Witam w odcinku czwartym. Życzę miłej lektury...
Wspominałem już, że jest to dość sporej wielkości miasto - liczy sobie bowiem obecnie około 700 tysięcy mieszkańców, a położone jest w naprawdę wspaniałym miejscu. Mianowicie, na wzgórzach leżących u stóp najwyższego pasma gór Jamajki noszącego nazwę „Blue Mountains” (Góry Błękitne), zaś ich największe wzniesienie o nazwie (a jakżeby inaczej?!); „Blue Mountain Peak” o wysokości porównywalnej do naszych tatrzańskich wierchów, bo liczący sobie aż 2256 m n.p.m., znajduje się w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od miasta i jest z samego jego centrum doskonale widoczny.
A ów widok jest naprawdę przewspaniały, ma się bowiem odczucie jakby całe górskie pasmo niemalże „zwieszało się” ponad miastem, zwłaszcza że wrażenie to potęgowane jest jeszcze przez fakt, iż ów najwyższy szczyt nie jest przecież jedynym, który znajduje się w zasięgu wzroku obserwatora znajdującego się na ulicach stolicy, jest ich wszakże całe pasmo, toteż wygląda to wszystko poniekąd jak bardzo specyficznego kształtu gigantycznych rozmiarów wysoka i zielona korona okalająca tę metropolię. Bo należy przecież pamiętać o tzw. wysokości bezwzględnej danej góry, czyli liczonej od samego poziomu morza, a zatem, na przykład górujące nad Zakopanem nasze Tatry jawiłyby się tutaj co najwyżej w dwóch/trzecich wysokości tegoż Blue Mountain Peak - czy zatem macie wyobrażenie tegoż obrazu..?
No, po prostu, uwierzcie mi na słowo - jest przepiękny. A w dodatku owe góry porośnięte są gęstym tropikalnym lasem, choć niestety pełnym groźnych dla człowieka zwierząt - jadowitych pająków i węży (a już zwłaszcza zamieszkujących spływające z gór strumienie krokodyli!) - toteż gdyby mi nawet wpadło do głowy (a miałbym na to czas), ażeby wybrać się tam na wspinaczkę, bo na owe widoki pokusa brała, że… hej!!! - to z pewnością i tak byłoby to niewykonalne. Ot, zwyciężyłby w końcu rozsądek lub też… brak odpowiednich przetartych szlaków zupełnie by taką ewentualną wyprawę uniemożliwił. Tak więc podziwiałem owe szczyty z oddali i na żadne szaleństwa decydować się nie miałem zamiaru. Wystarczyły mi widoki samego Kingston i jego okolic – i teraz chciałbym jeszcze dorzucić garść szczegółów i obserwacji tegoż tematu dotyczących.
Przede wszystkim pragnąłbym jeszcze zaznaczyć pewną rzecz, o której dotychczas jeszcze nie wspomniałem, choć prawdę mówiąc uczynić to powinienem. Mianowicie, chodzi o podkreślenie faktu, iż przetrwało jednak do naszych czasów kilka obiektów, które oparły się owej apokalipsie z 1692 roku i stoją aż do dziś, spełniając najrozmaitsze pożyteczne i potrzebne funkcje. Jak się możecie domyślać, chodzi tu oczywiście o wzniesione tu niegdyś budowle o przeznaczeniu militarnym, a które przecież zazwyczaj lokowane były w miejscach jak najwyżej w danej okolicy położonych - na wzgórzach, górkach czy samotnych skarpach i właśnie z tegoż to powodu przetrwały do dziś, nie będąc zalanymi przez fale wód Karaibskiego Morza i są teraz niemymi świadkami historii, nadal górującymi nad całą okolicą, stanowiąc niezwykle interesujące turystyczne atrakcje. A są nimi dwa dość pokaźnej jak na epokę, w której je wybudowano, wielkości kamienne forty ulokowane na tejże mierzei, czyli stojący na samym jej szczycie Fort Charles, będący już niestety w ruinie oraz położony bliżej lotniska przepiękny i dostojnie wyglądający Fort Rocky, z ogromną i górującą nad nim wieżą o nazwie West Tower. Po zachodniej stronie zatoki zaś, w dość odległej od samego centrum Kingston, w jego dzielnicy Bustamante stoi olbrzymia cytadela o nazwie Fort Augusta, niedostępna niestety dla turystów z uwagi na mieszczące się w nim obecnie więzienie.
No tak, w istocie wspólne zwiedzanie owych fortec byłoby z pewnością dość ciekawym doświadczeniem, ale oszczędzę wam jednak takowych opisów, by was przypadkiem już do samego cna nie zanudzić, bowiem i tak niniejszy rozdział począł się zdecydowanie ponad wszelką rozsądną miarę rozrastać. Wracajmy zatem do samego Kingston…
Jak się można domyślić, jego rozwój zaczął się tak naprawdę dopiero od chwili owej hekatomby w 1692 roku, kiedy to część mieszkańców Port Royal ocalałych z katastrofy niemających już dokąd wracać, bo przecież ich dotychczasowe miejsce zamieszkania obrócone zostało w perzynę przez potężne żywioły, przeniosło się te 2-3 kilometry dalej, w wyżej położone miejsca i dało zaczątek dzisiejszemu miastu, którego historia zresztą aż tak bogata jak jego nieszczęsnego zatopionego na wieki sąsiada już nie była.
Bo, przede wszystkim, już raz na zawsze straciło ono znaczenie jako centrum pirackiego procederu - i nie tylko z powodu faktu, iż cały „kwiat” tegoż „zawodu” w swej zdecydowanej większości poniósł śmierć w odmętach Karaibskiego Morza, ale i również dlatego, że ówcześnie rozwijające się Kingston przestało być „magnesem” dla wszelkiego autoramentu złoczyńców i już dłużej bezpiecznym azylem i bazą wypadową ich krwawej działalności być nie mogło.
Stało się więc ono na powrót miastem w miarę spokojnym, rozwijającym się i doskonałym miejscem do robienia dobrych handlowych interesów. Tak więc można by rzec, iż obecne położenie Kingston jest niejako ową przerażającą katastrofą wymuszone - bowiem gdyby nie to wydarzenie, gdyby one w ogóle nigdy w tym rejonie miejsca nie miało, to kto wie jak dalej potoczyłyby się losy tegoż pięknego tropikalnego zakątka - najprawdopodobniej Port Royal istniałby nadal, natomiast co do jego roli oraz ewentualnego zaistnienia rozwoju Kingston, to już raczej wyrokować się nie da. Bo niby któż mógłby to zgadnąć, prawda..?
A zatem, moi drodzy, moja opowieść o tymże miejscu, tak właściwie już się dokonała - historię Port Royal już poznaliśmy, topografię położenia Kingston oraz jego najbliższych okolic także, pochwaliłem się również - a jakże! - moją tutaj obecnością i wielogodzinną włóczęgą po ulicach tej metropolii, a także spacerkami nad brzegami zatoki, gdzie jeszcze po dziś dzień „oddychać” można jej niezwykłymi dziejami, w pełnej świadomości niegdysiejszego znaczenia tego miejsca, w którym nadal „czuje się ducha” owego korsarskiego procederu (a niechże będzie te trochę patosu - a co mi tam!?), cóż więc nam jedynie pozostało..? Być może powinienem jeszcze wspomnieć o dalszym ciągu dziejów tego szczególnego miejsca, bo przecież to oczywiste, że historia Jamajki nie zakończyła się na owym tragicznym Czerwcu 1692 roku, tak więc..?
No dobrze, niechaj więc tak będzie, bowiem w istocie były jeszcze pewne wydarzenie dość brzemienne w skutki w dziejach Kingston, a o których „o mały włos” zapomniałbym napisać. Toteż wznawiam teraz tenże temat, skreślając go jednakże w sposób dość skrótowy - w kilku zdaniach zaledwie, bowiem ponownie mam wrażenie, że dopuszczam się „molestowania waszej cierpliwości”. A to przecież niedozwolone, prawda..? Do rzeczy więc…
Od owej apokaliptycznej tragedii Port Royal oraz wymuszonego tym wydarzeniem rozwoju Kingston, już jako głównego ośrodka i centrum handlowego Jamajki, nastąpił gwałtowny wzrost znaczenia tejże wyspy (to raczej nie paradoks historii, ale po prostu naturalna konsekwencja „ukrócenia z pomocą sił Natury” pirackiego procederu - ot, szczęśliwy traf dla tutejszych plantatorów i przedsiębiorców mogących wreszcie znowu „rozwinąć skrzydła”), która to ponownie stała się jedną z najważniejszych i najbogatszych zamorskich posiadłości brytyjskiej Korony.
Zaczął się prawdziwy rozkwit tegoż miejsca i już wkrótce osiągnęło ono niebagatelne znaczenie w światowym handlu - głównie dzięki wielkim i znakomicie prosperującym plantacjom trzciny cukrowej oraz… ponownie rozwiniętego do poprzedniego znaczenia handlu niewolnikami. No cóż, takie wówczas po prostu były czasy, a Kingston niestety poczynało wieść prym w tej ponurej dziedzinie. A sprzyjał temu również i taki fakt, iż od samego niemal początku brytyjskiego panowania na Jamajce cieszyła się ona dość sporą niezależnością od swej europejskiej Metropolii i dzięki temu w dużym stopniu mogła o swoich sprawach oraz handlowych kontaktach decydować sama.
Nadszedł jednak rok 1833, w którym dokonał się gwałtowny zwrot w historii tejże wyspy, bowiem to wówczas nastąpiło jedno z najbardziej doniosłych wydarzeń w dziejach Brytyjskiego Imperium - a mianowicie, raz na zawsze zniesiono niewolnictwo. I to z natychmiastowym skutkiem (według odpowiednich zarządzeń, rzecz jasna - bo przecież w rzeczywistości rozmaicie z tym bywało - wiadomo bowiem; „prawo swoje, życie swoje”) na terytorium całego ówczesnego imperium.
A zaowocowało to natychmiast tym, iż wszelcy ziemscy posiadacze, plantatorzy, przedsiębiorcy, itd., pozbawieni nagle swojej zupełnie nieopłacanej siły roboczej, zmuszeni byli drastycznie podnieść wszelkie ceny i taryfy na swoje wyroby, usługi lub też inne przedsięwzięcia, na które tzw. „nakłady własne” były dotychczas niemalże równe zeru (no, wiadomo przecież - niewolnik pracował, a pieniędzy z tego nie miał – miał się tylko cieszyć z tego, że w ogóle jeszcze żyje), bo kiedy musieli nagle zacząć wypłacać swoim najemnym pracownikom odpowiednie pensje za ich pracę, to od razu okazało się, że lwia część prowadzonych przez nich interesów jest zupełnie nieopłacalna. I stąd właśnie owe podwyżki, ale jednocześnie… także i natychmiastowy spadek zainteresowania oferowanymi przez nich towarami. Ot, „niewidzialna ręka rynku”, jakbyśmy to współcześnie nazwali, czyż nie..?
Tak więc zaczął się gwałtowny spadek handlowego znaczenia Jamajki, prosperita raz na zawsze się skończyła, interesy poczynały iść źle lub bardzo źle, a na dokładkę tutejsi biznesmeni, plantatorzy i handlarze wcale nie zamierzali aż tak łatwo podporządkowywać się ustalanym przez zamorską Metropolię przepisom. Nadal bowiem liczyli na swoją dotychczasową, dość znaczną niezależność i w większości wciąż zachowywali się w myśl, znanego zresztą nam wszystkim staropolskiego powiedzenia; „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Bo przecież Londyn daleko i „nie widzi” co się tutaj dzieje. Ot, co… A tymczasem…
W roku 1865 doszło do niezwykle krwawej rebelii wywołanej przez niegdysiejszych niewolników, którzy będąc - oficjalnie już! - ludźmi wolnymi, to tutaj nadal de facto uważani byli wciąż jako zwykła, podległa plantatorom i bardzo źle opłacana siła robocza, pozbawiona absolutnie jakichkolwiek praw, nieludzko traktowana i z wszelką surowością karana w myśl „widzimisię” ich „panów”.
Ów bunt objął więc natychmiast całą wyspę, zaś w jego efekcie Jamajka już raz na zawsze utraciła swoją niegdysiejszą rolę. A dlaczego..? Dlatego, iż owa rebelia okazała się aż tak gwałtowna i krwawa, że - tak właściwie - to po jej zakonczeniu już zupełnie nie bylo „co zbierać”. Zdecydowana większość plantacji bowiem oraz obrosłych wokół nich posiadłości została „puszczona z dymem”, zaś jej właściciele na zawsze stamtąd wygnani lub i nawet wymordowani – toteż zaraz po tym wydarzeniu cała Jamajka trafiła pod bardzo ścisłą kontrolę Londynu stając się w pełni podległą kolonią brytyjskiej Korony.
A potem nadeszło kolejne tragiczne wydarzenie, czyli następny atak potężnego żywiołu, który, można by rzec, „dobił” Kingston do reszty. Otóż, w roku 1907 nastąpiło monstrualnych rozmiarów trzęsienie ziemi, które niemalże zdewastowało całe miasto, dokonało aż tak wielkich jego zniszczeń, że niektóre jego ślady pozostały… aż do dziś..! Serio. Wypytywałem nawet o to co niektórych tutejszych przechodniów i dzięki temu udało mi się natrafić na kilka takich zrujnowanych miejsc, które według ich słów były pozostałościami po owym, właśnie z roku 1907, kolejnym już w dziejach tegoż miejsca kataklizmie. Ot, były to zaledwie kupki gruzów, ale… ta świadomość, czyż nie..?
A poza tym, zwróćcie łaskawie uwagę na pewną rzecz - skoro zdarzyły się już tutaj dotychczas (od czasów Kolumba, rzecz jasna) aż dwa tak potężne i tragiczne w skutkach kataklizmy, to czy nie można się spodziewać następnego - i to mogącego nastąpić niemalże w każdym momencie..? Zwłaszcza że odpowiednie naukowo prowadzone pomiary, nie tylko że takiej możliwości nie wykluczają, to jeszcze wyraźnie wskazują na to, iż takowe trzęsienie ziemi nastąpić kiedyś musi..! Bezwzględnie..!
No cóż, obecni mieszkańcy Kingston dobrze o tym wiedzą i oczywiście… czekają na to nieuniknione wydarzenie, wierząc jednocześnie w to, że jednak aż tak szybko to ono nie nastąpi. Może za 50, 60, a może i za 100 lat..? Przynajmniej takie ich opinie tutaj słyszałem, zarówno w roku 1990, jak i też dużo później, w latach 2006 i 2007, kiedy to odwiedzałem ponownie kilkukrotnie ten port, ale już na dużym kontenerowcu, zatem najmniejszych szans na takowe długotrwałe spacerki jak wtedy, niestety nie miałem. Pozostawało mi więc jedynie podziwianie górującego ponad Kingston przepięknego pasma Błękitnych Gór oraz życzenie współpracującym wówczas ze mną Plannerom i Foremanom tego, ażeby już nigdy więcej podobna tamtym katastrofa nie nastąpiła…
O, i w tym pełnym nadziei duchu zakończmy odcinek czwarty...
louis