Geoblog.pl    louis    Podróże    Jamajka - Kingston    Jamajka - Kingston-5
Zwiń mapę
2018
11
sie

Jamajka - Kingston-5

 
Jamajka
Jamajka, Kingston
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Czas na odcinek piąty rozdziału o jamajskim Kingston. Tym razem jednak nie ruszamy się poza statek, na którym tam wówczas przybyłem, ale pozostańmy jego pokładzie...


Ale powróćmy jeszcze na krótki moment do mojej pierwszej tutaj wizyty, czyli do roku 1990, bowiem przypomniałem sobie właśnie drobny epizodzik, który tu wówczas nastąpił, a o którym być może warto jednak wspomnieć. Ot, żadna to przygoda wprawdzie, ale „na bezrybiu…”. A poza tym, tak dla rozprężenia, chwilka humoru nie zawadzi…
Otóż, przywieźliśmy wówczas do Kingston ładunek zwijanego w role zbrojeniowego stalowego drutu, załadowanego nam w którymś z wenezuelskich portów na Orinoko (chyba w San Felix). Nie mieliśmy go wprawdzie dość dużo ale, jak już wspomniałem, na trzy pełne dni roboty przy jego wyładunku zupełnie wystarczyło.
Miałem zatem okazję spędzić jeden cały dzień mojego wolnego od pracy czasu na długotrwałych i długodystansowych spacerach po mieście i okolicy (czyli akurat to wszystko, co dotychczas opisywałem), a potem, już następnego dnia, przypadła mi służba na pokładzie, kiedy to kończyliśmy już wyładunek i wczesnym wieczorem wyruszaliśmy w dalszą drogę.
I właśnie podczas tej służby nastąpiło coś, co omal nie zakończyło się dla mnie dość poważnymi kłopotami - a wszystko przez ten mój „niewyparzony jęzor”, kiedy to pozwoliłem sobie na - przyznaję - niezbyt wyszukany żarcik wobec kierującego wyładunkiem tegoż drutu miejscowego Foremana, a który to okazał się być człowiekiem najwyraźniej pozbawionym poczucia humoru.
No bo… - prawdę mówiąc - mój żart był naprawdę niewinny (no cóż, owszem; raczej niezbyt „wysublimowany”, a i nawet nieco złośliwy, ale jednak „niewinny”), a tymczasem spowodował on dość gwałtowną i zupełnie dla mnie niespodzianą reakcję tegoż Foremana, który poczuwszy się owym żarcikiem mocno w swojej miłości własnej dotkniętym, natychmiast narobił takiego szumu u władz swojej i jednocześnie naszej Agencji, że trzeba było później całą sprawę dość długo załagadzać, aż do chwili kiedy ów człowiek uznał, iż został już w pełni i całkowicie naszymi przeprosinami usatysfakcjonowany. (A i tak dobrze, że poskarżył się jedynie Agentowi i ten zdążył jego mocno rozpaloną głowę w porę ostudzić, bo w pierwszym porywie to od razu chciał gnać na Policję!) A takich przeprosin - a jakże! - oczywiście zażądał, toteż zarówno ja, jak i Agent, a i nawet nasz Kapitan musieliśmy mu powiedzieć „sorry” - i to z poważnymi minami! (chociaż tłumiąc śmiech na całego!) - żeby już w końcu przestał się ciskać i nie biegał po całym pokładzie w poczuciu dziejowej krzywdy, która stała mu się wówczas z mojego powodu. (No cóż, tak właściwie to mógłbym się domyślić, że potomkowie piratów na żartach się nie znają i z poczuciem humoru są mocno „na bakier”…)
A dodam jeszcze, że absolutnie nikt o to pretensji do mnie nie miał, bo był to naprawdę niewinny wyskok i zupełnie nie było o co „kruszyć kopii”, ale jednak, tak „na wszelki wyp” dostałem wówczas od Starego kategoryczny (a jakże!) „prikaz”, żeby się już raczej, i to aż do samego końca wyładunku, trzymać od tegoż człeczka z daleka - bo czort jedyny wie, co taki mógłby jeszcze wymyślić nie mając nawet „za grosz” poczucia humoru. Ufff… A o co ów człowiek się obraził..? O co poszło..? Ano, poczytajcie…
Tenże Foreman siedział sobie na naszym polerze w pobliżu ładowni No1 i czytał jakąś miejscową gazetę. A miał ją w taki sposób rozłożoną, iż podchodząc do niego mogłem z łatwością wyczytać wydrukowane większą czcionką tytuły poszczególnych artykułów na tych stronach, które skierowane były bezpośrednio na zewnątrz. Bo wiadomo - facet miał nos wetknięty głęboko w wewnętrzne strony, zaś przodem gazety dokładnie „świecił po oczach” wszystkim, którzy obok niego przechodzili. Czyli, na przykład również i mnie...
Toteż przeciskając się w którymś momencie pomiędzy tym rozpartym jak basza na polerze Foremanem a zrębnicą ładowni przy okazji „zapuściłem mu żurawia” w jego lekturę i pierwszym co rzuciło mi się w oczy był, „aż krzyczący” wielkimi rozmiarami swoich czcionek tytuł artykułu, który brzmiał dokładnie tak; „jeden na milion!”. I tak dla zabicia czasu, zagłębiłem się w treść tegoż niezbyt długiego artykuliku, przykucając na moment na pokładzie, aby dokładniej móc dojrzeć treść tej notki zamieszczonej na stronie tytułowej tejże gazety i go w miarę szybko, zważywszy na moją niezbyt w tym momencie wygodną pozę przeczytać.
Ów facet natychmiast dostrzegł moje manewry i zwróciwszy uwagę na moje zainteresowanie owym artykułem, od razu „podrzucił” mi uczynnie całe streszczenie tego tekstu, wyjaśniając mi o co w nim w ogóle chodzi. Ot, była to (czy też raczej miała taką być!) taka zwykła pogawędka, jakich na pokładach obsługiwanych w portach statków wydarzają się dosłownie miliony - dla najzwyklejszego zabicia dłużącego się czasu wacht czy służb, dla miłego kontaktu pomiędzy tzw. „ludźmi pracy”, itd., itp. - wiadomo… Zatem, ów Foreman zagaił, ja zaś podjąłem rozmowę wyrażając moje zainteresowanie treścią owego artykuliku, który on mi pokrótce zreferował, podrzucając przy tej okazji parę komentarzy na jego temat. Toteż zaraz po zakończeniu jego opowieści, odpowiednie komentarze podrzuciłem także i ja. Ufff...
O rany..! I w tym właśnie sęk..! Bodajbym wówczas zamilkł, albo uśmiechnął się jedynie w duchu, zupełnie nie zwracając uwagi na jego pełen dumy ton wypowiedzi, ale... podkusiło mnie coś jednak, żeby mu „wetknąć szpilę” w jego wyrażaną wyraźnie mentorskim tonem relację tej prasowej notki, zupełnie nieistotnej zresztą, ale po prostu; pełen wyższości ton jego gadki był dla mnie aż tak irytujący, że nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, żeby mu przy tej okazji nie „przywalić” w celu zagaszenia jego zarozumialstwa i zupełnie nieuzasadnionej dumy. Bo i z czego niby miałby ten facet być dumnym..? Z treści tegoż artykuliku, traktującego tak właściwie o niczym..?! Bo posłuchajcie sami o co chodzi…
Owa prasowa notka, o tytule; "jeden na milion!", była najzwyklejszą dziennikarską relacją pewnego drobnego wydarzenia, które zaistniało poprzedniego dnia, a które autorka tegoż artykułu po prostu podała jako ciekawostkę - ot, zwykła „zapchajdziura”, czyli jedna z takich wiadomości, jakie zazwyczaj całymi setkami pojawiają się w codziennych gazetach.
A jej treść była następująca; pewna amerykańska turystka, która właśnie wczoraj zjawiła się w Kingston, przyleciawszy tu samolotem z USA zapomniała zabrać z sobą do hotelu swojej podręcznej torebki, którą w roztargnieniu pozostawiła na tylnym siedzeniu taksówki, która ją do tegoż hotelu z lotniska podwoziła. W tejże torebce natomiast było dosłownie wszystko co każdego jej znalazcę mogło przywieść na pokuszenie, ażeby ją sobie przywłaszczyć, nikomu się do tego nie przyznając - bowiem, według informacji zawartych w tym artykule, miała tam być dość spora gotówka (w dolarach US, rzecz jasna), karty płatnicze, kredytowe i podróżne oraz cały plik najrozmaitszych i bardzo ważnych dokumentów z paszportem na czele.
A zatem można sobie wyobrazić jej rozpacz kiedy odkryła ona tę nagłą stratę oraz jej całkowitą bezradność, ponieważ absolutnie nie zapamiętała niczego, żadnego nawet najdrobniejszego szczegółu dotyczącego taksówki, którą przyjechała do hotelu - ani jej marki, ani koloru, ani numeru, ani nawet twarzy jej kierowcy. Nic, absolutnie nic.
Ot, po prostu, zupełnie nie zwracała na to uwagi. Czyli wiadomo – „szukaj wiatru w polu”, torebka wsiąkła jak w głęboką studnię, bo przecież trudno było się spodziewać, ażeby ktokolwiek w tej sytuacji nie połakomił się na takowy wspaniały łup - jeśli już nie sam ów taksówkarz, który mógł przecież tego w porę nie zauważyć, to przynajmniej kolejny pasażer korzystający z tej samej taryfy w następnym jej kursie. Tak więc - według przypuszczeń tej turystki – „kamień w wodę” i tyle, przepadła na wieki. A tymczasem…
Już wkrótce po odkryciu przez nią tej bolesnej straty, została ona zawiadomiona przez personel hotelu, iż na dole, w recepcyjnym hallu, czeka na nią pewien… kierowca taksówki, który odnalazł jej zgubę w swoim samochodzie i chce ją teraz jej oddać, ale koniecznie do rąk własnych, żeby mieć absolutną pewność, że torebka z powrotem trafi do właściwej osoby. Owa Amerykanka więc aż podskoczyła z radości i czym prędzej pojawiła się w pobliżu recepcji w celu odebrania swojej zguby.
No co za szczęśliwy traf..! I któż mógłby w to uwierzyć, że wydarzy się coś podobnego, skoro owa turystka, jak sama to później podkreślała, miała w tejże torebce naprawdę dużo pieniędzy (nie napisali ile tego było) oraz całkiem pokaźne kwoty na tych plastikowych kartach płatniczych..? No, cud po prostu, bowiem absolutnie nie wierzyła w to, że natrafi na tak uczciwego kierowcę, który jej to wszystko w stanie nietkniętym (!) zwróci. Bo taki właśnie był fakt - niczego w tejże torebce nie brakowało, ani pojedynczego dolarka..! Wszystko było nadal dokładnie na swoim miejscu..!
Toteż natychmiast wynagrodziła sowicie tegoż człowieka, choć podobno bronił się on – według słów autorki artykułu nawet „zaciekle” - przed przyjęciem jakiegokolwiek „znaleźnego”, a potem – „zbudowana” tak uczciwą postawą owego kierowcy, jego życzliwością i skromnością - czym prędzej pobiegła do najbliższej redakcji lokalnej gazety, aby poprosić jej dziennikarzy o zamieszczenie na ich łamach jej jak najgorętszych podziękowań i wdzięczności dla zachowania tego taksówkarza. I dlatego to właśnie pojawił się ów artykuł, w którym jego autorka, opisawszy najpierw dokładnie powyższą historię, pod koniec tekstu umieściła zdanie brzmiące mniej więcej tak; „takich ludzi jak ten taxi-driver, to dzisiaj już się nie spotyka - bo tak uczciwy człowiek trafia się chyba tylko jeden na milion!”
No i co wy na to..? Ot, nic specjalnego, prawda..? Owszem, historia dość ciekawa a nawet i nieco niezwykła, bo jednak tylko podziwiać tak niespotykaną uczciwość, jednakże artykuł jak to artykuł, tekst jak to tekst, historyjka jak to historyjka, a zatem… gdzież tu powód do jakiejkolwiek karczemnej awantury, która w oparciu o tenże artykulik wkrótce na naszym pokładzie wybuchła..?
O właśnie..! Otóż, wszystko dlatego, iż autor niniejszego „dzieła”, czyli przybysz z dalekiego Lechistanu, czyli ja - we własnej i nad wyraz wtedy złośliwej osobie - zapragnął nagle „utrzeć nieco nosa” temu Foremanowi, który referując mi ów tekst (przeczytałem go zresztą w międzyczasie sam), tak się pysznił tym wydarzeniem, jakby to co najmniej chodziło o niego, nie zaś o jakiegoś przygodnie napotkanego i przecież zupełnie nieznanego mu kierowcę.
A wywracał przy tym oczyma w zachwycie nad miejscową jamajską uczciwością w taki sposób (zupełnie nie rozumiem dlaczego?), jakby chciał przy tej okazji udowodnić swojemu rozmówcy (czyli akurat mnie), że oto trafił on (czyli nadal ja) do prawdziwego raju na ziemi, a ON jest jego najpierwszym przedstawicielem. Bo oto, całkiem niespodziewanie, pozwolił on sobie na wyrażenie takiej opinii, na której znaczenie oraz pogardliwy i mentorski tembr jego wypowiedzi aż mną wstrząsnęło z oburzenia i już nie mogłem się powstrzymać, ażeby ze zjadliwym (a jakże! I to bardzo!) uśmieszkiem nie skomentować tegoż artykułu na swój własny sposób, a przy tej okazji, nie „wbić mu najostrzejszej z możliwych szpili” prosto w jego zarozumiałe tropikalne serduszko.
Bo wyobraźcie sobie, iż ten facet skomentował to mniej więcej tak; „no widzisz (to rzecz jasna było do mnie) jacy Jamajczycy są uczciwi..? Nie to co ci… marynarze (sic!), którzy tu przyjeżdżają… - bo to potem… coś w porcie zawsze zginie, zniknie, ktoś coś skradnie (czyli w domyśle, kur*a, marynarze to sami złodzieje, tak?), a potem ja (czyli teraz z kolei mówił już o sobie) mam problemy z moimi bossami, bo muszę im ciągle wyjaśniać co i jak, i kiedy, i dlaczego…”
O rety..! O ku*wa..! Czy wiecie jak mnie w tym momencie to spieniło..?! Aż mnie szlag dosłownie trafił na takowe dictum..! Aż mi się dłonie same odruchowo w pięści zacisnęły ze złości słysząc te jego brednie - bowiem, po pierwsze; a cóż to w ogóle za powód do jakichkolwiek „wycieczek” w naszym, czyli w marynarskim kierunku? Cóż to w ogóle za asumpt ku jakimkolwiek komentarzom - taka zwykła, na zaledwie kilkanaście centymetrów prasowej kolumny notka prasowa, jakich spotyka się na co dzień całe setki w niemalże każdej gazecie..? Cóż to, gnębił go może jakiś kompleks, czy co..?
A po drugie; co on w ogóle - do jasnej cholery! - ma akurat do marynarzy..? Jak on śmie „rzucać takim tekstem” bezpośrednio do mnie, czyli bądź co bądź do przedstawiciela tej właśnie profesji, którą to sobie przed chwilą w sposób dość obcesowy, wręcz bezczelny „wytarł gębę”, mając nas za takich, co to… pałętają się po porcie, a potem coś niby znika, ginie, dematerializuje się…
„O ty draniu! - pomyślałem – „Siedzi sobie taki ponadstukilogramowy grubas rozparty na polerze jak turecki basza i będzie mi tu w niedwuznaczny sposób sugerował naszą rzekomą marynarską nieuczciwość..?” Oj czekaj, ja ci zaraz pokażę! „Nu zajac, pagadi..!”
Toteż, obruszywszy się najpierw na jego, moim zdaniem aż nazbyt niegrzeczne zachowanie, postanowiłem natychmiast mu się jakoś odgryźć - i to w sposób możliwie jak najbardziej celny, skuteczny i… bolesny..! Czyli tak, ażeby mu naprawdę „w pięty poszło”..! No tak, odgryźć się - ale jak..? Szukałem zatem gorączkowo w głowie jakiegoś dobrego pomysłu, takiego, żeby od razu „rzucić facetem o glebę” i… - o radości! - znalazłem..!
Oj tak… Znalazłem pomysł - i to aż tak skuteczny (niestety!), że aż przerósł moje najśmielsze oczekiwania, bowiem udało mi się naprawdę trafić go idealnie w samo jego tłuste (i wrogie marynarzom!) serce..! I w efekcie tej właśnie riposty doszło do tego, o czym na początku tegoż wątku już napisałem - czyli do gwałtownego wybuchu złości i oburzenia, a także śmiertelnej obrazy tegoż Foremana, a którego potem trzeba było czym prędzej przepraszać, żeby skur*ysyn natychmiast zamknął swój pysk i nie wybrał się jednak na Policję, tak jak początkowo się odgrażał i nie złożył tam skargi na to, że „w poważny sposób znieważono dzielny i uczciwy naród jamajski” (bo właśnie tak wykrzykiwał). Ot, na prawdziwych i gorących patriotów trzeba jednak uważać - i to wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną, jak się okazuje! (A tak swoją drogą - skąd ja znam takowe teksty o tych „dzielnych narodach”, „zniewagach”, itd., czy wam to czasem czegoś nie przypomina..?) A zatem, jak do tego doszło..?

Ale o dalszym ciągu dowiecie się już w odcinku szóstym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020