Geoblog.pl    louis    Podróże    Indie - Madras    Indie - Madras-5
Zwiń mapę
2018
07
sie

Indie - Madras-5

 
Indie
Indie, Madras
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
O kurczę, dobre żarełko już na ruszcie, już pięknie pachnie, w brzuchu burczy, więc czym prędzej zaglądamy do treści niniejszego odcinka, w sumie już piątego.


Najpierw zażyczyłem sobie kilka większych kawałków warzyw w cieście, smażonych w głębokim, mocno rozgrzanym na pojemnej patelni oleju oraz przyprawianych na indyjską modłę przy użyciu kolendry, kardamonu i jeszcze kilku innych jakichś dziwacznych goździków lub korzeni – czyli potrawę, o której tyle uprzednio się nasłuchałem i naczytałem, ale jeszcze nigdy dotychczas popróbować nie miałem okazji. Toteż teraz natychmiast postanowiłem z tejże sposobności skorzystać. A więc; kalafior, bakłażany, jakieś słodkie ziemniaczane bulwy, brokuły oraz wielkie posiekane rzodkwie, a do tego jeszcze parę innych jarzynowych składników, które wszystkie razem, dokładnie i grubo obtoczone niezwykle wonnym ciastem, lądowały wkrótce na wrzącym palmowym oleju, nieomal natychmiast we wprost cudowny sposób się zarumieniając. Mniaaammm, ależ to była pycha, mówię wam..! Warzywka istny miód..! Z tym że, niestety… niezwykle ostre!!!
Ale to nic, bo akurat na takową „atrakcję” byłem przygotowany. Wszak tutejsza kuchnia właśnie z tego przede wszystkim jest znana – że większość jej potraw jest bardzo mocno (ba, żeby tylko mocno, piekielnie wręcz!) przyprawiana – co czyni ją, obok tajskiej i kilku regionalnych chińskich, jedną z najbardziej pikantnych na świecie (tak, te znane nam popularne węgierskie papryki ze swą mocą mogą się schować, serio!). Jednakże, jako już rzekłem – TO NIC, bo akurat z takim rodzajem kulinariów jest mi zdecydowanie po drodze. Ot, bardzo je lubię, choć oczywiście to wcale nie oznacza, że jestem w ich konsumpcji wprawiony i na ich piekielne moce uodporniony. O nie, aż tak dobrze to nie jest…
No tak, powtórzę zatem, że jednak wcale mi tak łatwo wszelkich mocnych tutejszych potraw skonsumować nie przyszło, ależ! Wprost przeciwnie, moi drodzy – bowiem o ile ze smażonymi w cieście pikantnie „potraktowanymi” warzywami jeszcze sobie jakoś poradziłem, to z następną zamówioną zaraz po nich porcyjką – którą była jakaś ryżowa masa z dodatkami – już mi tak lekko nie poszło. Bo TO dopiero okazało się prawdziwym ogniem w ustach – istne piekło! A było to rzeczywiście coś dziwacznego – dość mocno rozgotowany ryż, pomieszany z kilkunastoma drobno posiekanymi składnikami – jednakże, beż żadnych mięs, tylko same warzywa, owoce, jakieś oryginalne nasiona i orzechy – z którego trzeba było… własnymi paluchami lepić sobie dowolnej wielkości kuleczki i zanurzać je w którymkolwiek z dołączonych do tego wszystkiego sosów, a których również było z dobre kilkanaście (!) sztuk. I oczywiście – a jakże – każdy z nich też był w swej ostrości wręcz piekielny. Ale akurat tego mogliście się już domyślić, prawda..?
Zatem, walczyłem z moim daniem bardzo dzielnie, niemalże jak żołnierz na froncie, ale muszę się jednak pochwalić, że… aż tak dużo na moim talerzu tego nie pozostawiłem! Ot, może zaledwie z połowę tego co mi zaserwowano, choć jednocześnie uczciwie przyznaję, że spociłem się podczas tej wyżerki jak zwykła mysz – całe czoło miałem pełne wielkich jak ziarna grochu kropel potu, z karku spływał mi on całymi strumieniami i nawet brwi solidnie się nim zaperliły. Krótko mówiąc, rzeczywiście przeżywałem wtedy prawdziwe katusze, nieomal jak męczennik za swą wiarę i poglądy (jakbym, nie przymierzając, sam dobrowolnie na inkwizycyjny stos poszedł!), walcząc z piekącym jak ogień podniebieniem, gardłem i językiem (o żołądku już nie wspomnę, bo chyba go już z tego wszystkiego w ogóle nie miałem! Przepadł gdzieś!) oraz z łzawiącymi obficie oczyma, ale… uparłem się, że dam temu radę – i już!
Jednak, jak już wiecie, sztuka ta nie w pełni mi się udała, niestety. Chociaż, ściślej mówiąc, to udała się – wprawdzie jedynie w połowie, ale jednak tak! Wszakże dla mnie była to „szklanka w połowie pełna, nie zaś w połowie pusta”, to był sukces, i tyle! Co więcej, potwierdzeniem mych odczuć była opinia samego kucharza, który wówczas… aż pod niebiosa mój wyczyn wychwalał, jako że stwierdził on, że naprawdę rzadko który próbujący tegoż dania u niego turysta spoza Indii był w ogóle w stanie temu zadaniu podołać. Nawet wówczas, kiedy taki ktoś maczał swoje naszpikowane wszystkim co możliwe ryżowe kulki w najłagodniejszym ze wszystkich podanych na stół sosów, lub nawet nie maczając ich w ogóle! A ja..? A ja, moi mili, popróbowałem każdego z nich – owszem, omal przy tym się nie zadusiłem, ale… jednak aż do połowy zawartości mojego talerza jakoś dobrnąłem. Ot, bohater ci ja – i już! Prawie jak Węgier… Zresztą, jak już wspomniałem, ta madziarska ostra papryka i tak swą mocą tutejszym wschodnioindyjskim przyprawom nie dorównuje.
No cóż, ile w tych pochwalnych opiniach tutejszego kucharza było kurtuazji, a ile prawdy w ocenie mojej rzeczywistej „wydolności” w walce z tą piekielną potrawą, to o to już mniejsza, jako że ja i tak uważałem się wtedy za prawdziwego bohatera – już choćby tylko z tego powodu, że w ogóle się na to doświadczenie odważyłem. A wierzcie mi, że nawet i na tak drobny krok nie każdego z klientów takowych przybytków stać. Wiem, brzmi to bałwochwalczo, i wcale się tego nie wypieram, ale jednocześnie z całą stanowczością zaznaczam, że gdyby ktokolwiek z was akurat tego dania sam popróbował, to z pewnością zrozumiałby, dlaczego aż tak bardzo to wydarzenie przeżywam.
Z tej przytulnej przyulicznej jadłodajni wyszedłem więc wówczas w stanie – że się tak wyrażę – „lekkiego oszołomienia” spowodowanego jeszcze długo potem piekącym mnie gardłem oraz „stającym kołkiem” językiem, ale przynajmniej teraz z czystym sumieniem mogę się już pochwalić, że tej specyficznej kuchni, o wręcz legendarnej ostrości, jednak popróbowałem. I w dodatku, ha – przeżyłem..! Tak, przetrwałem tę próbę, mogę więc się teraz przed wami tym chełpić tyle, ile mi się tylko spodoba, i już. Bo rzeczywiście jest czym, wierzcie mi… Wnukom zaś pochwalę się… osobistą wizytą w samym piekle, jako że teraz już nic nie stoi mi na przeszkodzie, abym z ogromnym przekonaniem im opowiadał, jak to dzielny dziadziuś samej piekielnej gotującej się smoły wprost z diabelskiego kotła popróbował…
Moi drodzy, kolejnymi aż tak szczegółowymi relacjami z moich następnych wizyt w podobnych lokalikach już was uraczać nie będę, ograniczając się jedynie do zaledwie kronikarskiego potraktowania dalszego ciągu tego tematu. Zatem, pochwalę się tylko, że zajrzałem podczas tego postoju w Madras do takich ulicznych garkuchni w kolejnych dniach jeszcze dwukrotnie, ale oczywiście mój ówczesny jadłospis był już zdecydowanie inny. To znaczy, już na żadne następne piekielne eksperymenty się nie porywałem (bo przecież po co aż dwa razy umierać!?), zarzucając już na pewien czas te moje wyjątkowo nadambitne zamierzenia, poprzestając na kilku najpopularniejszych tutaj daniach – takich jednakże, które już potu wraz z wrzącą z gorąca krwią z człowieka nie wyciskają. Ufff.
Tak więc, jednego dnia zdecydowałem się na jakąś przedziwną miksturę z egzotycznych warzyw i owoców w łagodnej zupce (eee taaam, średnie to było), wraz z dostawką w postaci wręcz wszechobecnej tu wszędzie soczewicy, która nota bene przyrządzana jest w tym regionie na przysłowiowe „milion sposobów”. Z tym że to i tak mi zupełnie nie smakowało – powiem więcej, było wprost podłe. Ale cóż, przynajmniej wiem, czego się na przyszłość wystrzegać, to jasne.
Kolejny raz natomiast pozwoliłem sobie na dość specyficznego rodzaju ryżowe kluchy, gęsto przysypane czymś w rodzaju koperku (o, a to akurat było bardzo dobre) z jakimś okrągłym plackiem, wyglądającym bardzo podobnie do naszych tradycyjnych staropolskich tzw. „podpłomyków”, choć nie był on jednak kruchy i chrupiący jak te nasze, ale mocno „gumowaty” i w dodatku słony jak przysłowiowa beka soli. Tfu..! Zatem, akurat na tym się zdrowo naciąłem. Jak więc widzicie, moje kolejne wizyty w ulicznych garkuchniach więcej już niczym szczególnym się nie wyróżniały… Ha, powiem więcej, to były już same porażki.
I to byłoby już wszystko na temat moich „kulinarnych podbojów” tego portu. Ów wątek zatem definitywnie zakończam, skupiając się na opisie dalszego ciągu mojego spaceru, który w owej pierwszej „piekielnej” garkuchni – w celu wtrącenia w niniejszy tekst powyższej dygresji – przerwałem. Powróćmy więc szybko do tegoż momentu, kiedy to z palącym gardłem i sperlonym gorącym potem czołem wyszedłem na ulicę, aby udać się w dalszą drogę. Dokąd..?
Otóż, postanowiłem wtedy po prostu powłóczyć się nieco po ulicach – tak zupełnie bez celu – zaplanowując sobie, iż jeśli natknę się na coś ciekawego, to dopiero wówczas, tak ad hoc z tej okazji zobaczenia czegoś nowego skorzystam. Wyruszam więc w głąb pierwszej na mojej drodze przecznicy, pomny zaś poprzedniego zderzenia z motocyklistą, rozglądam się uważnie dookoła. W momencie, który uznałem już jako dogodny, wkroczyłem na jezdnię, aby jak najszybciej przemknąć na drugą stronę ulicy, gdy nagle… okazało się, że ów moment… wcale aż tak dogodny jak mi się to wydawało nie był..!
Nie, absolutnie! Nawet W POŁOWIE DOGODNYM nie był, jako że raptem – i to naprawdę „ni z gruszki ni z pietruszki”! Miałem wrażenie, że dosłownie „znikąd”! – nadjechał jakiś dziadziunio na mocno już rozklekotanym rowerze, by z impetem… WJECHAĆ NA MNIE Z TYŁU jak torpeda! A jeszcze w dodatku – uwaga! – w nieomal bliźniaczo podobny sposób jak tego doświadczyłem poprzednio. To znaczy, przednim kołem wjechał mi z rozpędu z tyłu między nogi (!), zaś kierownicą walnął mnie solidnie w oba pośladki – lecz jeszcze na dokładkę stuknął mnie czymś twardym w nerki, bowiem ów rower był już nieco wyższy od tego skuterka! Na szczęście, w porównaniu z wypadkiem poprzednim tym razem los oszczędził mi już uderzenia w mą szlachetniejszą nieco część ciała, która ucierpiała wtedy – mianowicie, w kość ogonową. No cóż, dobre i to…
Jednakże stało się tak tylko i wyłącznie z tego powodu, że dziadkowy rowerek już takiego reflektorka jak ten skuter nie miał, zamiast niego bowiem posiadał z przodu kierownicy jakieś marne pozostałości istniejącego tam niegdyś światełka – działającego zapewne jeszcze w czasach Gandhiego – co zapewne uchroniło mnie (tzn. głównie tę biedną ogonową kosteczkę, ma się rozumieć) od kolejnej tego dnia kontuzji. Było się więc z czego cieszyć, to jasne, choć jednocześnie przyznaję, że tym razem to z kolei samo uderzenie było jednak znacznie boleśniejsze, aniżeli to poprzednie „skuterkowe”. Bo owszem, kość ogonowa się ostała, szwanku już nie ponosząc, ale za to „po nerach” dostałem już wtedy dość zdrowo. Ałłłaaa..!
Cóż więc było dalej..? Ano, dalej był… wrzask! A tak, wrzask – zarówno mój, jak i tego faceta. Ja się bowiem rozdarłem z bólu i z nagłego przestrachu – bo przecież w pierwszym momencie wiedzieć nie mogłem co mnie znowu z tyłu najechało, jakieś auto może? – on zaś, również z przestrachu (to też jasne, bo przecież nagle stanąłem mu na drodze jego jazdy), lecz po krótkiej chwili… także i z żalu (!) nad swoim zdezelowanym rowerkiem, który wskutek tego wypadku odniósł chyba jeszcze większe szkody niż ja sam – było nie było, jednak główna ofiara tegoż zderzenia, czyż nie..? Z tym że ja jednak aż takich obrażeń jak ów dziadkowy jednoślad nie odniosłem, bo przecież ani ręka, ani noga, ani nawet żaden z pośladków mi… nie odpadł – natomiast w dziadkowym bicyklu, a owszem! Bo wyobraźcie sobie, że od tego uderzenia ówże agresywny wobec mnie rowerek… STRACIŁ KOŁO! Oczywiście przednie – i to nieomal natychmiast po wjechaniu mi z rozpędu pomiędzy nogi. Ufff… Swoją drogą, niezły złom, prawda..?
„A masz za swoje! – zakrzyknąłem więc o razu w duchu, jak tylko zobaczyłem co się wydarzyło – Dobrze ci tak!” Natomiast na głos wywrzeszczałem; „O kur*a mać! AŁŁŁAAA!” No cóż, nie ukrywam, iż była to reakcja co nieco standardowa – rzekłbym nawet, że typowo sarmacka, wręcz klasyczna – a i nawet dość „płaska”, to też przyznaję, ale za to… pełna szczerej satysfakcji (a tak!) i radości, że stało się właśnie tak, jak się stało! Bo przecież, do diaska, kto kazał temu dziadkowi wjeżdżać obcemu turyście prosto w d*pę!?! No to teraz niech ma! Niechaj sobie teraz to koło na nowo dokręca, skoro było takie felerne, a z niego samego aż taki kozak. Pirat, cholera jasna! Jeździć by się najpierw nauczył..! Miał czas, jak widać, bo już stary grzyb z niego – jakiś „siódmy krzyżyk” na karku z pewnością już miał, „szczerzący się” zaledwie jednym, czarnym już zresztą jak smoła ząbkiem na przedzie, z przekrwionymi jak królik oczyma i z paskudną, pełną strupów łysiną! Eeech, bodajby cię… No tak, złość złością, ale przyznać też muszę, że to jednak nie on powinien się uczyć jeździć, tylko ja… chodzić po tych indyjskich zatłoczonych ulicach. No właśnie, akurat takie stwierdzenie byłoby jednak w tej sytuacji znacznie bardziej z mojej strony uczciwe, nieprawdaż..?
No tak, prawdaż, ALE TO WCALE NIE ZMIENIA FAKTU, ŻE MNIE BOOOOLIII..!!! Ałłłaaa..! Zatem, czy mając dupsko w siniakach i obite nerki miałbym się jeszcze litować nad tym jego pierdol*nym, „zósemkowanym” już zresztą kołem!? A niech spada na drzewo! Bo nawet jeśli ten dziadzio miał rację (a niechybnie miał, no cóż), a nie ja – że to znowu było winą mej własnej nieumiejętności poruszania się po indyjskim gruncie – no to co..?! Wszakże to w końcu MNIE boli, a nie jego! On tylko stoi i… lamentuje nad tym swoim pozbawionym kółka bicyklem, ja zaś znowu zmuszony jestem do masowania obolałych od uderzenia miejsc! Zatem, moja racja jest „mojsza” – i tyle! „Najmojsza” nawet…
No dobrze, ale żarty na bok – bowiem o ile samo wydarzenie wyglądało jednak dość zabawnie, to następujący po nim ciąg wydarzeń już do takich nie należał. A to dlatego, że natychmiast po tym incydencie zaczął się wokół nas gromadzić kolejny już tego dnia tłumek gapiów, obserwujących nie tylko zresztą sam bieg wypadków, ale i także… poczynających w głos owo wydarzenie komentować. I to z minuty na minutę coraz śmielej. Oczywiście nic z tego gwaru pojąć nie mogłem - to jasne, bo nie rozmawiano po angielsku lecz po „ichniemu”, po tamilsku chyba - ale gestykulacja niektórych świadków była jednak aż nadto zrozumiała i wielce w swej naturze wymowna. W szczegóły tych gestów już się wdawać nie będę, ale wystarczy gdy powiem, że z całą pewnością przychylna mojej osobie nie była.
Bo aktualna sytuacja wyglądała tak; dziadek trzymał teraz w swej prawej ręce urwane koło, w powietrzu nim potrząsał i coś przy tej okazji wykrzykiwał – żaląc się zapewne na swój los i tego pecha, który go właśnie spotkał. Dookoła niego zaś zebrał się już, cierpliwie słuchających jego lamentów wianuszek kilkunastu osób, z których ktoś co i rusz rzucał w moim kierunku ciekawskie spojrzenia (bo chyba dziadek właśnie o mnie coś mówił – o moim wtargnięciu na jezdnię, mojej winie za zaistniały incydent, itp.) – spojrzenia nie wyglądające być może na zbyt wrogie czy znamionujące agresywność, ale jednak z całą pewnością pełne wyrzutu i potępienia. Zatem, chyba nie wróżące nic dobrego, czyż nie..?
O tak, akurat to dość łatwo dało się zauważyć. Zrozumiałem więc natychmiast, że… nic tam po mnie! Że nie mam na co czekać i podobnie jak poprzednim razem muszę się stamtąd jak najszybciej ulotnić. Bo przecież, cholera wie, co się z tego wszystkiego jeszcze rozwinie – czy mnie czasem za chwileczkę ten tłumek nie złapie i nie każe mi zapłacić dziadkowi za jego rzekomą szkodę, nie bawiąc się już w żadne wyjaśnienia okoliczności naszej „stłuczki”. Wszak któż w razie rzuconego nagle z tłumu hasła, na przykład; „łapaj go, bo to on winien, więc niech teraz poszkodowanemu odda to, co mu się należy!”, będzie dociekał prawdziwości moich ewentualnych tłumaczeń?! A zresztą, w jakim niby języku, jakby co – po tamilsku? Psychologia tłumu, wiadomo – ja teraz stoję zupełnie sam wobec gęstniejącej ciżby gapiów, która na pewno liczyła już w tym momencie te co najmniej dwadzieścia osób!
Ot, mojego bólu przecież widać nie było, natomiast dziadkowe oderwano kółko, owszem. I to bardzo dobrze, bo przecież wymachiwał on nim ciągle ponad głowami świadków – w wielkim żalu i łamiącym się głosem skarżąc się na swoją stratę. I to nic, że on to koło zgubił nie z mojej winy, ale z powodu katastrofalnego stanu swojego roweru – bo to chyba jasne jak słońce, że żadne koło, ot tak sobie, bez przyczyny nie odpada, stanie się to tylko temu, co się już ledwo trzyma – skoro w razie awantury wytłumaczyć się tego nikomu nie da, prawda..? Tak więc, obróciłem się nagle na pięcie i - nie czekając już na to, kiedy sytuacja w końcu „dojrzeje” na tyle, aby tych ludzi zachęcić do jakiegoś wymierzonego przeciwko mnie działania – czym prędzej z miejsca tego incydentu się oddaliłem. O..!
Nie, nie myślcie sobie, że uciekałem. Tym razem nie – bynajmniej – ani nie biegłem, ani nawet nie przyspieszałem nadmiernie mojego marszu, ale jednak odszedłem stamtąd bez żadnego wahania oraz krokiem – że się tak wyrażę – mocno zdecydowanym. Czyli… marynarskim, to jasne. A zwolniłem go (to znaczy, „uczyniłem go już znacznie mniej zdecydowanym”) dopiero… ze 3-4 przecznice dalej, dokąd już gwar rozdyskutowanych gapiów pomieszany z dziadkowym wyrzekaniem na los nie dobiegał. Ufff, udało się więc.
Lecz, co teraz..? – pomyślałem – Dokąd teraz się wybrać, ażeby już więcej takowych zdarzeń nie prowokować, jako że widać było doskonale, że ów dzień jednak moim dniem nie jest – jest najwyraźniej pechowym, więc co..? Włóczyć się tak dalej bez celu po zatłoczonych ulicach, wciąż narażając się na nowe podobnego typu przypadki, czy też może jednak przerzucić tymczasowo swoje zainteresowania i po prostu poruszać się już tylko i wyłącznie samymi „boczkami” – czyli po dużo mniej uczęszczanych drogach – aż do samego końca dzisiejszego spaceru..? O tak, właśnie tak należało zrobić – poszwendać się już tylko po bocznych uliczkach, na których ruch kołowy jest zdecydowanie mniejszy lub nawet nie ma go w ogóle, mając jednocześnie i tak „oczy wciąż dookoła całej głowy”, bo jak widać, szczęście mi dzisiaj nie sprzyja. Ani chybi. A przecież prawdziwości porzekadła „do trzech razy sztuka” na własnej skórze sprawdzać nie chciałem – zwłaszcza że już i tak byłem tego dnia dość solidnie tymi wydarzeniami wydenerwowany.

W tym miejscu koniec odcinka piątego. Teraz zapraszam do lektury odcinka szóstego, bo przecież tego mojego ówczesnego pecha onego dzionka jeszcze nie koniec, będzie ciąg dalszy, wszak... „do trzech razy sztuka”...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020