Tak więc, skoro już w Muzeum Gauguina jesteśmy, to poczytajmy...
Rozglądamy się ciekawie dookoła i co widzimy..? Otóż, w ostatnim akapicie poprzedniego odcinka napisałem; „zespół budynków”, albowiem w istocie oprócz wspomnianej już tahitańskiej chaty znajduje się tu również i kilka innych obiektów, które z czasem wokół niej powyrastały. Jest tu więc elegancka restauracja z niewielkim stojącym obok niej motelikiem oraz dobudowane do starej chaty następne pomieszczenia pod dachem, mające rzecz jasna na celu powiększenie istniejącej tu powierzchni wystawienniczej. Wszystko razem prezentuje się naprawdę doskonale, choć stwierdzić jednocześnie trzeba – i to z prawdziwym smutkiem – iż wskutek bijącej tu zewsząd w oczy nowoczesności architektury, naturalny charakter tegoż miejsca oraz specyficzna atmosfera, która tu zapewne niegdyś panowała – jak to rzecz jasna zawsze na wiejskim pustkowiu się spotyka – zostały chyba raz na zawsze utracone. Bo tutaj natychmiast odnosi się wrażenie, że coś tu jednak nie gra, że czegoś tu brakuje, lub wręcz przeciwnie, że czegoś jest tu… za dużo – i zdaniem wielu odwiedzających owo Muzeum osób (moim również, a jakże) raczej nie powinno się tegoż miejsca aż tak nadmiernie zabudowywać, pozostawiając jak najwięcej elementów w stanie wciąż takim jak za czasów jego głównego rezydenta. Tak aby każdy z przybyszów mógł tutejszego spokoju w znacznie większym stopniu skosztować i lepiej wczuć się w panujący tu wówczas nastrój. Ot, mówiąc krótko i brutalnie; nie pozostawiono tu jednak nazbyt dużo miejsca na tzw. „grę wyobraźni”. No cóż, ale stało się inaczej i my musimy się z tym faktem pogodzić, i tyle.
Toteż oczywiście w pełni się z rzeczywistością „zgadzamy”, jako że z przeogromnym bólem serca płacimy nadzwyczaj słoną cenę za bilety wstępu i zwiedzamy to, co owe muzeum nam oferuje. A jest tego, niestety… niezbyt wiele. Moi drodzy, byłem w tym miejscu aż kilka razy, ale do wnętrza samego muzeum wchodziłem zaledwie jeden jedyny raz, w roku 1985, i ze szczerym żalem przyznaję, że naprawdę już niewiele z tego wszystkiego pamiętam. Szczegóły z tegoż pobytu mocno mi się już w pamięci pozamazywały, toteż opisać ich teraz w żadnym razie nie dam rady, ale jednocześnie zapewnić was mogę, iż moje odniesione tu wówczas wrażenia – jak na ironię – pamiętam dość dokładnie. I wiem, że niestety najlepsze one nie były. Bo akurat tego, że w istocie było tu do zwiedzania bardzo mało, nie zapomniałem. Pamiętam bowiem bardzo dobrze moje ówczesne rozczarowanie oraz podjęte bezpośrednio po wyjściu postanowienie, że jeśli kiedykolwiek los pozwoli mi tu jeszcze ponownie zawitać, to i tak nigdy więcej pod dach tego przybytku nie zajrzę – bo po prostu takowa wizyta zupełnie wydanych na nią pieniędzy warta nie jest. Ten jeden raz zatem w zupełności wystarczy. Ot, byłem i „zaliczyłem”. „Turystycznemu obowiązkowi” stało się zadość, ot co…
No tak, to tyle o samym Muzeum, ale… chwaliłem się wam przecież, że odwiedzaliśmy to miejsce wielokrotnie, dokładnie za każdym naszym objazdem wyspy się tu zatrzymując. Po cóż więc – zapytacie – skoro dopiero co tak niemiłosiernie owo miejsce krytykowałem? To jednak warto było tu zaglądać, czy nie? To jak to w końcu jest..? – dociekacie zapewne.
I otóż to, moi kochani. Samo sensu stricte Muzeum, czyli pomieszczenia oraz zgromadzone w nich eksponaty, to w istocie – przynajmniej w mojej opinii – nic nadzwyczajnego. Ot, taki sobie przybytek, którego główną wartością – już samą w sobie – jest to, że nie gdzie indziej, tylko właśnie dokładnie tutaj sam Paul Gauguin podczas swego pobytu na Tahiti zamieszkiwał – to fakt bezsporny, ale na tym właściwie koniec. Tak więc, ma się tego pełną świadomość i dlatego jasnym jest, że każdy szanujący się turysta owo muzeum choć raz odwiedzić powinien. Nawet, gdy ono samo jednak niczego specjalnego nie oferuje.
No tak, ale cała reszta – czyli okalające je otoczenie, obejścia pobliskich chat oraz porastająca położone tuż obok tereny roślinność, to prawdziwy, niezaprzeczalnie najpiękniejszy rajski ogród na Tahiti. Bo tutejsza flora, to rzeczywiście istny eden, uczta dla oka jakich naprawdę chyba nigdzie indziej się nie napotka. Okoliczne drzewa i krzewy wprost kipią wszelakim kwieciem, od hibiskusów, gardenii, buganwilli i całego szeregu gatunków orchidei aż się tutaj roi, a jeszcze w dodatku nagromadzono tu całą masę innych możliwych do przeszczepienia na tutejszy grunt kwiecistych roślin, z niezwykle spektakularnymi kwiatami tiare na czele.
A do tego, moi drodzy, dodać jeszcze trzeba wprost niezliczoną ilość znajdujących się tu wszędzie dookoła owocowych drzew, palm i krzewów, pośród których na czoło wybijają się bananowce, mango, awokado, liczi czy papaje, a nawet rosnące bezpośrednio przy ziemi ananasy! A co najciekawsze – uwaga, bo to szalenie istotna, wręcz kluczowa informacja dotycząca tegoż miejsca! – dosłownie każdy przybywający tutaj turysta ma prawo… w pełni z owych dobrodziejstw natury korzystać. Można sobie rwać kwiatków ile kto zechce (choć są tu oczywiście porozstawiane w wielu miejscach tablice z apelami o rozsądek i umiarkowanie w tej kwestii), jak i również wszelakich owoców, którymi – jeśli ktoś zechce – można się obżerać aż do rozpuku.
O, i właśnie na tym głównie polega szczególna atrakcyjność tego miejsca. To, że można sobie tutaj w każdej chwili zajechać i urządzić piknik w dowolnym miejscu tegoż Muzeum-Ogrodu, bezpośrednio na trawie, wulkanicznym piasku plaż lub przy brzegach przepływającej tu niewielkiej rzeczki. I kiedy tylko dusza zapragnie rwać sobie tyle owoców ile się tylko uda przejeść, bowiem nikt takowego zachowania tutaj nie zabrania. A jeszcze w dodatku – uwaga, bo znowu będzie ciekawie – jeżeli komuś zachce się nagle… rozpalić tutaj ognisko, to oczywiście żadnych przeszkód nie ma; „Welcome, our dearest comers”, i tyle. Wszak klient nasz pan, nieprawdaż..? Akurat tutaj, jak najbardziej „prawdaż”, ot co…
Zatem, moi kochani, czy macie już pełen obraz tego miejsca..? Czy oczyma wyobraźni widzicie już tę niezliczoną ilość bujnie ukwieconych gałęzi drzew i krzewów, tę prześliczną, wręcz tonącą we wszystkich możliwych barwach okolicę, to niezmierzone bogactwo tutejszych owoców, po które zupełnie bez skrępowania sięgamy oraz… to przewspaniałe ognisko, którego sobie tutaj – oczywiście, a jakże – natychmiast na centralnej łące Muzeum nie omieszkaliśmy rozpalić? O właśnie, bo przecież dokładnie w tym celu do rzeczonego miejsca przybyliśmy – na wspólny piknik przy ognisku, pieczenie kiełbasek i kartofelków, a także – czy też raczej, przede wszystkim! – na degustację przecudownie w takich okolicznościach smakującego polskiego piwa. Czy może więc być coś ponad to piękniejszego..? Coś choćby równie wspaniale relaksującego dla każdego strudzonego pracą na morzu marynarza..?
Ot, pytanie retoryczne, prawda? Ale… nie tak do końca, moi drodzy, albowiem odpowiedzieć można również i tak; że jest jednak coś jeszcze piękniejszego od tych chwil spędzanych w tym rajskim ogrodzie, przy skwierczących ponad ogniem kiełbaskach i z lejącymi się hektolitrami polskiego piwka. Otóż, jeszcze wspanialszy może być taki urządzony tu naprędce pikniczek, jak ten opisany powyżej, ale jeszcze dodatkowo… z udziałem miejscowych tahitańskich piękności (!), które się wkrótce do naszego grona, zupełnie dla nas zresztą niespodziewanie, dosiadły i przez długi czas dotrzymywały nam towarzystwa, wspólnie z nami konsumując… spaloną dosłownie „na węgiel” (niestety) „polską zwyczajną”, „krakowską suchą” lub „parówkową”. Tak, bo zdarzyło nam się tutaj kiedyś doświadczyć takich właśnie niezwykle miłych odwiedzin, kiedy to grupka miejscowej młodzieży obojga płci zupełnie z własnej woli z radością do naszego grona dołączyła i wspólnie z nami pałaszowała te całkowicie nieudane (jak na złość!) „palantówy”.
No cóż, akurat ten punkt jadłospisu zdecydowanie się nam nie powiódł, ale cała reszta była już bez zarzutu, dosłownie „paluszki lizać”. Zabrane ze statku kurczaczki były znakomite, kabanoski (o, zwłaszcza one) oraz mięsne konserwy również, a i nawet piwko pozostało wciąż jeszcze całkiem nieźle schłodzone. Do tego dochodziły jeszcze wspólne… biesiadne przyśpiewki (czy też raczej ich marne próby) oraz mnóstwo sympatycznych rozmów z tubylcami, aż do chwili ostatniego zaplanowanego przez nas punktu naszego menu podczas pobytu w tym miejscu, czyli do pieczenia ziemniaczków w popiołach dogasającego już ogniska. Był to zresztą moment, w którym miejscowa młodzież, która się do nas dosiadła (o ile dobrze pamiętam, było to pięć uroczych, choć niestety dość grubaśnych dziewcząt oraz trzech chłopaków – wszyscy w granicach 20-25 lat) już się niestety zbierała, by po serdecznym pożegnaniu „pożeglować” w swoją własną stronę.
I bardzo dobrze zresztą (ot, co!), że wybrali oni sobie akurat taki moment na zakończenie naszej wspólnej biesiady i gorące podziękowanie za obfity poczęstunek, którym ich podjęliśmy, bowiem owe pieczone już „na bis” kartofelki okazały się naszym kolejnym wielkim niewypałem. Dobrze więc, że już oni tego skosztować nie byli zmuszeni – wszak w powiązaniu z tymi nieszczęśliwie popalonymi kiełbachami stanowiłoby to wszystko tak niemiły obraz naszych kulinarnych umiejętności, że już lepiej było, iż ponownie nie musieliśmy przed nimi świecić ze wstydu oczami.
Jednakże, co oczywiste, takie drobiazgi naszych szampańskich humorów popsuć nam nie mogły. Bo co tam zwęglone „palantówy” i niedopieczone pyry, skoro dookoła nas istny raj, ptaszki w listowiu śpiewają, motylki ponad naszymi czołami fruwają, nasze włosy pełne są powtykanych w nie fantazyjnie gardenii, tiare i hibiskusów (choć, oczywiście, wyglądaliśmy w tym niezwykle dziwacznie), a piwko tak przecudownie zaszumiało już nam w głowach, prawda? Ot, tylko naszym kierowcom nie za bardzo wówczas było do śmiechu, jako że nie wszystkie rozkosze tegoż popołudnia były im dostępne, choć… przyznać w tajemnicy trzeba (tylko, cicho-sza), że i tak sobie wtedy po jednym „głębszym” piwku (no dobra, po dwóch) dla kurażu golnęli, ponieważ akurat tutaj, w całej Polinezji Francuskiej, istnieje w prawie drogowym pewna tolerancja zawartości alkoholu we krwi kierowcy, wynosząca – o ile dobrze pamiętam – chyba coś koło 0,8 do 1 promila. Tak więc, nasi „przewoźnicy” aż tak całkiem poszkodowani przez los nie byli, z czego zresztą – a jakże! – niezwykle skwapliwie skorzystali. Ale, powtarzam jeszcze raz, o tym ani mru mru…
Podsumujmy więc teraz nasz pobyt w Muzeum Gauguina – czy to wszystko, co powyżej opisałem, wam się spodobało? Nie chodzi mi tu, rzecz jasna, o walory literackie tejże relacji, ale jedynie o jej treść – czyli, o tok wydarzeń oraz przedstawiony przeze mnie ogólny obraz tegoż szczególnego miejsca, jeśli oczywiście wystarczająco dobrze udało mi się poruszyć waszą wyobraźnię – podobało wam się ono? Bo jeśli chodzi o moje zdanie, to jest ono jednoznaczne; dla mnie to naprawdę najszczerszy i niezaprzeczalnie przepiękny rajski zakątek. A jeśli jeszcze ma się okazję do urządzenia sobie w nim zupełnie niczym nieskrępowanej wspaniałej biesiady, to oczywistym jest, że takich chwil już przenigdy w życiu się nie zapomina. Zatem wszystko to, co z tamtego okresu zapamiętałem, na kartach niniejszych „Wspominek” zamieściłem, dzięki czemu również i wy w pewnym sensie tegoż raju mieliście okazję pokosztować, czyż nie?
Zagasiliśmy wkrótce nasze ognisko przyniesioną wiaderkiem z pobliskiej rzeczki wodą, dokładnie dookoła siebie posprzątaliśmy – tak, aby nawet najmniejsza skorupka jajka po nas tu nie pozostała – pozbieraliśmy z trawy swoje klamoty i ruszyliśmy spacerkiem w powrotną drogę do naszych samochodów. I właśnie wtedy przydarzył nam się dość dziwny – zdecydowanie bardziej zabawny niźli groźny incydent. Otóż, kiedy przechodziliśmy tuż obok wejścia do tutejszej restauracji, kierując się do zaparkowanych nieopodal aut, to jednemu z nas – chyba jednak nazbyt już podchmielonemu Marynarzowi – zachciało się nagle… zaczepiać niewielkiego pieska, którego jakaś dystyngowana korpulentna francuska dama niosła na ręku, przytulając go zresztą czule do swych obfitych piersi. Bo był to wręcz miniaturowej wielkości biały pudelek, którego nasz kolega koniecznie – choć rzecz jasna robiąc to odruchowo – zapragnął nagle… pstryknąć w jego maleńki nosek - ot, tak dla zabawy, wiadomo – co jednakże, niestety, skończyło się dla naszego będącego „pod niezłą datą” bohatera dość pechowo. Psinka bowiem okazała się wcale nie tak bezradna, na jaką mogła z pozoru wyglądać, bowiem od razu kłapnęła go zdrowo w jego tłuste paluchy, zanim zdążył je od jej pyska cofnąć – i to tak silnie, że aż na trzech z nich pojawiły się krwawiące rany! Ot, proszę, taki sobie mikry pudelek, a jaki zadziorny, no nie..?
Tak więc, nasz żartowniś doczekał się natychmiast należnej mu odpowiedzi, co zresztą – uwaga! – wcale nie było jedyną wymierzoną mu przez los karą za tak obcesowe podejście do niewinnej zwierzyny, albowiem… usłyszeliśmy nagle gdzieś w pobliżu kolejne warczenie a potem gwałtowne ujadanie, pochodzące tym razem od wałęsającego się w pobliżu, równie małego jak ów pudelek pekińczyka, który… ruszył z impetem na tego Marynarza, by po chwili boleśnie pokąsać go po łydkach! Obszczekał go najpierw intensywnie, a zaraz potem zatopił swoje niewielkie kiełki w jego owłosionej nodze, ot co.
O rety, ależ to były jaja! Bo jak się okazało, oba te pieski należały do owej damy, tak więc ten pekińczyk odruchowo stanął w obronie swojego pstrykanego potężnie w nos białego, niesionego przez swą panią kumpla (kumpelkę?), który (a?) zresztą – jak widać – również i sam (sama?) potrafił (a?) się całkiem skutecznie obronić. Zatem, skończyło się na tym, że ów śmiały atak naszego Marynarza-rozbójnika na cielesną nietykalność małego pudla odparty został bardzo krwawo (w dodatku, można by rzec, iż w dwójnasób), co zresztą natychmiast naszego figlarza najpierw mocno „wstopowało” – wszak nie spodziewał się on napotkania aż takiego oporu ze strony, na pierwszy rzut oka zupełnie bezbronnej istotki – a potem nieco rozeźliło, jako że doznał on kilku krwawych ran, których przecież – już bez względu na przyczyny ich powstania – zignorować nie można było.
Toteż, nasz przeuroczy napastnik od razu zwrócił się do owej damy z zapytaniem czy jej agresywne bestie nie są aby na coś poważnego chore, i czy na pewno były… szczepione przeciw wściekliźnie, bo przecież teraz może on mieć poważny kłopot, jeśli się tego natychmiast nie dowie. No tak, ale w odpowiedzi usłyszał od psiej właścicielki taką „wiązankę serdeczności” (zapewne niezbyt cenzuralnych, choć wyrażanych w języku francuskim i akurat tego zweryfikować nie byliśmy w stanie, ale sądząc po jej intonacji z całą pewnością tak było) za jego bezmyślne zachowanie, że naszego kolegę ponownie osadziło w miejscu z wrażenia, po czym już definitywnie odpuścił, zakładając (raczej ze 100% pewnością słusznie), że takie mikre psie stworzonka żadnej wścieklizny mieć nie mogą, i tyle. Zresztą – i tak powinien wówczas dziękować losowi, że mu jeszcze owa korpulentna dama nie przyłożyła solidnie w łeb jakąś parasolką, bo przecież zdecydowanie mu się to należało, jako że pierwszy (ten udany, choć jeszcze nie pokarany!) „pstryczek” w pudlowy nos był przepotężny, a dopiero zamiar jego powtórki został przykładnie przez poszkodowaną psią społeczność odpłacony.
No cóż, zachciało się chłopu kozactwa, to ma za swoje, bo teraz siedzi biedak na tylnym siedzeniu jednego z naszych samochodów i korzystając z podręcznej apteczki opatruje swoje poranienia, które zresztą – na szczęście – z czasem okazały się wcale nie tak rozległe, choć z początku krwawienie z nich było w istocie dość obfite. My zaś ponownie jechaliśmy dalej przed siebie, obierając kurs na kolejne na naszej trasie miejsce, w którym zdecydowanie warto było się zatrzymać – mianowicie, na okolice zatoczki o nazwie Popote.
Ale o tym już w następnym odcinku, na który rzecz jasna jak najserdeczniej wszystkich zapraszam...
Louis