Jesteśmy już nad zatoczką Popote. Rozejrzyjmy się więc...
Zatoka Popote, składająca się de facto jakby z kilku odrębnych lagun i lagunek, jest wręcz idealnym miejscem do zażywania morskiej kąpieli, podczas której można jeszcze dodatkowo podziwiać podwodne życie w pobliżu koralowych raf. Jest tu bowiem do nich niezwykle łatwy dostęp – zatoczka nie jest głęboka, dobrze od oceanicznych fal osłonięta, zaś jej przebogata fauna aż sama prosi się o jej bliższą obserwację bezpośrednio w naturze. Istniejące tu plaże są wprawdzie niezbyt wysokiej jakości, ponieważ składają się głównie z grubych warstw odłamków szkieletów martwych koralowców, pomieszanych z niezliczoną ilością walających się tu wszędzie dookoła pogruchotanych muszli i morskich kamiennych otoczaków, ale już samo dno laguny jest wprost wymarzone. To istny rarytas – korale, ukwiały oraz na przemian żółty i czarny piaseczek.
Zanurzamy się więc natychmiast w tej prześlicznej toni i korzystając z faktu, że prawie wszędzie woda sięga nam tu zaledwie do ramion, częstokroć nurkujemy sobie w pobliże dna lub jedynie pochylamy twarze w jego kierunku dla lepszej obserwacji życia, które się tutaj toczy. A dzieje się tu naprawdę wiele.
Przede wszystkim – ryby. W zasięgu naszego wzroku pojawia się wprost niezwykłe bogactwo ich kształtów, form i kolorów. Niektóre z nich wyglądają wręcz tak, jakby je ktoś celowo barwnymi kredkami pomalował, tak bardzo intensywna jest bowiem ich kolorystyka oraz ilość najprzeróżniejszych deseni, którymi mogą się przed nami pochwalić. Są tu więc rybki w paski, paseczki, ciapki, kropki, plamki, itp., itd., a jeszcze w dodatku wiele z nich zupełnie się naszej obecności nie obawia, podpływając bardzo blisko naszych nóg, skubiąc nas jednocześnie w łydki oraz obute w tenisówki stopy. Po dnie natomiast spacerują sobie dostojnie niewielkie kraby oraz cała masa małży, granatowych i kremowych rozgwiazd, a także jakichś innych, dość dziwacznie dla nas wyglądających morskich stworzonek.
A my oglądamy sobie ten cudowny podwodny świat z niekłamanym zachwytem i w prawdziwie szczerym urzeczeniu, jako że takowych wspaniałości na co dzień oczywiście się nie spotyka, toteż sycimy nasze oczy do woli i z niejakim żalem kończąc wreszcie ów przepiękny spektakl tylko dlatego, iż czas nagli i czekają nas kolejne w trakcie naszej dalszej drogi atrakcje. Wychodzimy zatem z laguny na koralową plażę, kolejny już raz zrzucamy z siebie mokre kąpielówki, przebierając się w suche ciuchy, pakując się potem z powrotem do samochodów i wyruszając w trasę.
Ponownie zresztą zbyt długo nie jedziemy, albowiem już wkrótce pojawia się przed naszymi oczyma piękny przylądek o nazwie Maraa. Jest to dość daleko w morze wysunięty niewielki skrawek tutejszego wybrzeża, który – choć porośnięty zaledwie niską i niezbyt bujną roślinnością – prezentuje się wcale pięknie, będąc wyraźnie odznaczającym się od brzegu i doskonale widocznym punktem orientacyjnym wyspy. W jego pobliżu natomiast – i to na przestrzeni dobrych kilku kilometrów – ciągnie się wzdłuż brzegu dość specyficzny pas nadmorskiego obniżenia terenu, po którym zresztą biegnie asfaltowa szosa, w wielu miejscach niemalże ocierając się o wody oceanu. Bo jest tu tak wąsko, że tylko takie drogowe rozwiązanie było tutaj do zrealizowania możliwe. Strome zbocza pobliskich wzniesień bowiem, dochodzą tu aż do samego wybrzeża, kończąc się z reguły wysokimi urwiskami i tylko gdzieniegdzie wąskie i podłużne doliny trochę te stromizny łagodzą, umożliwiając jednocześnie nieco dalszy dostęp w głąb wyspy, choć i tak zbyt daleko takimi wąwozami się nie dotrze, jako że kolejne pionowe ściany dość szybko pojawiają się w zasięgu wzroku, skutecznie dalszą wędrówkę wykluczając.
Zatem, dostępnymi w tym miejscu dla zwykłego piechura terenami są tylko owe niewielkie kotliny oraz płaska jak stół łacha Przylądka Maraa, toteż zbyt długich spacerów uskuteczniać tutaj się nie da – zresztą, prawdę mówiąc, i tak już mamy takowych wypraw nieomal przesyt, bowiem ileż w końcu można skakać po skalnych urwiskach lub przedzierać się przez tropikalne lasy..? Na naszej wycieczce mieliśmy już tego wszystkiego w istocie w nadmiarze, dlatego też już bez żalu rezygnujemy z zapuszczania się w głąb kolejnych dolinek, ograniczając się jedynie do odwiedzin jednej z nich, w której znajdują się dostępne dla turystów jaskinie.
Do najbardziej znanej z nich, tzw. „Fern Grotto” (jeśli tej nazwy nie pomyliłem) oczywiście zaglądamy, choć wcale jej urokami nazbyt zachwyceni nie jesteśmy. Owszem, pieczara ta w pełni na swą nazwę zasługuje, albowiem rzeczywiście porośnięta jest w wielu miejscach kilkoma dość oryginalnie wyglądającymi gatunkami paproci, ale… No właśnie… Czyżby nam się już tahitańska przyroda powoli zaczynała „przejadać”, że nam się to miejsce – ot, tak po prostu – niespecjalnie spodobało? Czy też może rzeczywiście nic szczególnego tu nie było? Bo kiedy już obejrzeliśmy większość z tego, co nam okolice przylądka Maraa oferowały, to zgodnym chórem stwierdziliśmy, iż… dość tego. Tak, dość już mamy tych wszystkich przyrodniczych wspaniałości – zgadza się, że przepięknych – tych lasów, ogrodów, wodospadów, skał, plaż i lagun, ale serwowane tegoż dnia w nadmiarze już się nam po prostu znudziły, ot co. Wiem, brzmi to – dla tych, którzy przenigdy na takowe szanse zwiedzania świata jakie mamy my, liczyć nie mogą - może nieco niewiarygodnie, jak i również sugerować by to mogło w pewnym sensie nasze „zblazowanie” spowodowane przesytem atrakcji, czy też nawet niewdzięczność wobec losu, który nam owe rajskie pejzaże nieustannie prosto pod nos podsuwał, ale… tak się po prostu wówczas poczuliśmy, i już. A z faktami, jak wiemy, dyskutować się nie powinno.
W tym miejscu, któryś z W. Cz. Czytelników mógłby oczywiście mieć mi takową opinię za złe, zarzucając mi (poniekąd słusznie) pewną dozę nonszalancji w podejściu do tegoż tematu, a i nawet… zwykłe „marnotrawstwo” oferowanych mi przez los rozrywek, a to dlatego, że dla zwykłego śmiertelnika podobna podróż, którą właśnie relacjonuję, byłaby zapewne szczytem marzeń – zaciska on więc pięści z bezsilności widząc moje „kręcenie nosem”, będące rezultatem… najzwyklejszego w świecie zmęczenia nadmiarem atrakcji. No cóż, ale tak po prostu było i nic na to nie poradzę. Dodam tylko, że wówczas nawet się nam… zażyć morskiej kąpieli już nie chciało… Powróciliśmy więc do naszych samochodów i wyruszyliśmy dalej.
Dokąd..? Otóż, moi drodzy, po prostu… nie wiem. To znaczy, ściślej mówiąc, to właściwie wiem – zajechaliśmy do knajpy „Captain Bligh’s” – ale gdzie to dokładnie było, to już zupełnie nie pamiętam, jako że odwiedziłem ją podczas moich pobytów na Tahiti tylko jeden raz. Z pewnością znajduje się ona gdzieś na trasie łączącej ów przylądek Maraa z dzielnicą Papeete o nazwie Faaa, ale czy było to na przykład w pobliżu wioski Taapuna, Tainu’u czy Taiparu, czy też może już w miasteczku Nu’Uroa, tego naprawdę przypomnieć sobie nie mogę. Ale, czy jest to aż tak istotne..? Dyć oczywiście, że nie, prawda..?
Bo najważniejsze, moi kochani, było wówczas to, że w owej tawernie można było pokosztować, za całkiem „rozsądną” – jak na Tahiti – cenę, miejscowego piwa oraz posiedzieć sobie przy nim w pobliżu brzegu oceanu, bezpośrednio pod gołym niebem lub pod rozpostartymi ponad stolikami parasolami. Wspomniane piwo (o nazwie Humani, Himano, czy może Himani, jakoś tak) było zresztą… nad wyraz fatalne w smaku. Ot, powiem dosadniej, dokładnie tak jak na to zasługuje – lura jakich mało, jak przysłowiowe „siki”. Ale, za to „woltaż” (czyli, zawartość alkoholu) miało całkiem… „marynarski”, bez dwóch zdań! Kiedy więc golnęliśmy tam sobie wtedy ze dwie głębsze kolejki tegoż złocistego (oczywiście żartuję), pienistego (to także żart) napoju, to już wkrótce poczuliśmy się jak, nomen omen, w raju – choć jednocześnie przyznać trzeba, że chyba jednak nieco „nadmiernie leciutcy” (jest w ogóle takie słowo?), co nastroiło nas wówczas tak optymistycznie do całego otaczającego nas świata, że w nagłym porywie naszej rodzimej sarmackiej fantazji, to nawet zachciało się nam nagle… tahitańskich tańców! Tak, właśnie tak – te nasze idiotyczne podrygi, które w założeniu miały owe polinezyjskie tańce naśladować (widzieliśmy je kilka razy w tutejszych hotelach, więc „z grubsza” wiedzieliśmy co próbujemy odtwarzać), nie były wprawdzie zbyt przekonywujące ani nazbyt wyraziście przypominające miejscowe oryginały, ale przynajmniej wzbudziły one żywe zainteresowanie aktualnej klienteli lokalu oraz jej pełną akceptację! Tak, bo oklaskom z jej strony wprost nie było końca! Mało tego, nawet co niektórzy z barowych gości się do nas dołączyli..! Eeeech, fajnie wtedy było, ani chybi… Że też te czasy już nigdy nie powrócą... Szczery żal...
Teraz zaś, już na koniec tego „knajpianego” wątku, jeszcze króciutka dygresja – czy pamiętacie może, kto to w ogóle był ów Captain Bligh, którego imię wspomniany lokal nosił? Jeśli nie, to pozwólcie, że przypomnę – to przecież dowódca słynnego statku Bounty, na którym to doszło pod koniec osiemnastego wieku do buntu załogi, w wyniku którego ówże kapitan wysadzony został z grupą lojalnych wobec niego podwładnych na małą szalupę, na której – uwaga! – przebył całą drogę z okolic Tahiti aż do Batavii (obecna Jakarta na indonezyjskiej Jawie), co stanowiło w ówczesnych czasach wyczyn wprost niewiarygodny! I mało tego – nie dosyć, że się ta biedna reszta załogi Bounty na tej małej łupince w ogóle z tej opresji wyratowała, to jeszcze przebyła taki szmat oceanicznej drogi, że po dziś dzień wzbudza to prawdziwy podziw wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób z żeglugową branżą są powiązani. Bo to, w istocie, było wydarzeniem wręcz niesamowitym…
Już rok później zresztą, trzech z owych buntowników zostało dosięgniętych ramieniem sprawiedliwości, kiedy to Kapitan Bligh ponownie pojawił się na Tahiti i w tutejszym buszu ich po kolei wyłapał, a potem do Anglii jako więźniów odstawił, ale reszta z nich jak kamień w wodę przepadła. Oczywiście dziś już wiemy, że lądowali oni wówczas na maleńkiej wysepce Pitcairn, gdzie wkrótce powymierali, zakładając tam jednak wcześniej maleńką kolonię, która aż do dnia dzisiejszego przetrwała, jako że żyją tam wciąż ich w prostej linii potomkowie.
Dumny Captain Bligh natomiast, w uznaniu swych zasług został wkrótce w Królewskiej Flocie awansowany, zaś po śmierci uhonorowany pochowaniem… w krypcie kościoła w Londynie, znajdującego się tuż przy prawym brzegu Tamizy, nieomal dokładnie naprzeciw zespołu budynków brytyjskiego Parlamentu i słynnego Big- Bena.
A dlaczego o tym wspominam..? Otóż dlatego, że nazwa knajpy, w której się aktualnie znajdujemy, również w jakimś sensie stanowi pewne uhonorowanie tejże postaci – już pomijając fakt, jakie w ogóle przyczyny tenże bunt przeciwko niemu wywołały, gdyż według słów ówczesnych świadków, to właśnie on sam swoją apodyktycznością i despotyzmem wobec załogi go sprowokował – natomiast, jeszcze na dodatek, znajduje się tu w pobliżu kilka pamiątek pochodzących z tamtego okresu (są to różne sprzęty ze statków niegdyś tu zawijających – w tym ponoć również i z samego Bounty!), choć niestety – wybaczcie mi – nie pamiętam już w jakim dokładnie miejscu je wówczas oglądałem. Czy było to właśnie w owej knajpie, czy w jakiejś pobliskiej, powiedzmy „izbie pamięci”, to już – bij, zabij – ale przypomnieć sobie nie jestem w stanie. A zresztą, to już nie jest aż takie istotne, bowiem można się tego zapewne gdzieś w Internecie dogrzebać lub w jakimś turystycznym folderze dotyczącym Tahiti wyczytać.
Potem zaś, kiedy już opuściliśmy gościnne progi rzeczonej tawerny nieco chwiejnym (no cóż, marynarskim przecież) krokiem udaliśmy się do naszych samochodów, to natychmiast wyruszyliśmy do ostatniego już miejsca, które zaplanowaliśmy podczas naszej objazdowej wycieczki dookoła wyspy odwiedzić – mianowicie, do podwodnego „akwarium”, znajdującego się na dnie laguny gdzieś w okolicach Faaa. Napisałem „gdzieś w okolicach”, bowiem ponownie muszę się przyznać, że dokładnej lokalizacji wspomnianego przybytku nie pamiętam. Ot, pamięć ludzka jest zawodna, to jasne – a poza tym, byłem tam tylko raz i w dodatku, jak już dobrze wiecie, w stanie „nieco wskazującym”, toteż tym bardziej z zapamiętaniem dokładnie tegoż miejsca mogłem mieć niejakie kłopoty, prawda? No i, niestety, tak właśnie się stało, ale… to przecież wcale nie znaczy, że już tak kompletnie nic z tych odwiedzin nie zapamiętałem! O nie, aż tak źle to ze mną wówczas nie było (choć to prawda, że powróciliśmy wtedy na statek jednak dość mocno „zmęczeni”), tak więc, te kilka szczegółów na temat owego oceanarium podać wam jeszcze mogę.
Otóż, ów „Podwodny Świat” wcale do czołówki podobnych mu przybytków na całym naszym globie z pewnością nie należał. Był on bowiem w sumie niezbyt wielki, a poza tym nieco kiczowaty. No owszem, pewnej oryginalności mu odmówić nie było można, albowiem na dno laguny, na którym poszczególne akwaria się znajdowały, schodziło się w dół ze specjalnego pomostu poprzez wrota w kształcie… paszczy rekina. No tak, ale z kolei już sam pomost – który był czymś w rodzaju niezbyt daleko wypuszczonego w lagunę mola – był, delikatnie mówiąc, mało elegancki (ba, przypominał nawet raczej nasze polskie nadjeziorne pomościki, a jaki generalnie jest ich stan, to wszyscy dobrze wiemy, prawda?), a także… brudny! Ot, po prostu, brudny i zaśmiecony. I tyle. A poza tym nierówny, w niektórych miejscach dziurawy (sic!) oraz wyszczerbiony – choć na szczęście nie chybotliwy. No cóż, dobre i to.
Kiedy natomiast podeszło się bliżej wspomnianych wrót – czyli de facto wejściowych drzwi do prowadzącego w dół zanurzonego w wodzie przezroczystego korytarza – to miało się wrażenie, iż ów łeb rekina, w którego rozdziawioną szeroko paszczę za chwilę mieliśmy wejść, to zwykły „klej, dykta i woda”, tak kiczowato bowiem się prezentował i na dodatek… na jego powierzchni widać było wyraźnie ubytki farby. Tak, był porysowany, miał na sobie kilka „gołych” placków pościeranej „do żywego” farby oraz... gdzieniegdzie ślady rdzy na metalowych elementach, które tę całą konstrukcję tworzyły. Tak więc, wejście jednak nie prezentowało się zbyt zachęcająco, choć oczywiście mieliśmy nadzieję, że to, co ujrzymy w jego wnętrzu już z pewnością nasze początkowe złe wrażenia w jakimś stopniu zrekompensuje.
No i co? – zapytacie – Rzeczywiście tak było? Odpowiem więc – i tak, i nie. Tak, bo w istocie można się było na podwodne, bajecznie kolorowe życie napatrzeć, podziwiając bogactwo gatunków, form, barw i wielkości morskich stworzeń (choć, prawdę mówiąc, z tym bogactwem to też raczej zbytniej przesady nie było) – natomiast nie, albowiem akurat w naszym wypadku było tak, że wielu z nas już takowe obiekty w swoim życiu miało okazję w innych częściach świata odwiedzać (no choćby, wręcz cudownie zorganizowany Podwodny Świat Kelly Tarltona w nowozelandzkim Auckland czy nawet podobnego rodzaju Akwarium w Noumei na Nowej Kaledonii) i z tego powodu mogło sobie pozwolić na różne porównania – a te, niestety, dla tegoż tahitańskiego interesu zdecydowanie przemawiały na niekorzyść. Ot, po prostu, strasznie daleko mu było do atrakcyjności innych światowych obiektów podobnego typu, i tyle. Ale, co też oczywiste, odwiedzić go jednak było warto – no już choćby tylko po to, aby go „zaliczyć” i na własne oczy przekonać się o jego wartości.
Zatem, wychodziliśmy z tegoż Akwarium nieco rozczarowani, to prawda (ale jednak nie zdegustowani, to też jasne), ale za to już bez żadnego żalu zdecydowani na ostateczne zakończenie naszej wycieczki, jako że po całkowitym objeździe wyspy ponownie znaleźliśmy się na rogatkach Papeete. Tym razem wjeżdżaliśmy doń od strony zachodniej, mijając po drodze Port Lotniczy Faaa, kilka eleganckich hoteli (o nich nieco później) i niewielkie centrum miasta ze znajdującymi się w nim jachtowymi marinami, by po ponownym ominięciu tutejszej stoczni zameldować się wreszcie u portowych wrót, gdzie ostatecznie naszą wyprawę zakończyliśmy. Ufff… Zajeżdżamy więc pod statek, parkujemy nasze wehikuły pod ścianami magazynów, wysiadamy, wchodzimy po trapie na pokład, udajemy się wszyscy do naszych kabin i… wreszcie idziemy spać (!), bo przecież nie dosyć, że jesteśmy tak długą wycieczką potężnie zmęczeni, to jeszcze – wiadomo – wciąż co nieco „pod gazem”, jako że ślady naszej niedawnej knajpianej biesiady „u Kapitana Bligha” tak do końca to nam jeszcze z głów nie wywietrzały, ot co. Dobranoc więc…
Ufff, no to objazd Tahiti mamy już za sobą, ale to wcale nie znaczy, że musimy już się z tej przepięknej wyspy wynosić. O nie, w następnych odcinkach bowiem zamierzam jeszcze co nieco napisać na temat samego Papeete, jak i również o porcie, bo może komuś z was nie zabraknie na to cierpliwości, aby te katusze przetrwać..? Jeśli tak, to serdecznie zapraszam do dalszej lektury, bo przecież odcinek jedenasty już w drodze...
louis