Oto obiecana kontynuacja tej przerażającej opowieści...
No cóż, skoro już tak daleko w ten temat zabrnąłem, to pozwólcie, że go już do końca doprowadzę, zgoda..? Zatem, odpowiadając na tak sformułowane pytanie zmuszony jestem zaznaczyć, że jeśli ktoś z przybyszów z innego dla tychże ludzi świata (to znaczy, nikt z samych Indii) nad takowym dzieckiem się ulituje i cokolwiek mu do tej biednej rączki wciśnie, to już po chwili… GORZKO TEGO POŻAŁUJE..! Bo wtedy takiego litościwca czekać będzie prawdziwa droga przez mękę – istna gehenna, wierzcie mi. A to dlatego, że natychmiast dopadnie go taka chmara innych żebrzących dzieciaków, że z tej ciżby bardzo długo nie będzie się mógł w ogóle wydostać! Nie, absolutnie – BO NIE WYSTARCZY ŻADNA ODMOWA!
Nie wystarczy wtedy wyraźne pokazywanie, że już nikomu więcej niczego się nie da – choćby i nawet wszystkie swoje kieszenie się wynicowało, pokazując wszem i wobec, że się już ani grosika więcej po prostu nie ma – bo dzieciarnia nadal kłębić się będzie dookoła tego człowieka i za nic spokojnie mu odejść nie pozwoli! Przenigdy. Na to nie ma NAJMNIEJSZYCH szans – dałeś raz, to znaczy, że coś masz, i tyle. A wówczas jedynym wybawieniem z takiej opresji jest po prostu… ucieczka. Ot, trzeba ten wianuszek dzieciaków NA SIŁĘ roztrącić, torując sobie w ten sposób drogę odwrotu, aby natychmiast z niej skorzystać, zwiewając stamtąd tak daleko i tak szybko, jak się tylko uda. Bo innej rady po prostu nie ma…
Wiem o tym dobrze, moi drodzy, bo właśnie ja sam akurat taki błąd popełniłem. Bo zamiast przejść obojętnie koło jednego z takich żebrzących dzieciaków, który mnie akurat zaczepiał, to ja oczywiście, kierując się moim nadwrażliwym serduszkiem, wcisnąłem mu w garść jakiegoś moniaka, by po chwili… dostać się w prawdziwe oblężenie! Tak, w istny huragan atakującej mnie ze wszech stron dzieciarni!
Bo właśnie ten gest stał się sygnałem dla całej reszty pochowanych gdzieś dotychczas po kątach maluchów, do nagłego nadbiegnięcia zewsząd dookoła w moim kierunku i obstąpienia mnie tak szczelnie, że aż mi przez moment tchu z tego powodu zabrakło! Tak, to było nieomal jak regularne oblężenie, w jednej sekundzie poczułem się nagle tak, jakbym był osaczaną przez jakąś leśną nagonkę zwierzyną. A wtedy byłem już totalnie „trafiony” – wręcz nieziemsko tym zdezorientowany, zdenerwowany, a i nawet dość solidnie przestraszony. Bo po prostu natychmiast zrozumiałem, że wpadłem jak przysłowiowa śliwka w kompot i bez mojej zdecydowanej ucieczki już się nie obejdzie. Nie, bo w żadnym wypadku szans na skuteczne opędzenie się od tej oblegającej mnie ciżby nie miałem.
I to jakiej ciżby..!!! Ufff… Pośród tłoczącej się wokół mnie kilkunastoosobowej dzieciarni dostrzegłem chłopczyka z okropnie przekręconą w bok głową, w dodatku w jakiś dziwny sposób zdeformowaną, będącą nieomal jajowatego kształtu, obok niego stał drugi, wyciągający teraz ku mnie rączkę zupełnie pozbawioną dłoni, a jeszcze inny wprost „świecił mi w oczy” swym potężnym garbem oraz niezwykle koślawą nogą (źle zrośniętą po złamaniu, widać to było od razu)! Cóż więc wówczas zrobiłem..? – zapytacie. Otóż, moja odpowiedź brzmi; OCZYWIŚCIE NATYCHMIAST STAMTĄD UCIEKŁEM! Przecisnąłem się gwałtownie, wręcz panicznie, przez krąg dzieciaków i od razu zwiałem w czeluść sąsiedniej ulicy. Uff, aby dalej…
Lecz, jeśli ktoś mi teraz zarzuci, że uczyniłem tak z powodu mojej niechęci do rozdawania dalszych datków, to oczywiście kategorycznie oświadczam, że jest w wielkim błędzie! Bo przecież zupełnie nie w tym rzecz..! Wszakże główną przyczyną był oczywiście strach przed ewentualną niemożliwością obronienia się przed tą inwazją wręcz kosmicznie natarczywej dzieciarni (która przecież z własnej woli przenigdy sama by nie odpuściła, to pewnik!), jak i również dlatego (czy też może jednak; przede wszystkim dlatego), że ja po prostu tego widoku nie mogłem wytrzymać psychicznie (tak, przyznaję się) – tegoż bezmiaru tragedii i biedy tych dzieci! Tak, te obrazy były dla mnie po prostu nie do zniesienia! A dla was..? Jak wam się to czytało..?
Ale tu jeszcze jedna drobna uwaga – otóż, pomimo tego, że zostałem tą dziecięcą inwazją aż tak oszołomiony, to jednak w sumie… nie była ona dla mnie aż tak wielkim zaskoczeniem! Nie, bowiem fakt istnienia w ogóle takiego zjawiska był już mi dobrze znany, jako że około miesiąc wcześniej, w Kalkucie, przed takim właśnie zdarzeniem byłem przestrzegany – nie tylko zresztą przez moich kolegów ze statku, którzy już kiedyś czegoś podobnego doświadczyli, ale i również przez kilku tamtejszych Hindusów, z naszym Agentem na czele, którzy nam wszystkim wyraźnie tego odradzali. Toteż w samej Kalkucie – gdzie nota bene liczba takich żebraków jest co najmniej dwukrotnie (aby tylko!) większa niż w Madras! – dzielnie się w tym względzie trzymałem i żadnej podobnej sytuacji nie sprowokowałem. Pilnowałem się bowiem, aby przypadkiem w żadnym chwilowym porywie litości tego postanowienia nie złamać – ot, bez względu na wszystko przechodzić wobec takich osób obojętnie, nawet jeśli serce ze współczucia aż do samego gardła podskakiwało.
Natomiast tutaj, w Madras..? No cóż, pozwoliłem sobie jednak na ów „odruch zakazany”, na tenże krótki gest litości, który mnie potem, niestety, nie tylko że w poważne tarapaty wpakował, ale i także… dość sporo kosztował – oczywiście, nie w sensie finansowym, bo przecież akurat nie to mam na myśli – ale dlatego, że po tym zdarzeniu długo jeszcze nie mogłem powrócić do całkowitej równowagi, tak bardzo bowiem owymi widokami się przejąłem. Tak, to prawda – niezwykle mocno to wówczas przeżyłem, nie mogąc znieść nie tylko tych obrazów wręcz bezmiaru biedy i życiowego nieszczęścia tych dzieci, ale i także samego faktu… mojego zachowania, do którego wobec nich byłem sytuacją zmuszony. To znaczy, tego bezceremonialnego, a i nawet wprost chamskiego rozepchnięcia ich siłą na boki, w celu utorowania sobie drogi ucieczki właśnie przed nimi, którą się zresztą salwowałem w ogromnym pośpiechu, a nawet… z wielką ulgą, choć jednocześnie przyznaję, że… ze łzami w oczach również!
Targały mną bowiem wtedy niezwykle silne, nieomal somatycznie odczuwane bolesne wyrzuty sumienia, że właśnie tak postąpić musiałem, nie chcąc być przez owe dzieciaki w nieskończoność napastowanym – mimo żelaznej przecież oczywistości, że to nie ja byłem winnym ich tragicznego losu i życiowego położenia! Bo to nic, że w danym momencie doskonale się wie, iż nie ma się przecież nawet najmniejszego wpływu na ich los, ale już sam fakt, że w żaden dostępny sposób i tak im pomóc się nie zdoła, w zupełności wystarczy, aby każdego człowieka wrażliwego na ludzką krzywdę natychmiast z równowagi wyprowadzić i pozbawić psychicznego spokoju. I to naprawdę w sposób iście wybuchowy – do samych łez!
Tak, bo w istocie były to obrazy takiej nędzy, o której nam nawet w najczarniejszych snach przenigdy się nie śniło, tak skrajnej, że z ich twarzy ona aż krzyczała, kłując jeszcze w dodatku w oczy widokami ich okaleczonych, niebywale mizernych i PRZEZ WŁASNYCH RODZICÓW zdeformowanych i zeszpeconych ciał..! Lecz, jeżeli chciałoby się jednak choćby i tą drobną monetką któregokolwiek z nich wspomóc, to z kolei ich wręcz bezgraniczna natarczywość do takowych gestów skutecznie zniechęca, budząc w potencjalnym darczyńcy jedynie uczucie strachu (obrzydzenia i wstrętu niestety też!) oraz chęć jak najszybszego pozbycia się ze swojej drogi tego monstrualnych rozmiarów kłopotu. Zatem, koło się zamyka… Bo rzeczywiście żadnym innym, jak tylko kołem błędnym w tej sytuacji ono być nie może…
Jednakże, dość już o tym…. Moi drodzy, wybaczcie mi, że was tym szczególnym tematem zajmowałem aż tak długo. Wiem bowiem doskonale, że do najprzyjemniejszych to on z pewnością nie należy, choć oczywiście jest on jednocześnie wręcz „żelaznym elementem” każdej relacji z ulic indyjskich miast, toteż każdy, kto się takiego opisu podejmuje, w żadnym razie pominąć go nie może. Ba, pragnąc być jak najrzetelniejszym, to i nawet zapomnieć o nim nie jest w stanie – wszakże ma się wrażenie, iż bez owego motywu to w ogóle jakakolwiek relacja jest zaledwie „protezą” dziennikarskiej czy kronikarskiej roboty na temat tego kraju. Dlatego też także i ja podobny wątek zamieścić w mych „Wspominkach” bezwzględnie musiałem, a już zwłaszcza z tego powodu, że przecież sam moją własną osobistą, powyżej opisaną przygodę z tą dzieciarnią przeżyłem.
Moi drodzy, czy zauważyliście, że jak dotychczas, prawie cała moja relacja z tego portu dotyczy spraw związanych z takimi motywami, które obrazują niedostatek tutejszych mieszkańców..? Że, tak po prawdzie, zająłem się jedynie tym tematem i na razie prawie niczym innym..? Toteż, chyba już najwyższa pora na pewne podsumowanie oraz wyjaśnienie kilku związanych z tym faktów, czyż nie..? Zatem, pragnę podkreślić, że w tej niezwykle przykrej i przeogromnie dla nas smutnej dziedzinie Madras wcale nie jest wyjątkiem. Wprost przeciwnie nawet – jest miastem pod tym względem wcale jeszcze nie najgorszym, jako że obszary tutejszej biedy nie są aż tak w swych rozmiarach gigantyczne jak to ma miejsce w Bombaju, Vishakhapatnam, Cochin czy przede wszystkim w Kalkucie.
O właśnie, w Kalkucie – bo tam to dopiero jest świat biedy! Nędzy takiej, od widoku której robi się dosłownie słabo, jako że wręcz przekracza ona jakiekolwiek ludzkie wyobrażenia, zaś tym osobom, którym takowe widoki z racji ich wysokiej wrażliwości obojętne nie są, radziłbym w ogóle nigdy – przenigdy! – do rzeczonego miasta nie zaglądać! Bo im po prostu z żalu i współczucia chyba serce pęknie! Zapewniam, że tego nie wytrzymają! Człowiek litościwy nie ma w ogóle czego tam szukać, jeśli nie chce się na resztę swojego żywota dorobić jakiejś poważnej trwałej traumy.
Przesadzam..? Ani trochę, moi drodzy, ani trochę – wierzcie mi… Kalkuta bowiem jest w tym smutnym rankingu zdecydowanie na pierwszym miejscu ze wszystkich miast tego kraju. Natomiast ilość tutejszych ulicznych żebraków, jak również ich ogólny obraz są – bez cienia przesady – potwornie przerażające! Są niespotykane nigdzie indziej na świecie, wręcz niebywałe – i praktycznie rzecz ujmując stwierdzić trzeba, że jest to absolutny szczyt „„osiągnięć”” (OCZYWIŚCIE W CUDZYSŁOWIE – I TO PODWÓJNYM!) w tej dziedzinie całej naszej Ludzkości! Tak, niektórzy nazywają to nawet zdecydowanie bardziej dosadnie; jako „prawdziwy wstyd Ludzkiego Gatunku..!”
Zapytacie mnie więc, dlaczego w takim razie nie postanowiłem „dotknąć” tego tematu dopiero wtedy, gdy na tym blogu zabiorę się za opis Kalkuty, skoro to właśnie ona dzierży absolutny prymat w tej potwornej materii, prawda..? Wszakże, rozdział o niej samej byłby ku temu znacznie bardziej odpowiedni, czyż nie..? Toteż od razu wyjaśniam, że wcale tak zrobić nie zamierzałem, stało się to całkowicie przypadkowo – ot, on mi się pod pióro (czyli klawiaturę komputera) zupełnie sam z siebie nieoczekiwanie i nagle nawinął. Lecz skoro już to nastąpiło – akurat w rozdziale o Madras – to już dalej z całą premedytacją go pociągnąłem, wychodząc ze słusznego zapewne założenia, że chcielibyście już te sprawy poznać nieco wcześniej. Po cóż bowiem miałbym z rzeczonym tematem czekać, skoro to właśnie w Madras, nie zaś w Kalkucie, przydarzyła mi się ta przesmutna historia z żebrzącymi dzieciakami..? Tak więc, pozwoliłem sobie wyczerpać tenże temat już teraz, przy naszej pierwszej wizycie w Bengalu na kartach niniejszych „Wspominek”, co oczywiście sprawi, iż ten przyszły rozdział o Kalkucie będzie już o niego uboższy. Z tym że dzięki temu, będzie on przynajmniej znacznie krótszy.
A zatem, jak się domyślacie, również i inne opisy – te dotyczące samego miasta, przewijających się na mojej drodze jego mieszkańców czy obrazów życia tutejszych ulic – śmiało będziecie mogli potraktować jako ogólny wizerunek wielkomiejskości Indii, odnosząc widoki z Madras także i do Bombaju, Kalkuty czy Vishakhapatnam. W takim razie, ów fakt znacznie mi moje zadanie ułatwi, jako że w przyszłości będę mógł już tylko z całkowicie czystym sumieniem was do tegoż właśnie rozdziału odesłać, nie zadając już sobie trudu ponownych opisów tamtejszych ulic. Bo po prostu wszystko to, na co natkniecie się tutaj, naprawdę w równym stopniu dotyczyć będzie także i tamtych portów. I wówczas, kiedy już się w nich pojawimy, będę mógł zająć się już tylko i wyłącznie samymi zaistniałymi tam wydarzeniami. W przyszłości nasze wizyty w tym kraju będą więc znacznie krótsze, ale przynajmniej już nie takie nudne jak kilka ostatnich stron rozdziału niniejszego. Tak więc, skoro to już mamy wyjaśnione, możemy udać się już w nasz dalszy wspólny spacer po ulicach tego przeogromnego miasta.
No tak, ale ten spacer zrealizujemy już w odcinku następnym, zgoda..?
louis