Geoblog.pl    louis    Podróże    Tahiti    Tahiti - Papeete-11
Zwiń mapę
2018
06
sie

Tahiti - Papeete-11

 
Polinezja Francuska
Polinezja Francuska, Papeete
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
To już odcinek jedenasty..? Ależ ten czas szybko leci. Ciekawe tylko, czy tymi nadmiernie rozbudowanymi wypocinami zbytnio was nie zanudzam..? Jeśli tak, to bardzo proszę o odpowiedni komentarz, z chęcią odpowiem...
A teraz dalszy ciąg...


Moi drodzy, całą wyspę wprawdzie już dookoła objechaliśmy, ale należy się wam w tym miejscu jeszcze pewne wyjaśnienie – właściwie, uzupełnienie „programu” naszej wspólnej wokółtahitańskiej ekspedycji, ponieważ w powyższych opisach niektóre sprawy po prostu ominąłem. Tak, zmuszony byłem pewne miejsca na naszej trasie tymczasowo pominąć, jako że – niestety – zupełnie… nie wiedziałem, gdzie je w ogóle wcisnąć! Jak się więc domyślacie, uczyniłem to świadomie, z przyczyn, o których już częstokroć podczas naszej wyprawy wspominałem – mianowicie, z powodu luk w pamięci. Czyli, zupełnej niemożności przypomnienia sobie w jakimż to w ogóle fragmencie trasy dane miejsce się znajdowało, i tyle. A że pewne, jeszcze następne obiekty również podczas takich wycieczek było mi dane odwiedzić, to oczywiście czuję się w obowiązku choć przez chwilkę o nich wspomnieć, już bez nadmiernego rozpisywania się na ich temat, zgoda?
Toteż, pozwólcie mi czym prędzej owe braki nadrobić. Otóż, rzecz dotyczy konkretnie aż czterech miejsc (no cóż, tak to właśnie czasami z ludzką pamięcią bywa), które na naszej wspólnej trasie mi się po prostu „zawieruszyły”, a o których jednak – nawet pomimo niemożliwości ich dokładnej lokalizacji – powinienem coś niecoś napomknąć, bo warto.
Pierwszym z tych miejsc była jakaś kamienna świątynia, do której nas kiedyś wynajętym przez Agenta busikiem zawieziono, a potem przez nią… wręcz przegoniono – w dużym pośpiechu, ponieważ jechać zaraz potem mieliśmy do czegoś „ważniejszego” (bodajże do Muzeum Gauguina), a nasze ówczesne opóźnienie w stosunku do pierwotnego planu podróży było na tyle duże, iż na dokładniejsze zwiedzanie tychże ruin praktycznie rzecz biorąc zabrakło czasu. Odwiedziliśmy je więc niejako „z turystycznego obowiązku”, ale w rzeczywistości, to nawet porządnie na nim oka zawiesić nie zdążyliśmy. Zatem, „zaliczyliśmy” to miejsce w iście amerykańskim stylu – aby tylko być i szybko strzelić fotkę, żeby móc się potem pochwalić, że się „to coś” co widnieje na zdjęciu, na własne oczy widziało.
Oczywiście, jak mniemam, dobrze wiecie co to znaczy „amerykański styl zwiedzania”, prawda? Jeśli nie, to podpowiem; na całym świecie nazywa się tak sposób „zaliczania” przez Amerykanów kolejnych historycznych obiektów na trasie, którą zazwyczaj obwożeni są luksusowymi autokarami, częstokroć zupełnie z nich nie wysiadając. Ot, jadą sobie dookoła jakiegoś ciekawego miasta, na przykład Rzymu (bo właśnie w taki sposób Jankesi zazwyczaj „zwiedzają” Europę), a siedzący tuż obok kierowcy Przewodnik nieustannie im o wszystkich mijanych po drodze atrakcjach opowiada; „proszę spojrzeć w lewo, bo właśnie mijamy Koloseum, a teraz szybko w prawo, bo już jest Forum Romanum, a teraz przed siebie – szybciutko, szybciutko, bo nie zdążycie! – bo stoi tam Kolumna Trajana. Co nie zdążyła pani zobaczyć? No cóż, szkoda, ale niestety, jedziemy dalej, bo jeszcze musimy „zwiedzić” Kapitol. A Panu Koloseum jednak „umknęło”..? Well, innym razem zatem, a tymczasem pożyczy pan sobie fotkę od sąsiada…” O, i tak to właśnie wygląda… My, na szczęście, z naszego busika wtedy chociaż „na świeże powietrze” wyszliśmy, ale już na bliższe przyjrzenie się ruinom zbytnich szans nie mieliśmy. Toteż, niestety, ale niczego więcej poza informacją, że w ogóle właśnie coś takiego na Tahiti się znajduje, podać wam nie jestem w stanie. No cóż, ale dobre chociaż i to…
Drugim obiektem, do którego również, tak właściwie, wpadliśmy jedynie „jak po ogień” (z podobnych zresztą przyczyn, z racji opóźnienia), był dość sporych rozmiarów jeszcze jeden oprócz uprzednio wymienionych Ogród Botaniczny, znajdujący sie na południowym wybrzeżu Tahiti, gdzie można było podziwiać nagromadzoną tam całą masę najprzeróżniejszych gatunków polinezyjskiej flory – i oczywiście nie tylko takowej, jako że rosły tu również wszelakie rośliny posprowadzane z całego świata – i trzeba przyznać, że akurat ta wizyta była niezwykle udana. Bardzo krótka, jak wspomniałem, ale i tak czasu nam na obejście Ogrodu i jego poznanie wystarczyło. Owszem, nie gruntowne – to jasne – ale pamiętam, że z przebiegu tychże odwiedzin byliśmy w pełni usatysfakcjonowani. Zwłaszcza że gdyby nawet komuś z nas jakieś „florystyczne” atrakcje i związane z nimi estetyczne doznania umknęły, gdyby jakimiś przepięknymi obrazami tejże natury ktoś w niewystarczającym stopniu się nadelektował, to i tak później owe opisane niedawno wizyty w ogrodach Muzeum Gauguina z pewnością te straty zrekompensowały. Tak, akurat co do tego, to jestem absolutnie pewien.
Trzecim miejscem pominiętym w moim opisie, ale kiedyś z wycieczką odwiedzanym były… ogrody (eee, znowu) i wodospady (eee, znowu) znajdujące się na przepięknej, to trzeba przyznać, maleńkiej rzeczce Vaipahi. Tam także byłem tylko raz, i też nie pamiętam gdzie to było, ale na szczęście co do tego typu atrakcji możemy już podejść ze znacznym dystansem, prawda? Bo przecież braku jakiejkolwiek relacji z takiego miejsca już nikt z nas specjalnie żałować nie będzie, skoro wszelkimi kwiecistymi rajskimi ogrodami oraz naturalnymi wodospadami zdążyliśmy się podczas naszej wspólnej wokółtahitańskiej podróży w stopniu wystarczającym nacieszyć, czyż nie? Toteż, ponownie niejako z kronikarskiego jedynie obowiązku o tejże rzeczce wam wspominam, mając nadzieję – ba, nawet będąc tego zupełnie pewnym - że to absolutnie wystarczy.
I na końcu tegoż „podróżniczego” wątku, godzi się jeszcze wspomnieć o pewnych dość szczególnych odwiedzinach, które były naszym udziałem w roku 1989, mianowicie, o wydanej specjalnie dla nas przez naszego lokalnego Agenta kolacji, zorganizowanej w jego własnym domu, a na którą część z naszej załogi była przez niego zaproszona. Na szczęście, również i ja dostąpiłem tegoż „zaszczytu”, mając okazję zjawić się w jego rezydencji na owym suto zakrapianym, choć jednak z niezwykle skromnym (ba, wręcz biednym) poczęstunkiem raucie, podczas którego Pan Domu z mocno udawaną, wręcz komicznie nawet wyglądającą serdecznością nas podejmował.
Ów Agent był zamieszkałym już od wielu lat w pobliżu Papeete emigrantem z Szanghaju, zaś jego firma statki naszego Armatora w tym rejonie świata obsługiwała. I właśnie z tego powodu co pewien czas jakieś załogi do siebie na krótkie kolacyjki zapraszał – ot, wiadomo, „dla ugruntowania dobrej atmosfery współpracy”, dla zadośćuczynienia pewnym obowiązującym w tej branży konwenansom czy też ze zwykłej kurtuazji, dla „zacieśnienia kontaktów”, dla pokazania swej aktywności, dbałości o interesy swego zleceniodawcy, itp., itd. Słowem, ów Chińczyk robił to w istocie nie tyle z dobrego serca czy prawdziwej wobec nas życzliwości, ile jedynie dla pokazania się i udowadniania swej „niezwykłej” troski o dane mu pod opiekę statki i użyteczności w pracy na rzecz naszego Armatora.
Gdy tymczasem – i właśnie dlatego w ogóle tenże wątek o owej proszonej kolacji poruszam – już na pierwszy rzut oka widać było, że się facet dwoi i troi, ażeby swemu zleceniodawcy się przypodobać, pokazać swą wartość i znaczenie, choć de facto, wykonywana przez jego firmę praca na naszą rzecz była… nawet przysłowiowego funta kłaków niewarta. Mówiąc krótko, akurat ta Agencja była zdecydowanie do kitu, z załatwianiem wszelkich spraw nieustannie się spóźniała, robiła to zresztą w stopniu wysoce niezadowalającym – po prostu nieudolnie i nierzetelnie – ale, co ciekawe, oczywiście… drogo. I dokładnie za każdym razem mojego tutaj pobytu, kiedy miałem okazję posłuchać na jego temat wygłaszanych przez naszych Kapitanów i Ochmistrzów opinii, to zawsze były one niezwykle krytyczne – ot, po prostu, w całej rozciągłości złe, i tyle.
I tu dochodzę do sedna. Otóż, wspominałem już wielokrotnie, że kilka wycieczek, w których tutaj uczestniczyłem, było zorganizowanych przez miejscowego Agenta. I to oczywiście prawda, z tym że – jak się spodziewacie – nie robił tego za darmo, to jasne. Kapitan płacił mu za to z naszego specjalnego armatorskiego funduszu rekreacyjnego, za które to środki nasze wyprawy nam załatwiał. I to akurat mu się chwali. Jednakże, czy zauważyliście, iż w jednym z poprzednich akapitów użyłem określenia „na szczęście również i ja dostąpiłem zaszczytu odwiedzenia jego rezydencji” oraz, że „poczęstunek był suto zakrapiany”..?
O właśnie – już wyjaśniam; napisałem „na szczęście” dlatego, że dzięki temu miałem możliwość przyjrzenia się wielu szczegółom jego domu z całkiem bliska, a „suto zakrapiana” z kolei po to, ażeby przy tej sposobności zdradzić wam coś, co się w wyniku tegoż właśnie „zakrapiania” wydarzyło…
Zatem, po pierwsze – dom. Była to rezydencja jak się patrzy. „Wypasiona, że hej”, bogato się prezentująca, aż „kipiąca” wszelakimi elementami luksusu, od których przejawów aż się tutaj roiło, i oczywiście nad wyraz obszerna. „No dobrze – zauważycie – ale, co to w ogóle ma do rzeczy? Czy takiego wielkiego domostwa jakiemuś Chińczykowi na Tahiti mieć nie wolno, że z takim zacięciem o tym napisałem..?” Otóż, rzecz jasna wolno – jak najbardziej – tyle, że ów Chińczyk przechwalał się nam – co wszyscy dobrze na własne uszy słyszeliśmy – że owej rezydencji dorobił się… TYLKO I WYŁĄCZNIE na obsłudze statków TYLKO JEDNEGO JEDYNEGO Armatora – czyli, jak się domyślacie, właśnie naszego! I z prawdziwą dumą dodawał, że… zajęło mu to zaledwie 3-4 lata, jako że pozwala mu on (ten Armator, znaczy się) na doliczanie sobie tak wysokich prowizji za każdą wykonaną na jego rzecz usługę, że zdobycie w tak krótkim okresie swej działalności (przypomnę, w dodatku o poziomie zupełnie do du*y!) potrzebnych na budowę TAKIEJ chaty nie było dlań najmniejszym problemem. „Ot, Pan Armator mi płaci, to ja biorę, i tyle! – tłumaczył to zwięźle – A poza tym…”
No właśnie… I to dochodzimy do tegoż drugiego określenia, mianowicie do „suto zakrapianej kolacji”, bowiem – moi drodzy – właśnie dzięki owej „sutości” nasz przewspaniały Agent tak sobie podczas tego przyjęcia „zakropił”, że potracił chyba wtedy wszelkie hamulce i opowieściami… o kantowaniu naszego Armatora (sic!!!) sypał dosłownie „jak z rękawa”. A to, jak na kwitach go (czyli de facto, nas!) oszukiwał, a to, jak dopisywał jakieś dodatkowe sumy „z księżyca wzięte” do wszelkiego typu rachunków, a to, jak coś „po cichaczu na lewo” w porcie pozałatwiał… zupełnie bezczelnie korzystając z armatorskich wpływów i na niego w wielu sytuacjach się powołując, itd. A my – jak się możecie spodziewać – słuchaliśmy tych jego bełkotliwych wynurzeń z prawdziwą zgrozą i z ogromnym niesmakiem, zgrzytając ze złości zębami i wręcz z niedowierzaniem wpatrując się w jego pełną wyniosłości gębę, zaś o narastającym w miarę upływu czasu w nas gniewie, to nawet wspominać nie warto, bo przecież wiadomo, że ten i ów z nas był dosłownie o krok od jakiejś potężnej eksplozji, to oczywiste. Wszak dłonie aż same nam się w pięści z wrażenia zaciskały i „aż do bólu świerzbiły”, żeby temu skurwysyn*wi między te skośne oczęta jakiegoś solidnego ciosu nie wymierzyć za te wszystkie draństwa, do których w tak bezceremonialny sposób się w naszej obecności przyznawał. Bodajby chociaż milczał, to nasze ewentualne podejrzenia co do jego działalności nadal pozostawałyby tylko w sferze domysłów, ale on – rozochocony swą tahitańską okowitą do granic możliwości – pozwalał sobie na takie szczere „wywalanie kawy na ławę”, że… oczywiście, a jakże, do końca tegoż rautu wielu z nas wytrzymać już nie mogło.
W pewnym momencie więc, kilku z nas podniosło się nagle ze swoich fotelików, odstawiło na stół swoje szklanice z napojami i… kategorycznie zakomunikowało naszemu Kapitanowi, który akurat obok tegoż Agenta siedział, że dłużej tego słuchać nie mamy zamiaru, i że natychmiast wracamy na statek. W dodatku na piechotę, albowiem – jak to wówczas uroczo, dobitnie i bardzo głośno określiliśmy – „niech sobie w d*pę wsadzi tego swojego mini-vana”, którym ktoś z jego podwładnych miał nas potem do portu z powrotem podrzucić. Damy sobie radę sami, mimo faktu, że było to jednak dobre kilka kilometrów marszu, zanim dostać się stąd mogliśmy na rogatki Papeete. Zatem, „good bye, panie Agent – wychodzimy.” I oczywiście sobie poszliśmy…
A teraz, moi kochani, powiedzcie mi, co o tym wszystkim sądzicie? Ha, dużo by można powiedzieć, prawda? No tak, ale dajmy już sobie z tym spokój, bowiem rozgrzebywanie takowych spraw, których okoliczności jednoznacznie świadczą o niezwykłej wręcz „potędze” niegdysiejszych, rodem prosto z PRL-u, „światłych ekonomicznych mózgownic” naszych ówczesnych decydentów, w obecnych czasach już do niczego nie prowadzi. Wszakże wszyscy dobrze wiemy jakie wówczas panowały w naszym kraju warunki, które niestety umożliwiały istnienie (ba, panoszenie się) takich właśnie pijawek jak ów Agent z Tahiti, mających w założeniu reprezentować gdzieś w świecie nasze interesy, gdy tymczasem pozwalały sobie na wszelkie możliwe kanciarstwo jakie tylko sobie można wyobrazić. Wiedząc jednocześnie doskonale, że praktycznie nic ze strony swych zleceniodawców im nie grozi, jako że prowadzący z nimi jakiekolwiek interesy przedstawiciele naszej gospodarki (w tym wypadku nasz gdyński Armator) z reguły dysponowali nie swoim lecz de facto państwowym groszem, o którego racjonalne wykorzystanie przecież kłopotać się nie musieli, prawda?
Toteż, niestety, właśnie tak w wielu miejscach świata to wyglądało. Oczywiście, wielu z nas dokładnie takich układów mogło się spodziewać, ale domyślać się czegoś, podejrzewać lub jedynie to sobie w jakiś sposób wyobrażać, a… zobaczyć to wszystko na własne oczy i na własne uszy wysłuchiwać, to jednak zdecydowana różnica! I wierzcie mi, że taki obraz rozpijaczonego Azjaty, przechwalającego się swoimi zdolnościami oszustwa – i to jeszcze wobec przedstawicieli dokładnie tego pracodawcy, którego w tak bezczelny sposób okradał! – to widok zgoła nie do pozazdroszczenia. Bowiem, tak właściwie, to najsprawiedliwszą reakcją naszego ówczesnego grona powinno być porządne skopanie d*py temu draniowi, nie zaś popijanie u niego w gościnie postawionego nam napoju, podczas gdy rozum, serce i cała dusza aż jęczą z bezsilności, musząc czegoś podobnego wysłuchiwać i w udawanym spokoju się temu przyglądać.
Toteż, właśnie dlatego demonstracyjnie i z wielkim hukiem stamtąd wyszliśmy, ratując w ten sposób choć resztki naszego honoru, jako że przyzwoitość absolutnie nie pozwalała nam na dosłuchanie tego żenującego spektaklu do końca. Wyruszyliśmy więc wtedy w swój kilkukilometrowy powrotny spacer na statek w poczuciu, że jednak zachowaliśmy się właściwie, choć oczywiście wzbudzonej w nas tym wszystkim złości jeszcze dość długo uspokoić nie mogliśmy. A tak przy okazji, pewna refleksja; ciekawe, ile w tamtych czasach takich właśnie wypasionych na naszym polskim groszu pasożytów żyło sobie porozsiewanych po całym świecie, zupełnie się nam w oczy nie rzucając, jako że dorabiali się swoich fortun w zaciszu agencyjnych gabinecików, z dala od swego zleceniodawcy, który w żaden realny sposób skontrolować ich nie był w stanie..?! A może… jednak w stanie był, tylko… Eeech, zostawmy już to. Było, minęło…
Moi drodzy, niniejszy rozdział, traktujący o moich wizytach w stolicy polinezyjskich Wysp Towarzystwa zawiera już chyba wszystko, co wiedzieć się o tym miejscu powinno. Była już bowiem opisywana historia tego rejonu świata oraz samego Tahiti, jej warunki geograficzne, naturalne, przyrodnicze a i poniekąd ekonomiczne. Były opisy całodniowej wycieczki dookoła tej pięknej wyspy, a i nawet wspomniałem coś niecoś o przywiezionych tu z Europy ładunkach, prawda? Cóż więc nam jeszcze pozostało, aby móc z czystym sumieniem uznać, iż rzeczony temat mamy już całkowicie wyczerpany?
Ależ oczywiście – nie było jeszcze nic o samym Papeete, o mieście i porcie, do którego przecież przyjechaliśmy, by wyładować zabrane z Europy towary i dzięki temu mieć możliwość ówże rajski ląd aż tak dokładnie spenetrować, czyż nie? Toteż teraz, moi kochani, już najwyższy czas na to, aby wybrać się wreszcie na krótką (obiecuję) przechadzkę po Papeete i podczas niej co nieco na temat tego szczególnego miasta opowiedzieć...

No ale o tym zacznę pisać już w odcinku następnym, dwunastym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020