, pozbieraliśmy się z ziemi, „porozplątywaliśmy się” nawzajem i czym prędzej – mimo, że jęcząc z bólu i z rozżalenia nad swoimi potłuczonymi dupskami (bo przecież to właśnie one od losu dostały najwięcej!) – wspięliśmy się z powrotem na swoje wyjściowe pozycje.
I co było dalej..? – zapytacie, skoro wiecie już, że przy pierwszej próbie „poważniejszej” wspinaczki, już na samym wstępie naszego przymierzania się do tropikalnej wyprawy „z prawdziwego zdarzenia” (nie zaś takiej zwykłej leśnej wycieczki), szczęście zdecydowanie nam nie dopisywało. No, dalej oczywiście była kolejna próba wgramolenia się dokładnie w tym samym miejscu na szczyt tejże skałki, bo przecież tak zawziętych i pełnych najzdrowszych (?) ambicji zdobywców taki zwyczajny „ślizg” z dół na swoich „czterech literach” zniechęcić nie może, to jasne – z tym, że teraz jednak kroczyliśmy już znacznie ostrożniej, zdecydowanie wolniej oraz… w dużo większych odstępach od siebie nawzajem. Wiadomo dlaczego – żeby w razie jakiegoś ponownego obrazowo wyglądającego „szpagatu” na trawie i mchu któregoś z nas – nie uczestniczyć w tym ewentualnym wypadku kolektywnie, bo już następnym razem aż tak fartownie mógłby się on nie zakończyć. Wszak, nawet i czuwająca nad naszymi rozpalonymi przygodą sercami Opatrzność ma swoją ograniczoną cierpliwość, prawda?
Zatem, wspinamy się, gramolimy się zawzięcie na szczyt skałki, pełzamy po mchu i poskręcanych korzeniach zarośli, dyszymy, sapiemy, parskamy niczym konie, aż… jest, wreszcie jest. Jest drugi wodospad, do którego z tak wielkim trudem zdążaliśmy. Do którego dotarliśmy pokonując niezliczoną wręcz ilość przeciwności losu, przedzierając się przez niekończące się zarośla i leśne gęstwiny, dając sobie radę z całym szeregiem przeszkód i czyhających na nas zasadzek, doznając obrażeń na ciele i dumie własnej oraz nie szczędząc siły mięśni i woli, a także… swoich ciuchów, których kondycja po owej wyprawie spowodowała, że nadawały się tylko i wyłącznie do jednego – do wyrzucenia na śmieci, bo potem to już nawet prać i zszywać ich nie było warto. Ale to wszystko nic, albowiem jesteśmy wreszcie u celu, docierając właśnie do drugiego z kolei wodospadu Faarumai. Jest, jest, jest! A zatem, z całą pewnością zasługujemy na miano nieustraszonych zdobywców tropikalnych leśnych ostępów, łamaczy przeciwności losu, stających na drodze przeszkód i niespodziewanych trudności, na miano doświadczonych obieżyświatów, odkrywców i konkwistadorów – już o takim „zwykłym” określeniu super-wędrowców nie wspominając. Dobrnęliśmy więc do szczytu ostatniej skałki, ocieramy pot ze strudzonych czół, rozglądamy się z dumnie podniesionymi głowami dookoła i…
O cholera! A to co?! Stanęliśmy jak wryci i patrzymy po sobie zdezorientowani. Co jest, do diabła?! Bo oto, moi drodzy, znaleźliśmy się nagle oko w oko z… całą grupą przybyłych tu przed nami turystów, pośród których zdecydowanie przeważały… osoby starsze (jedna z nich to się nawet o laskę opierała, o Boże!) oraz rozwrzeszczana dzieciarnia!!! O rety, a oni to niby skąd się tu nagle wzięli..? – zadawaliśmy sobie pytanie.
No cóż, oczywiście, że sobie tu na własnych nóżkach przydreptali, z tym, że… całkiem wygodną ścieżynką, która od poprzedniego wodospadu prowadziła znacznie dogodniejszym i łatwiejszym do wędrówki terenem. Nie poprzez wertepy i leśne bezdroża, nie po skałach, urwiskach, kamieniach, bagienkach, korzeniach, strumyczkach, rozlewiskach, bujnych i nieprzystępnych zaroślach oraz „wilczych dołach”, ale po prostu udeptaną dróżką, w miarę szeroką i wcale nie tak stromą jak ta nasza – nie przymierzając – tahitańska Golgota. I jeszcze, jak znam życie, to pewno mieli na swojej drodze jakiś sklepik z napojami albo stojącą tuż obok pocztę, żeby sobie zupełnie bez wysiłku jeszcze pocztówki z pozdrowieniami do domków powysyłali, gdy tymczasem my omal się w jakiejś leśnej zapadlinie nie poplątaliśmy z sobą na amen, ciesząc się chociaż z tego, że sobie przy okazji czegoś nie połamaliśmy. Ufff, jednak nie ma to jak… sarmacka wiara w swą niezłomność oraz… zbytni pośpiech przy podejmowaniu kluczowych decyzji i dokonywaniu właściwych (lub nie) wyborów. Cholera..!
Śmiechu więc było co niemiara, którym zresztą całkiem niespodziewanie owych turystów skonfundowaliśmy, bowiem, skoro nie mieli pojęcia o przyczynach naszej nagłej wesołości, to w pierwszym momencie pomyśleli sobie zapewne, że… z jakiegoś powodu wyśmiewamy się z nich samych, co oczywiście spowodowało kilka niezbyt przychylnych spojrzeń rzuconych nam z ich strony w odpowiedzi na nasze wybuchy, parsknięcia i radosne rechoty. Ufff…
No dobrze, to tyle o emerytach i dzieciach, ale… co z wodospadem? No przecież wciąż na jego opis czekacie, prawda? Jak więc wyglądał..? Otóż, niestety, nic specjalnego. Żal to przyznać, ale naprawdę… duuużo poniżej przeciętnej, a przynajmniej znacznie, znacznie poniżej naszych oczekiwań. Ot, zwykła siklawka - tyle, że ciut wyższa od poprzedniej i tylko odrobinkę głośniejsza. Owszem, tutejsze okolice były już znacznie dziksze, ale – tak po prawdzie – to chyba jedyna zmiana „in plus”, która oba te miejsca od siebie odróżniała.
Nie zabawiliśmy więc w tym miejscu zbyt długo, to jasne. Po co bowiem tracić nasz cenny czas na coś, co niespecjalnie nam się podoba i praktycznie rzecz biorąc zupełnie niczego nowego takim doświadczonym (a nie?) poszukiwaczom przygód i wrażeń jakimi jesteśmy my nie przynosi, nieprawdaż? Toteż, natychmiast zdecydowaliśmy się wyruszyć w dalszą drogę, z tym że… O nie. Nie myślcie sobie, że… od razu skorzystaliśmy z tegoż szlaku dla emerytów i dzieciarni, aby czym prędzej pognać z powrotem do naszych samochodów. Absolutnie nie, wszak nam wciąż jeszcze marzyły się dalsze podboje, tak więc nasz zamysł mógł być tylko jeden; podjęcie próby sforsowania stojącej przed nami ściany lasu, ażeby dotrzeć do kolejnego na owej rzeczce wodospadu. Bo to przecież oczywiste, czyż nie..?
No tak, ale tym razem to już poprzedniego błędu popełniać nie zamierzaliśmy, toteż najpierw dokładnie rozejrzeliśmy się po okolicy, zanim jeszcze czegokolwiek co do wyboru naszego nowego szlaku nie postanowiliśmy. Zbadaliśmy więc w pierwszym rzędzie otaczające nas zarośla, by po chwili odkryć, że z całą pewnością niczego tak stosunkowo łatwego jak dotychczas już nie znajdziemy. Były tu bowiem wokoło nieomal same strome podejścia, w niektórych miejscach jedynie zupełnie niedostępne nam urwiska, jak i zarośla, co do których byliśmy całkiem pewni, iż z naszymi „scyzoryczkami”, w które byliśmy wyposażeni, nawet nie ma się co porywać na zagradzające nam drogę poplątane z sobą zdrewniałe łodygi i gałęzie oraz wielkie jak patelnie liście tutejszej roślinności. Bo byłoby to zupełnym bezsensem, i tyle – takiego gąszczu wszak nie sforsujemy.


Hmmm, pozwólcie, że w tym miejscu moją opowieść przerwę, ażeby tego odcinka zbytnio nie rozciągać, ale dalszy ciąg będzie oczywiście w odcinku następnym.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020