No, już jestem z powrotem. Od razu zaczynamy, bo szkoda czasu...
Zatem, po dokładnych oględzinach doszliśmy do wniosku, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem będzie dla nas podjęcie próby wspięcia się najpierw na szczyt znajdującej się tuż obok wodospadu skałki, by potem rozejrzeć się za dalszą możliwością kontynuowania naszej eskapady. Urwisko to bowiem, akurat w tym miejscu nazbyt karkołomne się nie wydawało, a poza tym, to tutaj napotkaliśmy ślady wyraźnie świadczące o tym, że właśnie tędy wszyscy chętni do dalszej wędrówki podążają. Natknęliśmy się tu wszakże na kilka otarć porastających kamienie mchów, wyraźnie przydeptanych źdźbeł traw, a nawet na parę nadłamanych, zapewne ludzką stopą, łodyg niewysokich paproci. Wybór szlaku natychmiast stał się więc oczywisty – wyruszamy…
Pierwszy etap naszej kolejnej próby okazał się nadspodziewanie łatwy. Wspięliśmy się bowiem na ową skałkę dosłownie w kilka minut, po upływie których w komplecie zameldowaliśmy się na jej szczycie. Rozejrzeliśmy się więc od razu dookoła, z prawdziwą radością odkrywając, że kolejny wodospad, do którego zdążamy, jest już w zasięgu naszego wzroku. Wyrastała tu bowiem, nieomal tuż przed naszymi nosami wysoka, stroma i pełna najprzeróżniejszych pęknięć, rys, zrębów i zapadlin skała, z której – a ściślej mówiąc, z jednej z wielu znajdującej się w niej szczelin – opadał w dół, niezbyt szeroki wprawdzie strumień wody, ale tworzący taką kaskadę, której wygląd natychmiast przypadł nam do gustu. O właśnie, bo to wreszcie było „to”, czyli widok prawdziwej tahitańskiej dziczy, z najbardziej spektakularnymi dla oczu obserwatora jej elementami – z wąską strugą górskiej siklawy na czele.
Znajdowała się ona co prawda jeszcze z dobre kilkadziesiąt metrów od nas, poza rozciągającą się między nami a ścianą skał połacią porośniętej gęstwiną niewielkiej płaskiej równiny, ale… cóż to w ogóle za trudność dla tak doświadczonych, pełnych zapału i energii obieżyświatów jak my, prawda? Eeee taaam, „bułka z masłem”, i tyle. Nie, więcej powiem – „bułeczka z masełkiem” – ot, co… Ruszamy więc. Kupą, mości panowie…
Och, w jakimż poważnym błędzie byliśmy! Bo owszem, owa równinka w istocie była niewielka i wyraźnie płaska, ale zarastająca ją roślinność okazała się być tak gęstą i nawzajem splątaną , że pomimo faktu, iż wcale tak wysoka nie była, to i tak niespodziewanie dość ostro dała nam do wiwatu. Bo kiedy tę szczególnego rodzaju łączkę pokonywaliśmy, to ciągle coś nas kłuło, gryzło, parzyło, uwierało i cięło bezlitośnie po nogach, choć jednocześnie przyznać trzeba, iż spotykające nas wówczas cierpienia akurat w takich okolicznościach nie za bardzo nam doskwierały. Bo my mieliśmy wtedy w oczach prawdziwy ogień – rozpalony żądzą odkrywania wciąż nowych, nieznanych dotychczas terenów, rozpalony marzeniami prawdziwych (a nie?) zdobywców, cóż takiego zatem mogło nam w realizacji naszych zamierzeń przeszkodzić..?
Nic, a już tym bardziej nie „jakieś tam” mikrych rozmiarów roślinki. Pokonywaliśmy więc ów tor przeszkód z uśmiechem na ustach, niemalże jak zwykłą parkową „ścieżkę zdrowia”, bez specjalnie dużej zwłoki i pomimo dorabiania się z czasem coraz większej ilości zadrapań, poparzeń i pokłuć na naszych ciałach. Po niedługiej chwili więc, z ogromną radością zameldowaliśmy się u podnóża skały, z której „odkryty” właśnie przez nas wodospad wypływał. Satysfakcję zatem mieliśmy pełną – niczym nie zakłóconą ani nie ograniczoną. Tak, było to uczucie prawdziwego spełnienia. Jesteśmy wielcy..!
No dobrze, co racja to racja – wielcy w istocie jesteśmy (a jak!), osiągnęliśmy bowiem to, czego na początku naszej podróży, jeszcze w Papeete, nawet się nie spodziewaliśmy, ale… No właśnie, ale… teraz trzeba jakoś z tejże wyprawy powrócić! Pozachwycaliśmy się bowiem wystarczająco pięknem owej trzeciej kaskady, choć w żadnym wypadku blisko pod nią samą podejść nie daliśmy rady, aby choć na chwileczkę zanurzyć w niej dłonie, powzdychaliśmy z podziwem nad potęgą tutejszej natury, ale teraz trzeba już gnać z powrotem do naszych samochodów, bo przecież tyle jeszcze przed nami..! W żadnym razie więc zbyt wiele czasu tutaj zmizdrzyć nie powinniśmy, to jasne. Nasyciliśmy się już wszakże naszym nieprzeciętnej wartości sukcesem, lecz… obowiązki wzywają, ot co.
Wyruszyliśmy zatem w powrotną drogę z nadzieją, że przebędziemy ją dość szybko i sprawnie, że teraz to aż takiego łupnia jak poprzednio nam ona nie da, ale – niestety – ponownie srogo się zawiedliśmy. Bo tym razem nie gnała nas już ani ambicja nieposkromionych zdobywców i pełnych bezprzykładnego poświęcenia globtroterów, ani nawet zwykła chęć dokonania czegoś oryginalnego, a jedynie niezmierna ochota jak najszybszego i szczęśliwego dotarcia z powrotem do naszych wehikułów. Odczuwaliśmy więc te kolejne na swym szlaku doznawane na ciele cierpienia, w postaci następnych zadrapań, ukłuć, poparzeń i cięć, z dużo większą przykrością, w dwójnasób się teraz tym irytując i okazując nadspodziewanie duże zniecierpliwienie. Tak, do przodu, do przodu, bo czas nagli a kolejne przygody czekają. Na szczęście, rzecz jasna, nic nie trwa wiecznie, toteż i my dotarliśmy w końcu szczęśliwie (już bez przygód, ufff) do miejsca położonego u stóp drugiego wodospadu, skąd trzeci etap naszej zdobywczej wyprawy rozpoczynaliśmy. A zatem, udało się! Naprawdę jesteśmy wielcy..!
No tak, ale… Ale ktoś z uważnych Czytelników mógłby mnie w tym miejscu zapytać, dlaczego naszą ówczesną leśną ekspedycję zakończyliśmy na „zaledwie” trzecim etapie? Dlaczego nie podjęliśmy jeszcze jednej próby, chociażby tylko rozpoczęcia etapu czwartego, po którego ewentualnym zakończeniu byłaby przecież szansa odwiedzenia na swej trasie jeszcze następnego, czwartego już wodospadu oraz przeżycia kolejnych potencjalnych przygód? Co, ambicji nam zabrakło, czy też może czasu..?
Otóż, nie – odpowiadam wam – akurat ambicji i zapału „było w nas jeszcze dostatek” i z pewnością „stałoby” ich jeszcze na długo, ale… umiejętności już niestety nie. Bo chcąc ewentualnie iść jeszcze dalej musielibyśmy mieć doświadczenie co najmniej średniej klasy taternika, już o potrzebnym do osiągnięcia tegoż celu niezbędnym wyposażeniu nie wspominając. Wszak, stojące wówczas przed nami kolejne skalne ściany były już zdecydowanie nie do sforsowania dla takich jak my amatorów, a podejmowanie kolejnego ryzyka wspinaczki – wtedy już takiej z prawdziwego zdarzenia – byłoby zwykłym nonsensem, to jasne.
Owszem, owe skalne ściany nie były tam aż tak bardzo strome, a poza tym, miały nawet i kilka dość zachęcająco wyglądających miejsc, w których znaczna ilość szczelin taką wspinaczkę zapewne by umożliwiała, ale po cóż niby mielibyśmy podejmować aż tak nierozsądne kroki? Dostępny tam wówczas szlak jako żywo przypominał naszą tatrzańską Orlą Perć, którą z reguły nawet średniej klasy turysta bez zbytniego wysiłku pokonuje – zgoda, ale w Tatrach każdego śmiałka wspomagają niezliczone łańcuchy, klamry, barierki czy drabinki, natomiast tutaj w żadnym wypadku czegoś podobnego uświadczyć nie było można. Toteż, nie porywając się z motyką na słońce, cofnęliśmy się do naszego punktu wyjścia z powodów jak najbardziej racjonalnych, realistycznie oceniając swoje możliwości i kierując się w pierwszym rzędzie rozumem, nie zaś rozgorączkowanym przygodami sercem, i tyle. Wszakże, brawura nigdy nie popłaca. A zresztą, cóż nam wtedy jeszcze do szczęścia brakowało? Mało to frajdy jak na jeden raz sobie zafundowaliśmy? Chyba nie, prawda? Ot, wspominałem już przecież – satysfakcja była pełna i już…
Jednakże, kolejny wścibski Czytelnik mógłby w tym momencie zadać następne konkretne pytanie; a co z tutejszą zwierzyną? Wiemy już przecież, że lokalna flora nas parzyła, uwierała, gryzła, cięła po nogach i kłuła wszędzie gdzie popadnie, ale jak to wszystko się miało z lokalną fauną..? Czy naprawdę nie baliśmy się zapuszczać w te rejony aż tak daleko? No przecież, było nie było, odwiedzane przez nas lasy, to nic innego jak tropikalna dżungla, czy nie obawialiśmy się zatem, na przykład czegoś jadowitego, mogącego czyhać na nas w zaroślach i w najmniej oczekiwanym momencie dotkliwie kogoś z nas pokąsać?
Otóż, moi drodzy, ówże rejon świata w istocie nie od parady nazywany jest „rajem na ziemi”, dorabiając się nie bez kozery podobnej opinii, albowiem cała tutejsza fauna składa się z takich gatunków ptaszków, owadów, pajęczaków, gadów, płazów czy ssaczków, które w żadnej mierze groźne dla człowieka być nie mogą. Mówię, oczywiście, jedynie o zwierzynie lądowej, bo akurat w okalających Tahiti wodach oceanu jest z tym zupełnie inaczej – wszakże, aż roi się w nich od wszelakiego rodzaju niebezpiecznych dla ludzi rekinów, rai, barrakud, morskich węży czy orek – ale tutaj, na stałym gruncie..?
Nic podobnego, bo tutaj napotkać można jedynie ślimaki (ich akurat jest tu wprost zatrzęsienie), jaszczurki, pełno najrozmaitszych gryzoni ze szczurami i myszami na czele, nietoperze, dzikie świnie i kozy, jak i całą masę przedstawicieli owadziego i pajęczego świata, z najpopularniejszymi pośród nich stonogami, karaluchami i „wszelkiej maści” robactwem fruwającym, ale o jakichś groźnych dla życia i zdrowia człowieka jadowitych wężach czy pająkach nawet się tutaj nie wspomina. Owszem, gdzieniegdzie w pobliżu kokosowych palm, zwłaszcza tych rosnących w okolicach nadmorskich plaż, można napotkać dość agresywne tzw. „kokosowe kraby”, których szczypce dosłownie w okamgnieniu komuś nieostrożnemu mogą odciąć nazbyt wścibskiego palucha, ale kiedy nie wchodzi się im w drogę, to z pewnością nigdy z własnej woli nikogo zaczepiać nie będą. Tak więc, generalnie rzecz biorąc jest tu wszędzie w lasach niezwykle pod tym względem bezpiecznie, co oczywiście organizację takowych wypraw, jak opisana powyżej, w ogóle nam umożliwia. Wszak wiadomo, że w dorzeczu Amazonki, Kongo czy „innego” Gangesu lub Mekongu takich zapędów byśmy nie robili.
A zatem, wiemy już, że bać się takich stworzonek na Tahiti nie ma powodu, bo ich tu po prostu nie ma. No owszem, na nasze pytanie o obecność na tej wyspie jakiejś pełzającej gadziny, tubylcy odpowiadali… twierdząco – z tym, że niemal każdy z nich natychmiast zastrzegał, że tak całkowicie do końca niczego pewnym być nie można, choć jednocześnie zawsze długo się zastanawiał, zanim przypomniał sobie w końcu, kiedy to w ogóle po raz ostatni jakiegokolwiek węża tutaj widział. Zazwyczaj więc wzruszano jedynie ramionami, zapewniając nas, że w tutejszych lasach ze strony fauny na pewno nam nic grozi. Pchać się zatem w owe zarośla mogliśmy zupełnie bez obaw, bo i nawet miejscowe roślinki poza cięciem nas bezlitośnie po łydkach i ramionach niczym innym specjalnie nie straszyły. Co oczywiście wcale nie znaczy, że same ich forsowanie należy do rzeczy łatwych – o nie, jak już wiemy jest z tym dokładnie przeciwnie, o czym z lektury powyższego tekstu mogliście się przekonać, prawda?
O, i teraz właśnie jest najlepszy moment na to, aby opisać wam pokrótce pewną historię, która nam się tu wydarzyła w Czerwcu 1989 roku. Moja szlachetna Rodzinka, czytając niniejsze słowa już zapewne wie o co chodzi, ale pozostałym zainteresowanym natychmiast owym faktem „pochwalić się” muszę. Otóż, kiedy wówczas wybraliśmy się wynajętymi samochodami w objazd Tahiti, a jednym z naszych przystanków były właśnie okolice wodospadów Faarumai, to niestety – wyobraźcie to sobie! – dotarliśmy wtedy zaledwie do pierwszego wodospadu, tego z tym niewielkim stawkiem, do którego wpadał, bowiem dalsza nasza droga (oczywiście, nawet jedynie tym łatwym szlakiem, którym wtedy podążali owi starcy i dzieci) okazała się zupełnie niemożliwa do pokonania! Dlaczego? – zapytacie. Ano dlatego, że w tejże wyprawie brały również udział trzy przemiłe panie, żony członków naszej załogi, wśród których – oprócz mojej własnej Szacownej Połowicy – były jeszcze małżonki Elektryka oraz któregoś z Mechaników.
I właśnie dwie z owych dam (już nie będę wypominał, o które z nich chodzi, wszak palcem wskazywać mi nie wypada) wybrały się w naszą wycieczkę w takim obuwiu, które zupełnie nasze ewentualne dojście do tej drugiej siklawy wykluczyły! Bo one, miast założyć na tak specyficzną wyprawę jakieś wygodne buty – ot, choćby i zwykłe trampki – to paradowały sobie dumnie w bucikach… na obcasach, zaś żona Elektryka, to nawet – o Boże! – miała na sobie zwykłe „szpileczki”! Prawdziwy koniec świata, nieprawdaż..?
Toteż, wszelkie nasze marzenia o jakichś dalszych podbojach natychmiast trzeba było zarzucić, koncentrując się wtedy jedynie na robieniu fotek w tym zimnym stawie oraz na wyrywaniu i ucinaniu z okolicznych gąszczy kawałków zdrewniałych łodyg i kładzin draceny i jukki. Dobre chociaż i to, bo w ten sposób przynajmniej mieliśmy jakieś rozsądne i pożyteczne w tej sytuacji zajęcie, jak i również szansę na zdobycie oryginalnych pamiątek z tego miejsca. Choć, prawdę mówiąc, zamiast owych wypuszczających potem w wodzie szybkorosnące pędy zdrewniałych „pałek” draceny, zdecydowanie bardziej wolałbym jednak ewentualne podrapania na łydkach podczas przeprawy do drugiego wodospadu oraz jakieś fotki, właśnie przy nim porobione. No, ale cóż, podobno kobiece przyzwyczajenia są święte, więc pogodzić się z ową stratą trzeba było – pozwólcie zatem, że od cytowania naszych ówczesnych przekleństw i życzeń „wszelkiego najgorszego” właścicielkom szpileczek w tropikalnym lesie (rety, jak to dziwnie brzmi!) się powstrzymam, zgoda?
I w ten oto sposób, moi drodzy, dotarliśmy do końca kolejnego punktu programu naszej wspólnej „wokółtahitańskiej” podróży. Powróciliśmy już na polanę, gdzie zaparkowaliśmy nasze samochody, by po krótkim posiłku oraz ogarnięciu nieco naszej ubrudzonej po przeciskaniu się przez krzaki odzieży wyruszyć w dalszą drogę, obierając kurs na kolejną na naszej trasie miejscowość o nieco dziwnie dla nas brzmiącej nazwie, Haapupuni.
Teraz jednakże, moi kochani, pozwólcie, że zgodnie z uprzednio daną obietnicą, nieco w mojej relacji przyspieszę. Zredukuję więc opisy naszych kolejnych na trasie postojów jedynie do niezbędnego minimum – a właściwie, tylko do „wyliczanki” tego, co po drodze widzieliśmy. Oczywiście, nie aż do samego Papeete, to jasne, ale tylko do następnego naszego przystanku w takim miejscu, gdzie zdecydowanie dłużej zabawiliśmy.
A zatem, po opuszczeniu polanki przy ujściu rzeczki Faarumai skręciliśmy na południowy-wschód, by po niezbyt długiej jeździe znaleźć się w niewielkiej wiosce Faauanu, w pobliżu której znajduje się wysoki maszt radiowy, będący centralnym punktem nadawczym obsługującym – uwaga – podobno całą Polinezję Francuską. Jest to więc obiekt dość pokaźnych rozmiarów, choć – prawdę mówiąc – poza swoją nieprzeciętną wielkością niczym innym specjalnym się nie wyróżnia. Minęliśmy go więc „w biegu”, podążając dalej ku przylądkowi o nazwie Mahaena. Bo akurat tutaj warto już było chociażby na krótką chwilkę się zatrzymać.
Dlaczego..? Bo jest to miejsce, w którym okalające strome brzegi wyspy koralowe rafy tworzą dość specyficzną strukturę. Mianowicie, są one tutaj nieco bardziej niż gdzie indziej ponad powierzchnię oceanu wypiętrzone, co powoduje, że nieustannie łamią się o nie morskie fale, tworzące wówczas dość wysoki przybój oraz w sposób iście filmowy rozpryskujące się na ich poszarpanych szczytach, kiedy to zazwyczaj wystrzeliwują w górę niby wodny pióropusz, na tle którego zresztą częstokroć udaje się dostrzec przebogatą w soczyste kolory tęczę. Natomiast, znajdująca się pomiędzy nimi a brzegiem wyspy laguna jest wprawdzie nieprzeciętnej urody miejscem do zażywania kąpieli, ale jednocześnie… szalenie zdradliwym, albowiem idące tu pod różnymi kątami fale przyboju potrafią każdemu wypuszczającemu się zbyt daleko od brzegu pływakowi mocno dać się we znaki – nawet z odebraniem takowemu nierozważnemu śmiałkowi jego życia włącznie!
Oj tak, to nie żart, bo akurat tutaj wydarzyło się w przeszłości stosunkowo dużo śmiertelnych wypadków, właśnie falami przyboju spowodowanymi. Takiż smutny los spotkał tu również i polskiego marynarza, Stewarda z jednego ze statków z serii „Profesorów”, który we wczesnych latach osiemdziesiątych XX wieku – właśnie tutaj zażywając morskiej kąpieli, w pobliżu rafowiska o nazwie Variariau (choć słyszałem również i taką wersję, że było to jednak przy Venus Point) – zupełnie nierozsądnie odpłynął zbyt daleko od brzegu i w efekcie porwany przez fale przyboju zawieruszył się gdzieś w okolicach postrzępionych szczytów okalających lagunę raf. Tak więc, pomni owego tragicznego wydarzenia, o którym wielokrotnie w naszej flocie się opowiadało, ani w głowie nam było wchodzić w tej zatoce do wody, toteż posiedzieliśmy tu jedynie trochę na przybrzeżnych skałkach, podziwiając spektakl rozbijających się tu o rafy i wysoko potem w górę wystrzeliwujących rozprysków nadchodzących od strony oceanu fal.
O, i to chyba najlepszy moment, aby niniejszy odcinek już z czystym sumieniem zakończyć, ale zapraszając was jednocześnie na kontunuację naszej wspólnej podróży dookoła Tahiti, ale już w odcinku ósmym...
louis