A teraz dowiedzmy się wreszcie czegoś więcej o samym Papeete...
Zabieram was zatem na taki właśnie spacerek, zapewniając jednocześnie, że aż tak rozwlekle rozpisywać się już nie będę. Ot, przedstawię wam tylko pokrótce wszystkie najważniejsze „punkty programu”, wspominając przy tej okazji o jakichś epizodach, które z moim udziałem miały tu miejsce, choć przyznać również muszę, iż akurat tutaj, w samym mieście Papeete, pod względem przygód nie było raczej zbyt bogato.
Tak, zdecydowanie tak, albowiem podczas mojego wielokrotnego zwiedzania tutejszego centrum, praktycznie rzecz biorąc nie wydarzyło się nic szczególnego – przynajmniej takiego, co godne byłoby specjalnej uwagi. Ot, zaledwie zwykły standard, polegający na odwiedzinach sklepów, hotelowych barów, przyulicznych lokalików czy okolic jachtowej mariny. I tyle…
Jednakże, co oczywiste, nie zamierzam tak od razu, już z góry wyrokować, co się wam tutaj spodoba, a co nie. Toteż, zajmę się pokrótce wszystkim co tu jest najistotniejsze dla przeciętnego turysty, któremu dane było ową metropolię na końcu świata na własne oczy zobaczyć.
A zatem, przede wszystkim… hotele. Tak, moi drodzy, właśnie one. Są tu ich oczywiście całe tuziny, najprzeróżniejszych typów i standardów, to jasne, ale akurat tutaj – w przeciwieństwie do innych portów na całym świecie, gdzie z reguły takich obiektów nie odwiedzam, bo i po co? – bardzo często się do nich zaglądało. Dlaczego..? A dlatego, że właśnie w tak specyficznych pod względem turystycznym miejscach, jakim niewątpliwie również jest i Papeete, miejscowe hotele i hoteliki – ściślej mówiąc, znajdujące się w nich lokale i kluby – w pewnym sensie stanowią centra wszelkich rozrywek, w których gromadzi się klientela tylko w nielicznym procencie złożona z samych gości danego hotelu.
Bo z reguły jest tak, że zdecydowana większość to przybysze z zewnątrz (głównie żeglarze i turyści tzw. „indywidualni”), którzy korzystają z gościnności takich obiektów, uczestnicząc we wszelakich imprezach przez nie organizowanych. Ot, mówiąc w skrócie, generalnie jest tak, że nie ma tutaj specjalnie dużo jakichś rozrywkowych lokali „na mieście” - jak to zazwyczaj bywa w Europie czy w obu Amerykach – bowiem ich rolę w większości przejęły te bary i kluby, które bezpośrednio w hotelach się znajdują. Zatem, skoro lokalowa oferta w samym centrum miasta nie jest zbyt bogata, to jasnym jest, że wieczorne (nocne oczywiście również) rozrywkowe życie koncentruje się w hotelowych lokalikach, które z przyjętych na siebie „obowiązków” wywiązują się wręcz wzorowo.
Tak więc, chcąc w czymkolwiek ciekawym w Papeete uczestniczyć, to prawie zawsze trzeba było udać się do jakiegoś z tutejszych hoteli, jako że właśnie tam większość z tzw. „branży rozrywkowej” jest usytuowana. I tak, na przykład – w samym centrum miasta znajduje się prześlicznie wyglądający hotel Royal Papeete. Niezbyt wprawdzie duży, bo zaledwie dwupiętrowy, ale niezwykle zaciszny, z tzw. „podcieniami” od strony głównej ulicy oraz ze znajdującym się w jego wnętrzu wspaniałym lokalem Royal Club, do którego to właśnie częstokroć zachodziliśmy, aby przy szklaneczce miejscowego piwa pograć sobie w bilarda i w darty oraz posłuchać naprawdę dobrej, choć najczęściej jednak nie miejscowej, ale amerykańskiej muzyki.
Natomiast, hotel o nazwie Le Mandarin odwiedzaliśmy z kolei w zupełnie innym celu – mianowicie, chadzaliśmy tam czasami do jednej ze znajdujących się weń chińskich restauracji na… wyżerkę. Tak, na taką mini-biesiadę złożoną z owoców morza, głównie krewetek, które to danie – zupełnie zresztą nie wiedzieć dlaczego – akurat tutaj było całkiem tanie. To naprawdę było dość dziwne, jako że wszędzie dookoła, gdzie by nie spojrzeć, napotykało się ceny dosłownie jak ze wszechświata, gdy tymczasem tutaj, całkiem pokaźnej wielkości porcja krewetek posiadała wcale przystępną cenę, nawet biorąc pod uwagę skromne możliwości naszych marynarskich kieszeni.
Toteż, fundowaliśmy sobie tu kilka razy taką „krewetkową biesiadkę”, zażerając się nimi ze smakiem i popijając je – a jakże – lokalnym piwem (z tym, że ono już cenę miało niestety jak najbardziej „słuszną” – czyli, „pełną gębą” tahitańską). O właśnie, a przy tej okazji zadam wam drobne pytanko; czy zdarzyło się wam kiedyś skosztować krewetek… słodkowodnych? (Tak – są takie – właśnie gdzieś w tym rejonie świata) Jeśli nie, to natychmiast się wam pochwalę; bo ja miałem akurat tutaj okazję się nimi podelektować. I powiem tylko jedno – pycha… Ot, co.
Parokrotnie zachodziliśmy również i do innych tutejszych hoteli, kiedy działo się w nich akurat coś godnego uwagi, a w czym moglibyśmy dla przemiłego spędzenia wolnego po pracy czasu uczestniczyć. Tak więc, zaglądaliśmy na przykład do położonego na rogatkach Papeete hotelu Sofitel Maeva Beach na organizowane tam w weekendy pokazy tahitańskich tańców oraz wystawy miejscowego rzemiosła, do hotelu Te Puna Bel Air na dyskotekę (choć to ostatnie akurat mnie nie dotyczy, ja miałem wówczas swoją służbę na pokładzie) oraz – czy raczej przede wszystkim – do prześlicznego hoteliku Beachcomber w celu… No właśnie, w celu… uczestnictwa we wszystkim, w czym się tylko dało. Bo akurat to miejsce i znajdujące się tam lokale były zdecydowanie naszymi ulubionymi.
Dlaczego..? Ano dlatego, że ów hotel oferował swoim gościom praktycznie rzecz biorąc wszystko to, co w turystycznym resorcie najważniejsze (tylko, proszę się w tym stwierdzeniu nie doszukiwać drugiego dna! Bez żadnych głupich skojarzeń..!) – można tam było sobie pograć za darmo w ping-ponga, w tzw. „francuskie kule” (choć akurat one były nudne jak flaki z olejem, to raczej nie dla mnie), pooglądać na żywo występy tahitańskich zespołów tanecznych, prezentujących restauracyjnej klienteli swoje słynne tamuje, jak i również skorzystać z innych możliwości – tym razem już odpłatnie (choć w cenach umiarkowanych) – przemiłego spędzenia wolnego czasu.
Na przykład; wybrać się łódeczką z przezroczystym kryształowym dnem w krótki rejsik po sąsiedniej lagunie w celu bezpośredniej obserwacji podwodnego życia na koralowych rafach (nigdy z tego nie korzystałem, ale wiem od kolegów, że to wcale nie jest aż tak interesujące, jak by się mogło wydawać – głównie z powodu niezbyt wyrazistych widoków), wykąpać się w tutejszym baseniku (jeśli się za odpowiedniej wysokości opłatą dokonało zamówienia w miejscowym barze, gdyż za darmo było to dostępne jedynie dla aktualnych mieszkańców hotelu) lub nawet pojeździć na nartach wodnych czy uczestniczyć w zbiorowych wędkarskich połowach poza barierą okalających lagunę raf. No cóż, te ostatnie rozrywki raczej na nasze kieszenie nie były, toteż bardzo rzadko ktoś z naszych załóg właśnie z tego korzystał, natomiast z całej reszty tutejszej oferty, jak najbardziej tak. A już zwłaszcza…
No właśnie. A już zwłaszcza z możliwości uczestnictwa w pięknych pokazach tamuje (tubylcy wymawiają to tamużie). Cóż to takiego jest..? To oczywiście miejscowa nazwa ich tradycyjnych polinezyjskich tańców, które wykonywali lokalni (nie tylko, ale o tym za chwilę) artyści, prezentujący swój taneczny kunszt oraz… wdzięki (a jak!) przed widownią złożoną głównie z aktualnych gości hotelowej restauracji.
Kiedy więc zbliżał się sobotni lub niedzielny wieczór, a my mieliśmy to szczęście przebywać akurat w tym porcie, to czym prędzej gnaliśmy do naszego ulubionego „biczkombera”, ażeby już zawczasu, z dużym wyprzedzeniem, zająć sobie w tutejszym lokalu odpowiednio dogodne miejsca do jak najlepszej obserwacji tegoż przedstawienia. Pośpiech ów rzecz jasna był jak najbardziej wskazany, wręcz niezbędny, albowiem zawsze trzeba się było obawiać tego, że ktoś już wcześniej najlepsze stoliki (czyli te najbliższe barierki okalającej taras, bezpośrednio „wiszący” ponad dziedzińcem, gdzie się tamuje odbywały) nam pozajmuje, toteż akurat wtedy ktoś z nas musiał się dla dobra innych poświęcić i te, na przykład już ze dwie-trzy godzinki przed rozpoczęciem tańców, przy zaledwie jednym piwie (zazwyczaj, bo było ono tu wprost piekielnie drogie) przesiedzieć, okupując dobre miejsca aż do czasu przybycia pozostałych kolegów. Ale oczywiście taka nudna „nasiadówka” była tego zdecydowanie warta.
Bo kiedy na scenę (czyli na ów dziedziniec w pobliżu hotelowego baseniku) wkraczała grupa tancerzy i tancerek, to od razu robiło się wesoło, bajecznie kolorowo, niezwykle kwieciście, dość głośno – a i nawet pod względem artystycznym było całkiem nieźle. Bo trzeba przyznać, że mimo pewnej sztuczności i tzw. „cepeliady” (wszak naturalizmu w tym spodziewać się nie było można, to jasne) poziom występów był rzeczywiście wysoki. Nikt z wykonawców tzw. „fuchy nie odstawiał”. Ot, naprawdę było więc na czym „oko zawiesić” i w dodatku wcale takie występy nazbyt krótkie nie były. O nie, trwało to co najmniej z dobrą godzinę, podczas której w istocie można się było rozmaitych tańców do woli napatrzeć.
Tańczyły zatem owo tamuje kilkunastoosobowe grupy, złożone zarówno z młodych mężczyzn jak i kobiet, do taktu polinezyjskiej muzyki wygrywanej przez siedzący nieco na uboczu lokalny zespół, „uzbrojony” w jakieś przedziwne instrumenty (rzecz jasna, ze słynnymi gitarami ukulele na pierwszym planie, wszak to tradycja nie tylko hawajska), a którzy to muzykanci – w zupełnym przeciwieństwie do jurnie wyglądających tancerzy i pełnych gracji, powabnych i smukłych tancerek – prezentowali się na ich tle… wręcz groteskowo (krótko mówiąc, jak stado wielorybów, ani chybi). Bo wszyscy z nich byli grubi jak strażackie beczkowozy, zaś ich luźne, złożone z ogromnych kuponów tkaniny kwieciste stroje jeszcze bardziej te ich potężne sylwetki uwydatniały, w całej rozciągłości podkreślając ich niewiarygodnie olbrzymie figury. Tak, zdecydowanie można było każdy z takowych zespołów nazwać „silną grupą”. Jednakże, co najważniejsze, grali bardzo dobrze.
Ale za to tancerki – cymes! Pierwsza i najwyższa klasa (o tancerzach ze zrozumiałych względów wypowiadać się nie będę – choć mogę zaznaczyć, że obecne na takich pokazach panie mocno „strzelały” w ich kierunku oczyma, oj mocno). Każda z tych dziewcząt była wysoka, smukła, śniada, wspaniale się poruszająca, a przede wszystkim niezwykle zgrabna, choć – niestety! – nie wszystkie z nich posiadały… polinezyjskie rysy twarzy..! Tak, jest to dla was być może pewnym zaskoczeniem, ale tak w istocie było, bowiem część z owych „tahitanek”, to były po prostu… Francuzki, niektóre z nich przybyłe tu na specjalne kontrakty wprost z Paryża! Były one oczywiście odpowiednio podmalowane, w wystarczającym stopniu pod żądany kolor skóry w solariach poopalane i rzecz jasna „wystylizowane” na Polinezyjki – nosząc na sobie tutejsze skąpe stroje oraz biustonosze wykonane z… dwóch półokrągłych łupin kokosowego orzecha (tak, bo akurat to jest tutaj normalne!) i mając gęsto ukwiecone i posmarowane specjalnymi olejkami długie włosy, ale i tak spod tychże „masek” ich europejskość wyzierała „aż na kilometr”. Ale tańczyły przecudownie, wręcz bosko, ot co…
Pokazy tamuje więc trwały, a my wręcz pożeraliśmy je wzrokiem oraz – co oczywiste – strzelaliśmy przy tej okazji dziesiątki zdjęć i wprost bez opamiętania kręciliśmy wszystkie wydarzenia kamerami video, aż do całkowitego wyczerpania baterii. Ale rzecz jasna zdecydowanie warto było, bowiem taka pamiątka jest dzisiaj niezwykle cenna i kiedy się nakręcane podówczas filmy co pewien czas ogląda i z perspektywy wielu już lat od tamtych chwil takowy spektakl wspomina, to naprawdę – nawet jeszcze teraz – można się z tego powodu całkiem poważnie wzruszyć. Wszak w istocie powspominać jest co, bez dwóch zdań. Bo przecież, któż z rozrzewnieniem nie wspominałby pobytu w raju, prawda?
Kiedy zaś owe pokazy dobiegały już swego końca, to odtwarzające je tancerki oraz tancerze z reguły zapraszały (-li) do wspólnego tańca kogoś z widowni – szerokimi i wylewnymi gestami zachęcając restauracyjną publikę do udziału w zabawie. I wtedy to właśnie… zaczynał się prawdziwy szum! Bo oczywiście chętnych nie brakowało nigdy, zaś najbardziej z grona widzów „wyrywnymi” byli zawsze turyści z Europy (głównie Anglicy i Francuzi) oraz turystki z USA. O tak, akurat z nimi nikt nie miał szans iść w zawody, bo to właśnie amerykanki celowały w tym najbardziej, pędząc zawsze „co koń wyskoczy” w kierunku dziedzińca, aby ich broń Boże czasem „jakieś tam” Europejki nie wyprzedziły!
Takie wspólne podrygi z udziałem publiczności były zresztą bardzo krótkie, nie trwało to bowiem nigdy dłużej niż te, powiedzmy z 5-10 minut, jednakże po gwałtownych reakcjach owych „wyrywnych” panów i pań oraz po widoku urządzanych przez nich wyścigów, widać było, że nawet i to mogło ich w pełni uszczęśliwić – wszak, w przeciwnym razie chyba by aż tak błyskawicznych sprintów nie uskuteczniali, czyż nie? No cóż, ale… czegóż to się nie zrobi dla, choćby nawet i najkrótszej chwili bliższego kontaktu z gwiazdami Pacyfiku (i Paryża też), nieprawdaż..?
Hotel „Beachcomber” wspominam więc naprawdę z wielkim sentymentem. Oczywiście głównie z powodu udziału w takich właśnie jak powyżej opisane imprezach oraz z racji wielu możliwości spędzenia przemiłych chwil na jego terenie, ale i nie tylko dlatego… Nie, bowiem nawet i jego architektura i rozplanowanie było dość interesujące i niezwykle dla oka miłe, co jeszcze dodatkowo uatrakcyjniało nam pobyt w tym miejscu i jeszcze bardziej podkreślało panującą tu atmosferę.
Sam budynek główny, z restauracjami, klubami i sklepikami był może niezbyt architektonicznie porywający, ale już jego otoczenie oraz wewnętrzny dziedziniec były w istocie dość niezwykłe. Ten dziedziniec bowiem nie był niczym innym, jak tylko niewielkim półokrągłego kształtu i nieco wysuniętym w morze piaszczystym przylądkiem, całkowicie na swych brzegach zabudowanym stylowymi bungalowami oraz ze znakomitym dostępem do lazurowych wód laguny.
Owe bungalowy natomiast, były idealnie kolistego kształtu chatami – jakby wprost… z afrykańskich wiosek rodem – z pokrytymi palmowymi liśćmi spadzistymi dachami oraz stojące na palach wbitych bezpośrednio w dno laguny. Tak więc de facto ich podłogi znajdowały się na poziomie morza, co oczywiście uczyniono celowo, aby umieścić w nich skierowane w dół przeszklone okienka, umożliwiające doskonałą obserwację dna zatoki poprzez wręcz kryształowej czystości w tymże miejscu wodę! A zatem, hotelowi goście tych bungalowów mogli sobie kolorowe rybki przepływające tuż pod ich nogami oglądać nawet bez konieczności wstawania z łóżek, sycąc oczy widokami podwodnego życia kiedy im się tylko spodobało. Co zresztą – oczywiście, a jakże – miało swoje „właściwe” odbicie w cenie hotelowej usługi, bowiem opłata za taki bungalow naprawdę była „stosowna” do oferowanych przezeń wizualnych atrakcji. No cóż, ale na polinezyjskich wyspach za „udział w bajce” trzeba jednak sowicie zapłacić, i już… Tak dla zaspokojenia waszej ciekawości podam jeszcze, iż - chyba właśnie z powodu owych cen – nieomal zawsze co najwyżej połowa z tych chatek była przez gości zajęta, reszta wciąż stała pusta…
Ale my, oczywiście, w takowych bungalowach się nie rozgaszczaliśmy, skoro naszym domem na Tahiti był stojący w porcie statek, jednakże w ich pobliżu bardzo często spacerowaliśmy oraz zażywaliśmy morskiej kąpieli. Podobnie zresztą jak ich aktualni mieszkańcy, z którymi czasami wchodziliśmy w komitywę, uczestnicząc razem z nimi we wspólnych wodnych igraszkach oraz w krótkich biesiadach przy barze w pobliżu hotelowego basenu. No cóż, być może was to zdziwi, jako że – czytając niniejsze słowa już w drugiej dekadzie XXI wieku – może się to wam wydawać wręcz niemożliwe. Bo jak to, do luksusowego hotelu wchodzą sobie – ot, tak po prostu – jacyś goście z zewnątrz, można rzec, iż „wprost z ulicy” i absolutnie nikt ich nie powstrzymuje? Żadna tutejsza ochrona, mająca na celu dbałość o bezpieczeństwo hotelowych gości..?
Toteż wyjaśniam; Droga Młodzieży, piszę teraz o latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy jeszcze ten nasz kochany świat aż tak zwariowany jak obecnie nie był, kiedy był jeszcze całkiem normalny i w pojęciu zwykłego przeciętnego człowieka nigdzie, za żadnym rogiem nie czaił się jakiś potencjalny terrorysta. Tak więc, dostęp do takich obiektów był zupełnie niczym nieskrępowany, z czego – rzecz jasna – każdy chętny z radością wówczas korzystał.
Natomiast, jak jest dzisiaj, wszyscy dobrze się orientujemy, prawda? A skądinąd wiem, że również i tam, właśnie w Papeete, w obecnych czasach jest już pod tym względem zupełnie inaczej. Wszędzie pełno strażników, ochroniarzy, mundurowych i „cichociemnych” agencików, którzy to rzekomo pilnie strzegą naszego bezpieczeństwa, choć de facto bardziej nam (i sobie również) w życiu przeszkadzają, aniżeli pomagają czuć się komfortowo. Wszędzie też pełno zakazów, ograniczeń, stref dla zwykłego śmiertelnika niedostępnych, a i nawet w wielu budynkach użyteczności publicznej, w tym również i w hotelach, zainstalowano mnóstwo bramek wykrywczych metali, dokładnie takich samych jakie z reguły spotyka się na wszystkich lotniskach świata.
No cóż, ale tak to już na tym naszym super-rozwiniętym globie – niestety – BYĆ MUSI, bowiem skutkiem ubocznym tegoż szalonego pędu ludzkości do wszelkiego postępu i dosłownie wszędzie panoszącej się globalizacji, jest wzrost zagrożenia wszelkimi rodzajami przemocy i terroryzmu, a zatem – jak sami widzicie – nawet i do samego raju takowa psychoza może łatwo dotrzeć, przemieniając go z czasem w coś przypominającego, jeśli już nie „piekiełko”, to przynajmniej w „turystyczny rezerwat”. Dodajmy jeszcze, że „zaledwie” w rezerwat – zaś o takich możliwościach spędzania wolnego czasu, jakie opisywałem powyżej, możemy już – praktycznie rzecz biorąc – raz na zawsze zapomnieć. I nie piszę tu bynajmniej jedynie o braci marynarskiej (która w istocie jednak najbardziej na tych przemianach ucierpiała), ponieważ rzecz dotyczy w równym stopniu także i zwykłych turystycznych podróżników, wczasowiczów czy zawodowych obieżyświatów, dla których ów wolny niegdyś świat przewspaniałych tropikalnych kurortów i wakacyjnych edenów zdecydowanie się skurczył. Ot, skutki „cudownego” postępu – wszak, to ludzie ludziom zgotowali ten los, prawda? Pytanie tylko; którzy ludzie, którym ludziom – bo akurat to, w opinii wielu światowych autorytetów, wcale nie jest aż tak jednoznaczne…
Jednakże, moi drodzy, nie wchodźmy w politykę, tylko czym prędzej wracajmy do owych normalnych jeszcze lat końcówki ubiegłego wieku. Bo przecież wciąż jeszcze jesteśmy w Papeete i musimy naszą ówczesną tutaj wizytę (czyli, niniejszy rozdział) w jakiś zgrabniutki sposób zakończyć, prawda? Zatem, cóż nam jeszcze pozostało? Oczywiście, spacerek po mieście.
No właśnie, spacerek po Papeete, ale to będzie już w odcinku następnym. Serdecznie zapraszam...
louis