Zaczynamy więc spacer po wielkim indyjskim miejskim molochu, na szczęście już bez tego przerażającego wątku tutejszej biedy. Zapraszam do lektury...
O czym więc będzie teraz..? Czym zajmiemy się w następnej kolejności..? Otóż, proponuję wam teraz krótką relację z mojej następnej przechadzki po centrum miasta, którą odbyłem trzeciego dnia naszego tutaj postoju, a z której to powróciłem… nieco poobijany z powodu trzech dość dziwnych epizodów – nazwałbym je nawet „drogowymi wypadeczkami” – jakie mi się podczas niej kolejno wydarzyły. Takich wydarzeń, które na dokładkę były wszystkie do siebie nieomal bliźniaczo podobne (!), choć jednocześnie muszę przyznać, że nie były one li tylko samym zbiegiem okoliczności, ale jednak wynikały przede wszystkim z mojej własnej nieuwagi, głównie rzecz jasna spowodowanej nieumiejętnością bezpiecznego poruszania się po tutejszych niezwykle zatłoczonych ulicach. O cóż więc chodzi..?
Owego trzeciego popołudnia wybrałem się do centrum Madras już nie na piechotę, ale motorikszą, w którą wsiadłem już pod trapem naszego statku, a która zawiozła mnie dość szybko do samego serca miasta, na jego główną aleję. Rykszarz zbyt pazernym się nie okazał, „kasując” mnie na bodaj dwa dolary, w dodatku zupełnie się o jakiś dodatkowy grant nie targując. Ot, przy głównej ulicy mnie wysadził, pomachał mi ręką na pożegnanie i w swoją dalszą drogę odjechał. Tak, Indie to jednak nie Południowa Ameryka czy Azja, gdzie nigdy się nie wie, czy po zakończeniu podobnego kursu nie doczeka się nagle jakiejś awantury z kierowcą o dodatkowy grosz, na który rzekomo się z nim uprzednio umawiało. Wysiadłem, stanąłem na poboczu, rozglądnąłem się najpierw ciekawie, by po chwili…
O właśnie… By po chwili zanurkować w gęstą ludzką ciżbę płynącą po chodniku nieomal jak wartki strumień, a który zabrał mnie natychmiast z sobą w tym kierunku, w którym się akurat posuwał – ot, zupełnie nie bacząc na moje własne prywatne plany. Tak więc, chcąc nie chcąc, już od samego początku moje zamierzenia na ten wieczór zmuszony byłem mocno zrewidować, jako że w zaplanowany przeze mnie kierunek spaceru tak od razu wyruszyć mi się nie udało. A że walczyć z tą idącą po chodniku ludzką nawałą i się przez nią „pod prąd” przeciskać również ochoty nie miałem, to oczywiście dałem się ponieść tej żywej lawinie dokładnie tam, dokąd podążała. Ot, po prostu; „przyjdzie czas, przyjdzie rada. – powiedziałem do siebie w duchu – Najpierw zobaczę, dokąd to w ogóle w ten sposób dotrę, a dopiero potem coś stosownego do sytuacji zadecyduję.” Zatem, na razie sobie idę…
Tak, idę sobie, ocierając się nieustannie o barki i biodra moich najbliższych sąsiadów w tym pochodzie, będąc zresztą a to z jednej, a to z drugiej strony, a to z przodu, a to z tyłu przez kolejnych przechodniów potrącanym, zastanawiając się jednocześnie, dokąd to w ogóle mnie ten przeogromny tłum poniesie. Bo przecież gdzieś koniec tego szaleńczego pochodu, do diaska, istnieć musiał! Wszak to logiczne, że w nieskończoność tak się wlec nie będziemy. A przyznać muszę, że dla mnie to wcale przyjemne nie było. Ściskać się tak nieustannie z dziesiątkami przypadkowych ludzi, czując się jak w pędzącym w godzinach szczytu tramwaju – ot, bo prawdę mówiąc, jedynie pozawieszanych ponad głowami poręczy do trzymania brakowało, ażeby już wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak… w japońskiej miejskiej kolejce. Już nawet bez tych sławetnych „upychaczy”. Ufff, ależ tam było ciężko! W dodatku, jakby na to nie patrzeć i jak by tego nie relacjonować, to rzec trzeba, iż były to jednak widoki co nieco surrealistyczne, nieprawdaż..? No, a już przynajmniej daleko odbiegające od pewnego w tym względzie standardu.
Ale na szczęście, już po niespełna dziesięciu minutach dotarłem do jakiegoś wielkiego skrzyżowania, przy którym niosąca mnie dotychczas z sobą ludzka rzeka nagle się dość mocno rozluźniła – panujący dotychczas wręcz niemożebny ścisk ustąpił miejsca „zwykłemu” zatłoczeniu, takiemu zagęszczeniu przechodniów, które już od biedy można by nazwać… „dopuszczalnym do przeżycia”. Owszem, wciąż jeszcze tak dużym, że w którymkolwiek z miast Europy nadal uznawano by to po prostu za zatłoczenie ekstremalne, ale w porównaniu z tym, co przeżywałem dotychczas, to już i tak było prawdziwym komfortem dla całego ciała – przede wszystkim dla strudzonych już tym wszystkim nóg.
Rozejrzałem się więc szybko dookoła, pragnąc oszacować jakoś swoje aktualne położenie, by podjąć czym prędzej jakąś sensowną decyzję odnośnie moich dalszych planów, gdy nagle… „bum” i… LEŻĘ NA ZIEMI! Bo najpierw usłyszałem tuż za sobą gwałtowny pisk hamulców, potem jakiś przygłuszony okrzyk, a zaraz po nim całkiem znienacka odczułem – niezbyt mocne wprawdzie (na szczęście!), ale jednak! – uderzenie w… no… w miejsce, gdzie „plecy tracą już swą szlachetną nazwę”! Bo wyobraźcie sobie, że jakiś młody Hindus na niewielkim skuterku po prostu wjechał mi z rozpędu swym dwuśladem prosto w d*psko! Oczywiście natychmiast odwinął on niezwykle obrazowego „orła”, spadając z hukiem z siodełka swojego pojazdu wprost na asfalt jezdni, ale i mnie – niestety – także się nieźle dostało. Wszak to jasne, że takie uderzenie zaboleć musi, no nie..? Toteż oczywiście tak było… Ałłłaaa..!
Po tym wypadku zerwałem się szybko na równe nogi, początkowo przestraszonym będąc wręcz do granic możliwości, zanim nie zorientowałem się, że to nie był żaden samochód, ale jedynie mały skuterek. Odetchnąłem więc od razu z ulgą, rozcierając jednak intensywnie obolałą po uderzeniu kość ogonową (no też coś! Co za pech!), by dopiero po chwili rozejrzeć się dookoła, pragnąc w aktualnej sytuacji jak najszybciej się zorientować. Czy uciekać gdzieś dalej, czy stać w miejscu – i co się w ogóle dzieje!?
I cóż się okazało..? Otóż to, że tak właściwie (czy może raczej; bezsprzecznie) cały incydent był tylko i wyłącznie moją własną winą, jako że wydarzył się on dokładnie na jezdni, co najmniej jeden metr od krawędzi chodnika. Owszem, znalazłem się tam zupełnie nieopatrznie, wciąż się przecież posuwając z całą ludzką ciżbą, z którą właśnie do tego skrzyżowania dotarłem (czy też raczej; „dopłynąłem”), nie będąc zresztą jedynym, który wówczas na jezdnię wstąpił – ba, nawet o tym pojęcia nie miałem – ale to i tak nie zmienia faktu, że przecież w efekcie znajdowałem się na jezdni, i już.
Z tym że ów fakt, tak sam w sobie jeszcze niczym złym nie był, jako że takowe zachowania przechodniów są tu zwykłą codziennością i akurat o to nikt specjalnych pretensji do mnie mieć nie mógł. Wszakże nie w tym rzecz. Ot, zwykła tutejsza norma, i tyle. W tych dziwacznych normach natomiast nie mieściło się już moje późniejsze zachowanie, ponieważ ja – uwaga – zupełnie niespodziewanie się w pewnym momencie zatrzymałem! Tak, to prawda, na chwileczkę stanąłem w miejscu, ażeby się wokoło rozejrzeć, co powyżej wyjaśniałem, ale właśnie ten fakt zadecydował o tym, że ten chłopak na skuterze zupełnie się w moich prawdziwych intencjach nie połapał. Ot, po prostu, zapewne dobrze mnie idącego w poprzek jezdni widział, dokładnie do mojego ruchu tor swej jazdy dostosowując, gdy ja mu nagle przed nosem przystanąłem. I akurat tego manewru absolutnie przewidzieć nie był w stanie, bo tutaj po prostu NIKT NIGDY TAKICH NAGŁYCH ZMIAN NIE DOKONUJE! Ot i cała tajemnica…
Dlaczego..? A dlatego, że właśnie ta stałość (czyli przewidywalność) zachowania się przechodniów jest tu w pewnym sensie jakąś gwarancją ich bezpieczeństwa na ulicy – ot, jeśli już wlazłeś na jezdnię i przez nią na drugą stronę przechodzisz, to już wtedy z żelazną konsekwencją wszelkie parametry swego ruchu utrzymuj! Wówczas nie zmieniaj już ani swego kierunku, ani prędkości (a już tym bardziej nagle nie zawracaj!) – tak, ażeby każdy nadjeżdżający kierowca mógł zaplanować najdogodniejszy moment do ominięcia cię w bezpiecznej odległości – i tyle. Bo akurat to da się jakoś w zdecydowanej większości przypadków wyczuć, nawet instynktownie. Zresztą, kto jest kierowcą to wie, co ja tu będę więc język po próżnicy strzępił – wszakże to oczywistość nad oczywistościami…
Jeżeli zaś trafi się nagle na drodze jakiś „filozof”, któremu ni stąd ni zowąd zachce się w najmniej oczekiwanym momencie na jezdni podczas jej przecinania zatrzymać, to wtedy rzeczywiście nic dziwnego, że każdy kierowca może się dokładnie w ocenie tej sytuacji pogubić, to jasne. O, i tak właśnie było w moim wypadku – temu młodzieńcowi na skuterze nawet do głowy nie wpadło, że ten przecinający mu przed nosem jezdnię osobnik (czyli ja), tak nagle się w miejscu zatrzyma i jeszcze w dodatku… odwróci się do niego tyłem, wystawiając mu najszlachetniejszą część swojego ciała na czołowe zderzenie! Dlatego też, stało się wówczas to, co się już niechybnie stać musiało – chłopak wyhamować już nie zdążył i po prostu w moje biedne d*psko wjechał, ot co! Ałłłaaa..!
No cóż, gdyby w porę zauważył, że ma przed sobą nie jakiegoś tubylca - który by mu z pewnością takiej gwałtownej wolty tuż przed nosem nie odstawił – ale zdezorientowanego tym ulicznym ruchem przybysza z zewnątrz, który z kolei wprawy w chodzeniu po indyjskich ulicach jeszcze w wystarczającym stopniu nie nabrał, to być może by się w porę zatrzymał lub zwolnił, by mnie przepuścić, ale jak miał dokonać takiego odkrycia, skoro mojej twarzy nie widział, a jedynie – że się tak wulgarnie wyrażę – niezbyt „zachęcająco” nadstawiony kuperek..? Toteż, zupełnie się mojej nagłej decyzji nie spodziewając, z owego specyficznego w swej wymowie „zaproszenia” skorzystał… lokując przednie koło swego skuterka dokładnie pomiędzy moimi nogami (ałłłaaa!), kierownicę idealnie na obu pośladkach (ałłłaaaaaa!), zaś rozkoszny w swym dotyku (lecz niestety dość twardy!) reflektorek wprost… na mojej kości ogonowej. AŁŁŁŁŁAAAAA…!!!
Zatem, moi drodzy, aktualna sytuacja jest następująca; ja się bardzo szybko z ziemi poderwałem – co ciekawe, będąc jednak zdecydowanie bardziej przestraszonym, aniżeli obolałym – natomiast ten chłopak, najpierw się wolno z jezdni pozbierał, by potem na dłuższą chwilę usiąść na skraju chodnika na krawężniku, dochodząc do siebie po tym nagłym zderzeniu i, jednak dość silnym oszołomieniu, bo akurat to było po nim naprawdę bardzo wyraźnie widać.
W tym samym czasie kilka przypadkowych osób natychmiast rzuciło się w kierunku leżącego na jezdni skuterka, by go szybko na chodnik odciągnąć, bowiem – jak się słusznie domyślacie – nawet i przez tak krótką chwilę zdążył on na tyle uliczny ruch spowolnić – ba, zablokować nawet - że od razu podniósł się niesamowity jazgot dziesiątków klaksonów, które natychmiast swym dźwiękiem dokładnie całą ulicę wypełniły! Ufff, ależ to był raban! Bo rzeczywiście zrobiło się nagle od tych klaksonów tak głośno, że ja… od razu dałem drapaka (a tak!!!) za najbliższy róg następnej ulicy! Tak, aby mnie już nikt więcej z tych przygodnych świadków nie widział! I dopiero stamtąd dalszy rozwój wypadków obserwowałem.
No cóż, wiem – być może zachowanie to nie było w tym momencie zbyt chwalebne, nie licujące zapewne z postawą prawdziwego gentlemana - owszem, zgadzam się - ale przecież… No właśnie… A cóż niby lepszego miałem wówczas zrobić..?! Stać tam dalej pokornie, aby w końcu przypętał się jakiś gliniarz i wlepił mi mandat, lub też – co gorsza – zabrał mnie na jakiś ichni komisariat? Czy też nawet – „co jeszcze bardziej gorsza” – doczekać w końcu jakiegoś… samosądu ze strony naocznych świadków tego zdarzenia? Bo co, niemożliwe..? A skąd niby miałbym wiedzieć co się dalej wydarzy, skoro tłum gapiów wokół tego skuterka z minuty na minutę gęstniał, podczas gdy jego kierowca wciąż jeszcze siedział obolały na skraju chodnika..? Nie było się więc nad czym zastanawiać, tylko czym prędzej „wycofać się na z góry upatrzone pozycje”, żeby się przez przypadek w łapy jakichś gniewnych ludzi nie dostać, i tyle. Ot, metoda stara jak świat – najpierw się na odpowiedni dystans oddalić, a dopiero potem, będąc już w bezpiecznym miejscu, cierpliwie czekać, co też się dalej wydarzy. Bo to w takiej chwili na pewno jest rozwiązaniem najrozsądniejszym…
Zatem, co było dalej..? – zapytacie. Na szczęście, nic specjalnego – ufff..! Bowiem po niedługim czasie chłopak się podniósł, od razu… wsiadł z powrotem na siodełko swego skutera i odjechał. Tak więc, jak widać, wyrzutów sumienia z powodu mojej rejterady nie powinienem mieć żadnych, prawda? Bo przecież ani się gość specjalnie nie potłukł, ani na pewno sobie niczego nie połamał. Skuterek do jazdy nadal się nadawał, więc co..? Ot, po krzyku, i już. Wianuszek gapiów szybko się przerzedził i wszystko powróciło do codziennej tutaj normy – każdy nadal podążał w swoją stronę…
Oczywiście, w swoją stronę podążyłem także i ja sam, czym prędzej „wychodząc z cienia” – czyli, spoza narożnika ulicy, za którym dotychczas skutecznie się ukrywałem, znajdując tam mój chwilowy bezpieczny azyl – kierując się w stronę dokładnie przeciwną do tej, z której do owego skrzyżowania dotarłem. Po chwili zagłębiłem się w jakąś boczną uliczkę. Co prawda niezbyt szeroką, ale za to już nie tak zatłoczoną jak te poprzednie. Mogłem więc już wreszcie nieco odetchnąć, jak i również – co najważniejsze – kierować swoje kroki dokładnie tam, gdzie mi się podobało.
A spodobało mi się… O, no właśnie – co..? Ano… żarcie, moi drodzy, żarcie – i to w pierwszej kolejności! A dlatego, że trafiłem akurat w taką uliczkę, która aż kipiała od znajdujących się nań ruchomych garkuchni oraz maleńkich lokalików, skąd dobiegała tak bogata wiązanka wspaniałych zapachów gotującej się strawy, że doprawdy chyba nikt nie potrafiłby się jej skutecznie oprzeć – a już zwłaszcza w sytuacji, gdy w brzuchu burczy jak w wulkanie, a oczy błądzą po różnokolorowych potrawach powystawianych bezpośrednio na widok wszystkich, którzy się w ich pobliżu znajdują. A ponieważ w pobliżu znajdowały się również i moje własne, mocno zgłodniałe już oczka, to oczywiście… natychmiast postanowiłem w którymś z tych miejsc na kilka dłuższych chwil się zatrzymać. Rzecz jasna po to, ażeby z dobroci którejś z tutejszych garkuchni skorzystać.
Przysiadłem więc w jednym z takowych lokalików – jednakże, nie przy żadnym stoliczku stojącym bezpośrednio na chodniku, bo akurat „zaglądania w talerze” przez przechodniów wręcz nie cierpię, a już zwłaszcza w tak szczególnych miejscach jak kraje tropikalne, ale w pomieszczonku posiadającym kilka długich ław, w taki sposób ustawionych, ażeby każdy klient podczas konsumpcji miał możliwość przez cały czas widzieć dokładnie całą ulicę, samemu nie będąc na zbytnio szeroki widok publiczny wystawionym. Nie było to zresztą zadaniem nazbyt trudnym, jako że lokal zupełnie pozbawiony był przedniej ściany, stanowiąc dzięki temu coś w rodzaju niszy w przydrożnej kamieniczce. Usiadłem więc na samym skraju jednej z tych ław w takim miejscu, aby znajdować się tuż przy samym wyjściu na ulicę przy… „oknie, którego de facto nie było”…
Zaraz podbiegł do mnie jakiś młody chłopak, przynosząc mi ichnie menu, którego zresztą i tak nawet nie zamierzałem dokładnie przeglądać, widząc jego pokaźne rozmiary – bo w istocie była to jakaś karta dań grubości co najmniej szkolnego brulionu, w dodatku wypisana ręcznie (ależ się ktoś napracować musiał!) i to takimi bazgrołami, że za nic w świecie wyczytać z niej niczego nie mogłem. Wstałem więc tylko od mojego stolika (o pardon – ławy przecież) i podszedłem do znajdującego się w kącie dość wysokiego i szerokiego kontuaru, na którym znajdowała się cała masa najprzeróżniejszych miseczek, garnuszków i rondelków z przygotowanymi weń potrawami (rzeczywiście była to niezwykle szeroka paleta dań południowowschodniego regionu Indii).
Uznałem bowiem, że znacznie lepiej będzie mi pokazywać szefowi tej kuchni wprost moim paluchem dokładnie to co chcę (bo widzę), nie zaś zdawać się jedynie na zamówienie z menu, które przecież bezwzględnie wiązałoby się najpierw z przekopywaniem się przez opasły stos wypisanych ręcznie kart, aby potem… i tak dostać na stolik to, co będzie zupełną tajemnicą, jako że zdecydowanie rozmijać się będzie z wyobrażeniami tego dania, które się pierwotnie zaordynowało. A poza tym, czy też raczej przede wszystkim, jest to zawsze najlepszą metodą na kontrolę tego, co się do jedzenia kupuje, bo przecież w takich miejscach HIGIENA JEST BEZWZGLĘDNIE RZECZĄ PRIORYTETOWĄ!
Bo tu rzeczywiście żartów żaden przybysz z Europy stroić sobie nie powinien! Wszakże tu nie może być miejsca na potrawy niedogotowane czy wręcz surowe, bo przecież taka uczta może się bardzo źle dla każdego z nas – czyli przyjezdnego – skończyć. Jest to zresztą sprawą tak oczywistą, że powyższe wyjaśnienie jest już po prostu zwykłym truizmem, jest w żadnym razie nie do podważenia, jako że groźba podłapania gdzieś w tropiku jakiejś egzotycznej choroby lub pasożyta jest nam wszystkim powszechnie znana, żadną niespodzianką dla nas już nie będąc.
Zatem, jeśli ktokolwiek z nas, marynarzy (piszę o swym własnym środowisku, bo akurat w nim takowego lekceważenia zasad w tym względzie z reguły się nie spotyka, co oczywiście w równym stopniu powinno się odnosić także i do każdego innego turysty!) kiedykolwiek zdecyduje się już na takowy krok, jak wizyta w którymś z egzotycznych dla nas gastronomicznych lokali – a już zwłaszcza w takich „pod chmurką”, gdzie jadło warzy się bezpośrednio w pobliżu ulicy! - to wtedy bezwzględnie dbamy o to, ażeby wszystko to, czego za chwileczkę pragniemy skosztować, najpierw dokładnie w możliwie dostępny nam sposób sprawdzić, zanim w ogóle cokolwiek do ust się weźmie! A czy istnieje jakakolwiek lepsza metoda na taką kontrolę ponad to, kiedy się osobiście sterczy przy garnkach i przygotowującemu nam strawę kucharzowi patrzy wciąż na ręce..? Otóż, nie ma – dlatego też takie nieustanne „wiszenie” ponad kuchennym kontuarem staje się nierzadko po prostu zwykłą koniecznością. Bo przecież gdy widzę na własne oczy co się na patelniach dzieje, to wiem, prawda..? Wiem, że nie przytrafi mi się jakieś wściekłe choróbsko, albo że nie zostanę przy okazji takowej wyżerki uraczony jakąś amebą lub innym podobnego typu paskudztwem, ponieważ takowy „poczęstunek” prawie zawsze dla Europejczyków kończy się niezwykle tragicznie.
Zatem, w taki właśnie sposób ja ZAWSZE I WSZĘDZIE tam, gdzie się już na taki obiadek skusiłem, to rozgrywam – ot, gapię się przez cały czas bezczelnie na ręce temu komuś, kto moje przyszłe jadło szykuje, i tyle. Bo wtedy wiem na pewno, że czuć się mogę naprawdę bezpiecznie, w przeciwieństwie zresztą do… znacznie wyższej klasy lokali od takich ulicznych garkuchni, jako że tam – i to nawet w całkiem eleganckich restauracjach – od takowych zagrożeń wcale aż tak wolnym się nie będzie, lecz akurat tam włazić komuś bezceremonialnie do kuchni i czegokolwiek kontrolować już nie wypada, nieprawdaż…? Ot, być może jest to swoistym paradoksem, ale niestety niezwykle w swej naturze… prawdziwym. Wierzcie mi.
Tak więc, akurat w tym względzie, takie podłe uliczne jadłodajnie są znacznie bardziej bezpieczne, mając ponad tymi „lepszymi”, niby wykwintnymi, zdecydowaną przewagę. Oczywiście dla tych, którzy na tę higienę w ogóle jakąkolwiek uwagę zwracają. Bo z tym, niestety, także różnie bywa – nawet ja znam osobiście kilku takich „samobójców”, którzy ponad ostrożność przedkładali chwilowy komfort zasiedzenia się na wygodnym krzesełeczku przy stoliku takiej garkuchni, by potem zupełnie niespodziewanie ówże posiłek odchorowywać – częstokroć… bardzo poważnie!
Toteż, moja rada dla turystów – NIGDY NIE POZWALAJCIE SOBIE NA JAKIKOLWIEK WYŁOM W PODANYCH POWYŻEJ ZASADACH! Dla własnego dobra, to jasne. Bo przecież skorzystanie z usług takich podrzędnych lokalików w tropikalnych krajach samo w sobie wcale złe nie jest, ale pod warunkiem bezwzględnego zachowania wszelkich niezbędnych w takich momentach środków ostrożności!!! Tyle o tym, moi drodzy, choć jeszcze raz przy tej okazji pragnąłbym zaznaczyć, iż każdemu kto wybiera się w jakiekolwiek egzotyczne kraje, podobną do mojej… BEZCZELNOŚĆ przy kuchni gorąco polecam. Ot, co najwyżej zostanie się uznanym za osobę nazbyt upierdliwą, ale za to… będzie się dalej zdrowo żyć, czyż nie..? Bo z tym rzeczywiście nie ma żartów…
No dobrze, apel apelem, przestrogi przestrogami, postraszenie konsekwencjami także, ale przecież ja znowu – kolejny już raz zresztą – dość mocno z aktualnego tematu zdryfowałem, czyż nie..? Tak więc, czym prędzej powracajmy tam, gdzie jeszcze niedawno byliśmy – czyli, do właśnie wybranego przeze mnie przyulicznego lokaliku, w którym stoję teraz przy kuchennym kontuarku i osobiście dozoruję warzone dla mnie żarełko. Mniam, mniam…. (Bo ślinka już cieknie, wiadomo)
No tak, przygotowywanie dla mnie smakowitego żarcia na madraskiej ulicy właśnie sobie dozoruję, ale... pora już jednak najwyższa, aby zakończyć niniejszy odcinek, bo w przeciwnym razie rozrośnie się nam do takich rozmiarów, że każdy szanujący się czytelnik tego bloga po prostu – mówiąc najdelikatniej – mocno się na mnie zdenerwuje.
louis