Moi drodzy, z uwagi dość „nośnej” tematyki tego wątku (wszak chodzi o skarby!) bez żadnej zbędnej zwłoki przechodzę do rzeczy...
Mianowicie; zapytacie z pewnością - a skarby..? Co ze skarbami..? Cóż z NIMI się stało..? Otóż, to przecież oczywiste, iż także i je pochłonęły fale oceanu, podobnie jak samo miasto oraz jej mieszkańców - wciąż zatem zalegają gdzieś na morskim dnie, przykryte grubymi warstwami piasku, mułu, kamieni i koralowych raf, zaś ciągle żywe legendy o ich nieprzebranych ilościach ściągają w ten rejon całe rzesze ich poszukiwaczy oraz archeologów pracujących na zlecenie rozmaitych muzeów i naukowych instytutów. „Podwodne Miasto” bowiem wciąż przecież rozpala ludzkie umysły, niewiarygodnie uwodzi wyobraźnię wszelkich badaczy i tropicieli historii, zaś u drzwi decydującego o dalszych jego losach jamajskiego Ministerstwa bez przerwy „ustawiają się” wciąż nowe kolejki chętnych uzyskania licencji i odpowiednich pozwoleń na prowadzenie poszukiwań w rejonie tejże katastrofy sprzed ponad trzystu lat.
A trzeba jeszcze koniecznie dodać, że każda, dosłownie KAŻDA taka ekspedycja kończy swoje prace wieloma poszukiwawczymi sukcesami, wygrzebując z dennych osadów tejże zatoki wiele wspaniałych i bezcennych eksponatów - i są to nie tylko przedmioty codziennego użytku niegdysiejszych mieszkańców miasta, jak na przykład naczynia, łyżki, noże, grzebienie, elementy wyposażenia ówczesnych okrętów, itd., lecz również wyroby ze szczerego złota i srebra, będące prawdziwymi dziełami sztuki, bowiem są to przecież głównie wyroby prekolumbijskich Indian - Majów, Inków i Azteków - zrabowane kiedyś przez hiszpańskich konkwistadorów, a następnie zdobyte w krwawych morskich walkach przez tutejszych piratów, zwiezione tu potem oraz ukryte w przeróżnych zakamarkach miasta - w piwnicach, lochach, jaskiniach, ziemiankach czy nawet i na strychach tutejszych domostw.
Tak więc każda takowa archeologiczna wyprawa zbiera tu zawsze dość obfite żniwo i gdyby tak nagle zebrać „do kupki” wszystkie te znaleziska, to dałoby to pewne wyobrażenie o ogromie nagromadzonych tu bogactw, bowiem pamiętać należy, iż wszystko to, co dotychczas zostało zewidencjonowane, JUŻ stanowi tak wprost niewyobrażalną wartość, że ma się wrażenie, iż nawet same krążące o tych skarbach legendy nie mówią całej prawdy o tych pirackich zdobyczach, które muszą tu jeszcze tkwić w morskim dnie we wprost niewiarygodnie wielkiej ilości.
Bo przecież należy się spodziewać, że dotychczasowe znaleziska, to jedynie to wszystko, co było w miarę łatwo dostępne, co zatem z tymi skarbami, które ukryte zostały znacznie lepiej i głębiej - na przykład zakopane w ziemnych jamach lub złożone w doskonale zamaskowanych piwnicach..? Bo w to, że one istnieją naprawdę, już absolutnie nikt ze znawców tegoż tematu nawet nie wątpi, jest to fakt jak najbardziej pewny, pozostaje jedynie kwestia dobrania się kiedyś do owych bogactw, ale jak na razie z pewnością aż tak szybko się na to nie zanosi. A dlaczego..?
Ot, po pierwsze; władze Jamajki ostatnio wcale aż tak ochocze do wydawania takich licencji na poszukiwania już nie są. Być może czekają na lepsze czasy, na rozwój techniki, który zaowocuje kiedyś wynalezieniem tak czułych i ulepszonych urządzeń poszukiwawczych, że ich zastosowanie pozwoli im zachować pełną wyłączność prowadzenia takowych prac i dogrzebanie się do tych skarbów i zagospodarowanie ich jedynie we własnym zakresie. No cóż, w końcu mają do tego pełne prawo, bo to przecież ich teren i absolutnie nic nikomu do tego.
Po drugie zaś; rejon owej katastrofy, czyli obszar ówczesnego Port Royal jest jednak dość spory, nie byłoby zatem aż tak łatwo w całości go wyeksplorować, toteż spodziewać się raczej należy, iż jeszcze przez długie lata owo miejsce wciąż będzie rozpalać wyobraźnię wszelkich poszukiwaczy skarbów, przybywających tutaj turystów, muzealników, archeologów lub choćby zwykłych czytelników awanturniczych powieści o piratach tamtej epoki i ich krwawych i niezwykłych przygodach.
Zaś dla wszelkich wątpiących w prawdziwość tych ustaleń oraz szacunków co do zawartości morskiego dna w tej zatoce, mam „na podorędziu” pewien drobny, ale za to niezwykle znamienny i wiele mówiący przykład. Otóż, w roku 1984, kiedy to władze portu Kingston zmuszone były do przeprowadzenia prac pogłębiarskich toru wodnego w celu umożliwienia żeglugi tą drogą większych statków zdążających do nowopobudowanych terminali kontenerowych, zwróciły się one z wnioskiem do samego Rządu Jamajki, aby ten wydał pozwolenie jakiejś poważnej firmie na przeprowadzenie archeologicznych poszukiwań i badań dna, mających mieć miejsce właśnie przy okazji tychże prac przy bagrowaniu wejścia do portu.
Miejscowy Rząd zwrócił się zatem z oficjalną prośbą do wysokowyspecjalizowanej w takich poszukiwaniach firmy ze Stanów Zjednoczonych, która skorzystawszy z tej sposobności zajęła się owymi pracami i z pomocą całej rzeszy zaangażowanych w to przedsięwzięcie studentów archeologii podwodnej amerykańskich uniwersytetów wydobyła na powierzchnię aż… kilkanaście tysięcy najprzeróżniejszych przedmiotów (w tym również przeogromne ilości wyrobów ze złota, srebra i szlachetnych kamieni!) w ciągu stosunkowo krótkiego czasu..! Aż niewiarygodne, prawda..?
A zaznaczyć jeszcze należy, iż tenże rejon, czyli miejsce dzisiejszego przebiegu toru wodnego, położony jest w dość znacznej odległości od głównego centrum ówczesnego Port Royal (!), a poza tym, jego powierzchnia to zaledwie mały procent rzeczywistego obszaru tego „Zatopionego Miasta”! Czy macie zatem wyobrażenie cóż jeszcze może kryć morskie dno w tym rejonie..? Toż ewentualne przypuszczenia, nawet i te najśmielsze, mogą znacznie odbiegać od rzeczywistych zasobów ukrytych tutaj kosztowności, które przecież mogą się kiedyś w przyszłości okazać aż tak niewiarygodnie bogate, iż wszystkich z nas dosłownie rzucą na kolana. A przynajmniej tych, których takowe sprawy interesują, intrygują i w ogromnym stopniu uwodzą ich wyobraźnię. Czyli takich właśnie osób... jak ja sam… Ot, co...
Toteż przesiadywałem sobie wówczas, we Wrześniu 1990 roku, bardzo długo na brzegu tejże zatoki, w kilku jej miejscach, wpatrując się w morskie fale, pod którymi z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ zalegały jeszcze olbrzymie, niewyobrażalne wprost skarby, przywleczone tutaj przez wszelkiej maści złoczyńców i rzezimieszków, trudniących się niegdyś pirackim procederem aż do czasu, gdy przepotężne siły rozgniewanej Natury przerwały ich niecną działalność w tym rejonie, grzebiąc raz na zawsze ich, zdawałoby się bezpieczny azyl, czyli miasto pełne zbrodni, krwi, ludzkich nieszczęść i łez. Bo właśnie jako takie przeszło ono do Historii naszego świata - Port Royal bowiem kojarzony był, jest i już na zawsze kojarzony będzie jedynie z tą ponurą korsarską przeszłością, natomiast pobliskie Kingston, będące niejako spadkobiercą tegoż portu, już czymś podobnym w dziejach ludzkości się nie wsławiło. Jego geneza jest nieco inna, a także i jego geograficzne położenie - tak więc teraz, jak sądzę, nadeszła już najwyższa pora, ażebym przedstawił wam pokrótce topografię tejże zatoki, ażeby już wszystko było dla was absolutnie jasne…
A zatem - jeżeli nie macie przed sobą żadnej odpowiedniej mapy tegoż rejonu, to wyobraźcie to sobie tak; miasto i port Kingston rozlokowane jest nad przepiękną i wspaniale położoną morską zatoką o wymiarach około 4 kilometrów szerokości oraz 15-16 kilometrów długości. Nie jest ona zatem zbyt wielka, a w dodatku jest ona bardzo płytka, ale… przecież już wszyscy dobrze wiemy dlaczego, prawda..? Bo w większości jej dnem jest istniejące tu niegdyś miasto Port Royal, które zapadło się wskutek powyżej opisanego kataklizmu pod wodę i zalega teraz na zaledwie kilku metrach pod powierzchnią morza, w wielu miejscach jednak wystając nieco ponad jego powierzchnię w postaci małych wysepek, skałek lub piaszczystych łach porośniętych z reguły dość bujną roślinnością - głównie przez kilka gatunków mangrowców oraz wysokich palm.
Owa zatoka nosi nazwę Kingston Harbour, nie jest ona jednak żadnym sztucznym tworem powstałym wskutek działania ludzkiej ręki, jej pochodzenie jest jak najbardziej naturalne - to po prostu płytki zalew, którego część przed owym tragicznym rokiem 1692 już istniała w postaci niewielkiego i otwartego, a zatem słonego jeziorka leżącego po wschodniej stronie, natomiast pozostała część, czyli zachodnia, stanowi właśnie obszar zalanego wtedy przez wody Morza Karaibskiego Port Royal i tutaj głębokość tejże „zatoki/zalewu” oscyluje od zera (czyli jest to de facto powierzchnia morza) do co najwyżej ośmiu metrów, z wyjątkiem przebiegającego po jej zachodniej stronie wspomnianego już podejściowego toru wodnego pogłębionego do wartości około 14 metrów.
Całkowita powierzchnia tejże zatoki nie jest zatem zbyt wielka, liczy ona bowiem około 60 kilometrów kwadratowych, z których około połowę stanowi obszar zalanego miasta, ale… wysilmy jednak nieco naszą wyobraźnię i postarajmy się ująć to tak; gdyby nawet zechcieć dokładnie przetrząsnąć całe dno w poszukiwaniu ewentualnych cennych znalezisk, to jak by można tego dokonać, mając do „przeorania” obszar choćby i „tylko” tych jedynie 30 kilometrów kwadratowych, czyli swoją wielkością przyrównywalny do powierzchni, na przykład; całego Śródmieścia Warszawy..? Albo całego Sopotu, całego miasta Zakopane, albo wyspy Wolin - bo to są właśnie porównywalne powyższej wielkości..?! Wyobrażacie sobie może tę benedyktyńską robotę..? Przesiewanie całej struktury dna tak dużego obszaru, tak cal po calu, centymetr po centymetrze i do tego warstwa po warstwie sięgające nierzadko do kilkunastu metrów w głąb gruntu..?!
A na dokładkę jeszcze, owa denna struktura jest zupełnie niejednolita - nie tylko, że jest tu piasek, muł czy różne odmiany żwirów, ale są i także bardzo twarde warstwy koralowców oraz pozostałości samego miasta, czyli kamienne i drewniane ulice, mury, ruiny wielu domów, do których dolnych pomieszczeń, czyli istniejących tam ewentualnie jakichś piwnic, pakamer lub loszków (o specjalnie wybudowanych dodatkowych ziemnych schowkach to nawet nie wspomnę - a z pewnością i takie konstrukcje tu bywały) zupełnie dostępu nie ma i jak na razie zanosi się na to, że jeszcze długo dłuuugo nie będzie.
Tak więc, jak sami widzicie, jest tu jeszcze ogromne pole do popisu nawet i dla całej armii poszukiwaczy skarbów, jednakże… czy to w ogóle jeszcze kiedyś nastąpi..? No cóż, pożyjemy zobaczymy, bo póki co, pozostaje nam jedynie wpatrywanie się cielęcym wzrokiem w rozmarzonej zadumie w morskie fale zatoki oraz świadomość, że jest się w takim miejscu, którego zła sława przenigdy już nie przeminie…
Jednakże wracajmy z powrotem z obłoków na ziemię, zarzućmy na pewien czas nasze rozmarzenie i refleksje dotyczące tej specyficznej w dziejach ludzkości epoki i zajmijmy się dalszym opisem topografii tegoż rejonu. Na czym to więc skończyliśmy..?
Hmm – na opisie i wymiarach samej zatoki - tak więc, jedziemy dalej… Wspomniałem już, że owa zatoka to swoistego rodzaju zalew - a dlaczego..? Otóż, jest on bowiem od strony południowej oddzielony od wód Morza Karaibskiego bardzo specyficznego rodzaju naturalnym tworem, mianowicie; bardzo długą i szalenie wąską mierzeją, która de facto jest niczym innym, jak pozostałością po istniejącym tu, właśnie przed owym kataklizmem z 1692 roku, fragmencie lądu o niezbyt znacznym wzniesieniu ponad powierzchnię morza - czyli, jak się można domyślać, jest ona zarysem ówczesnej linii brzegowej. Tak więc owa mierzeja jest po prostu skrawkiem lądu, który po tymże katastrofalnym trzęsieniu ziemi nie pogrążył się jednak w morskich wodach, pozostał nadal na swoim miejscu, zatopiony natomiast został cały okoliczny, nieco niższy od niego teren - do czasów obecnych więc przetrwał taki dość osobliwy geograficzny twór, który swym kształtem przypomina nieco naszą polską helską mierzeję.
Tenże przedziwny półwysep nosi nazwę „The Palisadoes”, jest długości aż 14 kilometrów, natomiast jego szerokość oscyluje w zakresie od zaledwie 50 do 300 metrów w jej najszerszym miejscu. A w dodatku, niemalże cała jej północna linia brzegowa jest mocno postrzępiona i bardzo niewyraźnie zarysowana, z uwagi na dość sporą ilość występujących tutaj małych wysepek i piaszczystych łach porośniętych gęstym buszem i mangrowcami (bo jest to właśnie teren owego zatopionego miasta), tak więc doszukiwanie się w tym specyficznym labiryncie jakiejkolwiek wyrazistszej linii brzegu byłoby zupełnie pozbawione sensu.
Bo jest to po prostu czymś w rodzaju rozlewiska o nieustannie zmieniającej się konfiguracji, występuje tu na przemian cały szereg różnych form - raz jest to wysepeczka, zaraz przy niej jest mała mulista zatoczka, obok niej z kolei wyrasta z wody kilka gęsto zarośniętych łach, potem znowu coś w rodzaju jeziorka, jakiś mały cypel, za nim ponownie jakaś zupełnie niedostępna wyspa, itd., itp., itd.… Bardzo, ale to bardzo dziwne i nad wyraz oryginalne miejsce...
No i te nazwy… Już one same poruszają ludzką wyobraźnię, ale jakżeby miało być inaczej, skoro ich brzmienie ma jak najbardziej prawdziwe i historycznie uwarunkowane podłoże..? Mamy tu więc, na przykład; „Gallows Point” (Przylądek Szubienicy), „Drunkenman's Cay” (Wysepka Pijaka) czy też „Devil's Cay” (Wysepka Diabła) oraz cały szereg miejsc oznaczonych bojkami o nazwach wyraźnie sugerujących, co mogło się w ich pobliżu znajdować kiedy jeszcze owo miasto tętniło życiem - czyli na przykład; „Currey's Gate”, „Pigeon House”, „Bloomfield”, „Horseshoe”, „Hunt's Bay”, „Rosey Hole” i wiele, wiele innych...
W samym środku tej mierzei natomiast wybudowano niedawno dość sporej wielkości port lotniczy noszący nazwę „Norman Manley International Airport”, którego betonowe i długie pasy startowe wrzynają się dość daleko w głąb wewnętrznej zatoki, zatem miejsce to, z punktu widzenia interesów archeologów, pod względem poznawczym zostało raz na zawsze utracone, bowiem tysiące ton materiałów budowlanych i cementu wylewanych bezpośrednio na płytkie dno zalewu już na wieki przykryło najprawdopodobniej znajdujące się pod nimi bogactwa. Ale pocieszmy się jednak - wokoło jest jeszcze tak dużo niewyeksplorowanego dotychczas terenu, iż z pewnością dla wszystkich z nas wystarczy. A zatem, drodzy panowie – „saperki w dłoń, skafandry płetwonurków włóż..!” - i… wyruszamy czym prędzej na „podwodne łowy”. Kto ze mną..?
No cóż - ponurzaliśmy się nieco w historii tego niezbyt chwalebnego miejsca, potowarzyszyliśmy trochę piratom i ich krwawej działalności, pomarzyliśmy sobie i podumaliśmy o tamtych strasznych, ale jednak niezmiernie ciekawych czasach, ale teraz już żarty na bok, bowiem przechodzimy do następnego wątku tegoż rozdziału, mianowicie, do samego Kingston.
Jednakże, skoro wątek o nieprzebranych skarbach tego szczególnego miejsca został już wyczerpany, to pozwolę sobie właśnie w tym fragmencie niniejszy tekst przerwać, ale jednocześnie zapraszając was gorąco do odcinka czwartego, w którym postaram się w sposób jak najbardziej przystępny opisać samo Kingston, jak i jego najbliższe okolice.
louis