Geoblog.pl    louis    Podróże    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-3
Zwiń mapę
2018
13
sie

Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-3

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Rabaul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Jedźmy zatem dalej...

Póki co jednakże, moi drodzy, zanim w dalszą drogę wyruszymy, to koniecznie chciałbym jeszcze ów „wulkaniczny temat” tutejszych okolic całkowicie do jego końca wyczerpać. A to głównie z tego powodu, że dotyczyć to będzie spraw naprawdę szalenie istotnych – powiem więcej; bez poruszenia poniższego wątku niniejszy rozdział ABSOLUTNIE OBYĆ SIĘ NIE MOŻE! W żadnym wypadku! Już piszę w czym rzecz…
Otóż, wspominałem już, że we Wrześniu 1994 roku, czyli niemalże dziesięć lat później od opisywanej powyżej naszej wyprawy na Kalamanagunan, doszło w tej okolicy do potężnej i niszczycielskiej w skutkach erupcji innego, podobnego jemu wulkanu, a znajdującego się zaledwie kilka kilometrów na wschód od niego – mianowicie, wulkanu o nazwie Tavurvur. Ów wybuch spowodował wówczas bardzo poważne straty w jego pobliżu – pisałem już, że totalnej destrukcji uległ leżący nieopodal port lotniczy, cała jego infrastruktura, pobliskie plantacje kokosowych palm, a także dość znaczna część samego Rabaulu! Jak bardzo znaczna, to tego już niestety dokładnie nie wiem, bowiem na własne oczy widzieć tego nie miałem okazji. Opieram się więc jedynie na opisach tych okolic, dokonanych przez kilku dziennikarzy tym tematem się później zajmujących, a do których to relacji udało mi się potem dotrzeć. Tak więc, pełnej odpowiedzialności za prawdziwość późniejszych faktów nie biorę, co jednakże nie znaczy, iż wierzyć w to nie należy. O nie, co to to nie, albowiem wiele z tych informacji zaczerpnąłem z naprawdę bardzo poważnych źródeł.
Sam port oraz przylegająca doń dzielnica pozostały zupełnie nienaruszone, owszem, ale miasto ucierpiało dość mocno i jak na razie jeszcze się z tej katastrofy do poprzedniego stanu nie podniosło. I raczej, według późniejszych opisów i prognoz, które udało mi się tu i ówdzie napotkać, w najbliższym czasie na pewno się na to nie zanosi. Urządzenia portowe wprawdzie działają, pobliskie nabrzeża nadal są liczącym się ośrodkiem papuaskiego handlu, ale samo miasteczko najprawdopodobniej swojej poprzedniej populacji nie odzyska już nigdy. No cóż, szalenie to przykre, ale niestety prawdziwe…
No tak, ale wy w tym momencie zapytacie o rzecz najważniejszą; dlaczego ja w ogóle akurat teraz o tym piszę..? Czyżbym szykował się do jakiejś szczególnej i ważnej relacji? Toteż odpowiadam. Zdarzyło mi się później jeszcze raz w swoim żywocie do tegoż portu zabłądzić – mianowicie, w Lipcu 1989 roku. A zatem było to dokładnie cztery lata po mojej pierwszej tam wizycie, około pięciu zaś przed wspomnianą niszczycielską erupcją znajdującego się tuż obok Rabaulu wulkanu Tavurvur. I już ujawniam do czego zmierzam…
Otóż, owo drugie, mające miejsce w roku 1989 zawinięcie do tego portu zdarzyło mi się akurat wtedy, gdy w tym właśnie rejsie razem ze mną uczestniczyła moja ukochana najbliższa Rodzinka – żona i syn. I podczas naszego tutaj wspólnego pobytu ponownie zorganizowano dla nas podobną wyprawę mini-vanem w okoliczne lasy oraz na szczyt wulkanu – tym razem jednakże… do krateru właśnie tego Tavurvuru! Ot, nie udało mi się odwiedzić go w roku 1985, ale już teraz szczęście w pełni się do mnie uśmiechnęło. Mało tego – dodatkowo jeszcze zdarzyło się to akurat wówczas, kiedy pojawiłem się tutaj z moimi najbliższymi, z którymi mogłem wybrać się wtedy na tę groźną „jak sto diabłów” górę i osobiście zajrzeć do jego krateru.
Ale, no cóż… Ponieważ niniejsze „Wspominki” właśnie dla nich (i na ich zdecydowany rozkaz zresztą) są przeze mnie w ogóle tworzone, to jasnym jest, że relacjonować naszego wspólnego tam pobytu na tych akurat kartach wielkiego sensu nie ma. Wszakże po cóż opisywać im coś, w czym również brali udział, nieprawdaż..? Tak więc, żadnej specjalnej relacji z tamtego akurat pobytu pisać nie będę, osobnego rozdziału o Rabaulu z Lipca 1989 roku też nie stworzę – bo i po co – ale nawiązać do owych naszych wspólnych tutaj odwiedzin jak najbardziej mogę, czyż nie? Uczynię to jednakże w takiej formie, ażeby nie wdawać się w żadne szczegółowe opisy naszych ówczesnych tamtejszych przygód i przeżyć, ale jednocześnie „przemycić” jednak z tego co nieco dla innych osób, którym niniejsze „dziełko” kiedyś również wpadnie do rąk. Bo może jednak także i ich to jakoś zainteresuje..? Jeśli tak, to serdecznie zapraszam do lektury poniższej „wyliczanki”, która zresztą – nawet dla tych, którzy nigdy w tamtych rejonach nie byli – z pewnością okaże się zrozumiała.
A zatem, moi kochani; ZWRACAM SIĘ TERAZ DO MEJ NAJMILSZEJ RODZINKI;
- czy pamiętacie tę gęsto porośniętą polanę, na którą przypadkiem zbłądziliśmy, myląc uprzednio drogę i gubiąc się w ten sposób z innymi uczestnikami naszej wycieczki? Ową polankę, na której gęste trawy sięgały nam aż do pasa (a co niektórym to nawet aż po samą szyję, ot co), a nad naszymi głowami latały jakieś uparte bzyczące owady, z pewnością z rodziny błonkówek, czyli wyposażone w żądła - ni to pszczoły, ni to osy, ni to szerszenie – ale takich rozmiarów, że aż nam skóra na sam ich widok cierpła..? Oj, z pewnością pamiętacie, bo przecież po dziś dzień zachowało się nagranie video, na którym słychać wyraźnie nawoływania naszych kolegów, chcących nas nakierować na właściwą powrotną drogę, bowiem z chwilą naszego wejścia na ten teren, okalające całą polanę krzaki za nami się na powrót zasklepiły i w ten oto prosty sposób zostaliśmy tam uwięzieni, zupełnie nie wiedząc którędy powinniśmy wracać na szlak, pamiętacie..? Jeśli tak, to spieszę donieść, że właśnie to miejsce, dokładnie w takiej formie w jakiej je pamiętamy… JUŻ NIE ISTNIEJE.
Ot, po prostu nie istnieje, bowiem w 1994 roku zostało ono całkowicie zalane gorącą lawą a wszelka znajdująca się tam roślinność została do cna wypalona! Inaczej być zresztą nie mogło, skoro rzeczona polana znajdowała się… na samej krawędzi krateru wulkanu, a my przecież w ogóle zabłądziliśmy tam tylko dlatego, że tegoż właśnie krateru szukaliśmy, prawda? A później oczywiście mocno się temu dziwiliśmy, że tak go usilnie szukaliśmy, gdy tymczasem… już w nim byliśmy! Czyż nie? Jeszcze nie w samym jego środku wprawdzie, ale już na jego mocno zarośniętej przez chaszcze krawędzi, dlatego nie zdołaliśmy zobaczyć jego gorących źródeł, które na szczęście nagrane zostały na video przez naszego starszego wiekiem pasażera, nieprawdaż..? No tak, ale teraz już wiecie, że owej polany już nie ma…
- czy pamiętacie ten gęsty las kokosowych palm, przez który do podnóża Tavurvuru wędrowaliśmy, a w którymż to zbieraliśmy orzechy, układając je „na kupki”, aby w powrotnej drodze zabrać je z sobą do samochodu? Pamiętacie te piękne plenery z soczystą zielenią, z którą w tle robiliśmy sobie całą serię zdjęć, znajdujących się teraz w naszych albumach? Otóż to, moi drodzy – niestety wyobraźcie sobie, że z tego kokosowego gaju NIE POZOSTAŁA JUŻ ANI JEDNA PALMA, z tych, które wówczas tam widzieliśmy, bowiem został on całkowicie zalany lawą przemieniając się jedynie w dymiące i zupełnie puste pogorzelisko. Owszem, z pewnością teraz już roślinność powoli na te tereny powraca, ale akurat te pejzaże, które się w naszych pamięciach i na fotografiach uwieczniły, są już jedynie historią…
- a czy pamiętacie może to szczególne miejsce, które nazywaliśmy „farmą orchidei”, gdzie robiliśmy sobie zdjęcia z zamkniętymi w klatkach krokodylami w tle, pozując doń zresztą z kwiatami gardenii i hibiskusów wetkniętymi za uszy lub wplecionymi we włosy..? Otóż, kochani, Z TEGOŻ PARKU NIE POZOSTAŁ JUŻ KAMIEŃ NA KAMIENIU! Wszystko, dosłownie wszystko wokoło uległo totalnej zagładzie! Przetrwać zresztą absolutnie szans nie miało, znajdując się bowiem w pobliżu stoku wulkanu, na samej drodze ku lotnisku, stało się łatwym „łupem” wylewającej się z krateru lawy, będąc zatem pierwszą z „ofiar” szalejącego żywiołu…
- czy pamiętacie tę małą, zbudowaną z drewna i przykrytą strzechą z palmowych liści knajpkę przy drodze, w pobliżu której z tak wielkim zacięciem, mocno i zamaszyście trzęśliśmy bananowym drzewkiem, że aż runęło ono w końcu na ziemię? Tuż obok natomiast zrywaliśmy bezpośrednio z drzew kakaowca jego owoce i obżeraliśmy się nimi na potęgę, pamiętacie? A zatem powinniście wiedzieć, że po tym miejscu nawet marny ślad nie pozostał – knajpa oczywiście starta została z powierzchni ziemi, a wszelka okoliczna roślinność (wraz z naszymi kochanymi banankami i kakałkiem) po prostu wyparowała…
- czy pamiętacie także te przedziwne zwisające z drzew grube liany, na których bujaliśmy się ponad głęboką rozpadliną, mając pod sobą… jakieś kilkanaście (!) metrów przepaści? Ufff, aż sumienie boli na samo wspomnienie tegoż faktu. Wiem, było to naszą wprost astronomiczną głupotą, ażeby pozwalać sobie na takie karkołomne akrobatyczne popisy, zwłaszcza że przecież uczestniczyło w nich także… niespełna siedmioletnie dziecko, niczym do tychże lian nie przywiązane, a jedynie… (o Boże!) trzymające się kurczowo za szyję raz mnie, a raz Pokładowego Asystenta, wisząc w ten sposób na nas jak mała przyczepiona małpka, zdane jedynie na siłę swoich własnych, kruchych jeszcze przecież małych rączek, pamiętacie? Ufff, na szczęście - i chwała Bogu! – nasz brak rozsądku i brawura ukarania się nie doczekały – czego jednak o owym miejscu już powiedzieć nie można, bowiem ono również wskutek zalania lawą zniknęło z powierzchni ziemi na zawsze…
- czy pamiętacie ten mocno przerdzewiały wrak japońskiego pojazdu opancerzonego, porzuconego tu oczywiście w okresie Drugiej Wojny Światowej, stojącego na jakiejś leśnej polanie, gdzie podczas naszego powrotu do portu na jakąś godzinkę się zatrzymaliśmy? Tak, dokładnie ten wrak, przy którym mamy kilka pamiątkowych ujęć video, kiedy to „jedno z nas” (rzecz jasna, nie napiszę które, żeby mu czasem nie robić wstydu) za nic w świecie nie chciało do tegoż czołgu wsiąść i darło się w swym proteście aż wniebogłosy? Otóż, z tego co wiem, dokładnie to miejsce zostało również przez wybuch Tavurvuru zniszczone, ale czy po owym wraku pozostało coś jeszcze, choćby i zaledwie jakieś jego marne resztki, to tego już wam nie powiem. Niestety nie wiem, bowiem później nigdzie na opis takich szczegółów się nie natknąłem…
- czy pamiętacie ten niewielki hotelik, w którego kawiarni, obok eleganckiego baseniku, posiedzieliśmy sobie co nieco, odpoczywając po dość forsownym spacerze po mieście – tak dla przypomnienia: było to dzień po naszej wycieczce na wulkan? Ten, z którego również jakiś niewielki ślad nam pozostał, bowiem „pstryknęliśmy” sobie tam kilka zdjęć, m.in. z jakąś małą czarnoskórą córeczką naszych sąsiadów z basenu i stolika w tle? Otóż, moi kochani, dalszych losów tego hotelu – już po owym Wrześniu 1994 roku – dokładnie nie znam, ale wiem chociaż tyle, że niestety z tejże niszczycielskiej erupcji Tavurvuru również i jemu bez szwanku wyjść się nie udało. Jaka była natura tych zniszczeń, czy było to zalanie lawą, zasypanie popiołami, czy też zupełnie co innego – na przykład odcięcie dojazdowych dróg, zniszczenie okolicznej infrastruktury miejskiej, itp. - to o tym pojęcia nie mam. Jednakże położony był on akurat w tej części Rabaulu, która według późniejszych relacji znacznych zniszczeń doznała, tak więc spodziewać się raczej należy, że owego żywiołu przetrwać mu się jednak nie udało.
- a czy pamiętacie ten bazar, po którym szwendaliśmy się kilkakrotnie w tę i we w tę w poszukiwaniu jakichś oryginalnych ludowych gadżetów, i gdzie – o ile dobrze pamiętam – dokonaliśmy w końcu zakupu jakichś niewielkich drewnianych masek? Czy pamiętacie również to przeciekawe miejsce w pobliskim parku, w którym siedzieliśmy sobie na ławce dokładnie pod wielkim drzewem, z którego konarów zwisała ponad naszymi głowami cała wielka kolonia dużych nietoperzy, zwanych przez miejscowych „latającymi lisami”..? Przyglądaliśmy się im wtedy z zaciekawieniem dosyć długo, obok nas zaś usiadła w pewnym momencie jakaś młoda Papuaska z malutkim dzieciątkiem na ręku, by po chwili na naszych oczach zacząć je karmić własną piersią, pamiętacie to..? Jeśli tak, to tym razem mam dla was miłą niespodziankę – ani ów bazar, ani ten park żadnego uszczerbku w wyniku tej katastrofy nie doznały. Jest to bowiem dzielnica Rabaulu, która sile tego żywiołu się oparła – ot, nie leżała ona po prostu na drodze przepływu lawy. Dobre i to, prawda?
No tak, ale teraz – moi drodzy – już najwyższa pora przerwać te reminiscencje i wracać wreszcie do właściwej akcji niniejszego rozdziału, czyli do rzeczywistości Lipca 1985 roku. Zatem, na czym to stanęliśmy..? Ano na tym, kiedy zakończyliśmy naszą wizytę na krawędzi krateru wulkanu Kalamanagunan i schodzimy właśnie w dół ową wąską ścieżynką z powrotem do naszego samochodu, który – jak dobrze pamiętacie – zaparkowany był na niewielkiej polanie u podnóża góry. Po niedługim czasie tam docieramy i… co widzimy..? Czy też raczej; czego (lub kogo) nie widzimy, choć z całą pewnością widzieć powinniśmy..?
Otóż, trzej nasi współtowarzysze wycieczki, ci, którzy nie chcieli wchodzić z nami na szczyt, przedkładając nad owąż atrakcję piknik przy piwku na tejże polanie, po prostu zniknęli. Ot, co – zniknęli. Nie ma ich, i tyle. No cóż, nie pozostawało nam zatem nic innego, jak tylko próbować się ich jakoś dowołać, bo przecież z pewnością gdzieś w pobliżu być musieli. Tak, tylko że… wołamy, wołamy, wołamy i nic. Cisza, żadnego odzewu – nawet tutejsze echo, w tych papuaskich lasach było jakieś takie… mizerne. No co jest, do diaska – myślimy – kierowca się niecierpliwi, bo powinniśmy już ruszać w dalszą drogę, a ich nadal nie ma? Cholera, chyba ich nikt tutaj nie napadł..? No, tego by jeszcze brakowało..!
Rozleźliśmy się więc czym prędzej wokoło całej polany i nawołując głośno ich imiona powoli zagłębialiśmy się w las. Promieniście we wszystkich kierunkach, tak jednakże, ażeby objąć naszymi poszukiwaniami możliwie jak największy teren, ale jednocześnie nie tracić siebie nawzajem z zasięgu głosu. Wszak to by dopiero była kołomyja, gdybyśmy się teraz po kolei gubić w tym lesie poczynali. Aż strach pomyśleć o takim braku rozwagi…
Toteż łaziliśmy tylko tak w kółko polany i jej niedalekiej okolicy, wywrzaskiwaliśmy nieustannie w las nasze nawoływania, ale niestety… ciągle nic. I tak przez niemalże całą godzinę (!), aż wreszcie nasze starania uwieńczone zostały sukcesem – są, znaleźli się. Zresztą, tak prawdę mówiąc, nie był to żaden nasz sukces, bowiem owe „trzy zguby” tak czy siak akurat powracały już na polanę do samochodu i nawet gdybyśmy siedzieli przy nim cicho jak trusie, to i tak same by się bez problemu odnalazły. Dlaczego..? Bo po prostu poszli oni sobie w las na dłuższy spacerek w oczekiwaniu naszego powrotu ze szczytu, a że się nieco spóźnili..? No cóż, tak czasami bywa – tłumaczyli się – kiedy ma się „te swoje powody”… Jakie..? – zapytacie. Otóż, wiadomo – wystarczyło tylko na nich spojrzeć i już wszystko było jasne. Szli oni bowiem takim zygzakiem, rzekłbym nawet; „krokiem mocno zamaszystym, marynarskim”, że natychmiast pojęliśmy powód ich prawie godzinnej nieobecności w umówionym miejscu spotkania. Ot, bo nasze polskie piwo ma przecież swoją dobrą światową markę, jako takie, w którym procentów „zawsze dostatek”, nieprawdaż? A że wzięli oni z sobą tych buteleczek z kilkanaście sztuk, skonsumowanych w dodatku w piekielnej tropikalnej gorączce, to jasnym jest, że dość szybko osiągnęli „stan nieważkości”. Późniejszy ich spacerek więc, jak również ich głośne, skutecznie zagłuszające nasze nawoływania sarmackie okrzyki, były już jedynie naturalną konsekwencją tymże stanem spowodowanej ich ułańskiej fantazji.
No tak, ale to wcale nie znaczyło, że mieliśmy im to tak łatwo wybaczyć, o nie. Straciliśmy przez nich przecież całą cenną godzinę naszej wycieczki, podczas której mieliśmy jeszcze jechać do jakiejś jaskini, na co – jak się wkrótce okazało – czasu nam już niestety nie wystarczyło. Nie muszę zatem dodawać, że co niektórych z nas dość mocno to wkurzyło. Mnie oczywiście też, bo prawdę mówiąc akurat na ten punkt programu „ostrzyłem sobie zęby”, ale… nie ma tego złego, co by jednak na dobre nie wyszło! Bo wyobraźcie sobie, że tego dnia, skoro już nam czasu na tę grotę nie stało, to pojechaliśmy sobie w zamian do jakiegoś położonego na uboczu pięknego parku z hotelikiem, gdzie z kolei wspaniałą atrakcją okazały się dla nas… darmowe pola golfowe, bilardy, tenis, ping-pong oraz… tani jak barszcz hotelowy bar. Tak więc, gdyby nie ich niesubordynacja, to przenigdy byśmy tutaj nie zajrzeli, natomiast do owej jaskini i tak w końcu pojechaliśmy – podczas drugiej wycieczki, zorganizowanej dla nas dwa dni później.
Ale, o tej drugiej wyprawie wspomnę dopiero za kilka chwil, bo przecież najpierw trzeba jeszcze dokończyć tę naszą pierwszą, prawda? A właśnie zajechaliśmy do tegoż moteliku i porozłaziliśmy się po jego terenie. Jedni poszli „popukać” w golfa, inni w tenisa, ja zaś „zakotwiczyłem” w tutejszym barku, gdzie z ochotą rozgrywaliśmy sobie partyjki bilarda – oczywiście z kufelkami złocistego napoju lub szklaneczkami czegoś mocniejszego w ręku. Oh, było bosko, wierzcie mi… Relaks jak się patrzy…
Najpierw jednakże – co oczywiste, zważywszy na moją niespokojną turystyczną duszę – zanim jeszcze na dobre nie rozgościłem się w hotelowym barze, wyruszyłem na zwiedzanie okolicznego terenu, kręcąc się jakiś czas dookoła całego budynku. Pospacerowałem sobie trochę po parku, pobliskimi ścieżynkami dotarłem wkrótce na jego granice, gdzie dokonałem dwóch dość ciekawych odkryć. Mianowicie, w niedalekiej odległości od miejsca zaparkowania naszego samochodu natknąłem się na niewielki kamienny obelisk, z wyrytymi na nich nazwiskami brytyjskich żołnierzy, a stojący najprawdopodobniej właśnie na ich zbiorowej mogile. Tego akurat tak całkiem pewnym być nie mogłem, bowiem owe napisy w wielu miejscach były już mocno wytarte, zatem obecność w tym miejscu ich grobów było jedynie moim domysłem, ale widząc listę nazwisk z datami zarówno ich urodzin jak i śmierci właśnie tak sobie pomyślałem.
Zresztą, akurat nie w tym rzecz, ażebym się zastanawiał nad prawdziwością moich w tym względzie domysłów – ale chodzi mi głównie o to, aby podkreślić fakt, iż wczytując się w tę listę poległych, najprawdopodobniej gdzieś tu w pobliżu żołnierzy, dostrzegłem coś, co mocno mnie wtedy poruszyło. To mianowicie, że większość z nich to byli zaledwie 16-19 letni chłopcy! No cóż, taki to już smutny żołnierski los, wiadomo – ale to przecież dzieci, czyż nie? Wyobraźnia podsuwała mi zatem obrazy kilkunastoletnich młodzieńców z bronią w ręku, ginących za kolonialną potęgę swojej ojczyzny gdzieś w tropikalnych dżunglach Melanezji i muszę przyznać, że te obrazy naprawdę napawały wielkim smutkiem nasze serca. Piszę „nasze”, gdyż po chwili już sam tam nie byłem, doszło do mnie w międzyczasie jeszcze kilka osób, podobnie jak ja robiących rekonesans po tym terenie i zatrzymując się przy tym obelisku na chwilkę zadumy miały dokładnie takie same odczucia jak ja. Kamienie były już w wielu miejscach poczerniałe, oczywiście mocno wytarte i omszałe, natomiast wyryte na nich daty dotyczyły okresu przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Zabytek zatem…

No cóż, kończyć nam wypada niniejszy odcinek w dość minorowym nastroju, ale zapewniam, że w odcinku następnym ogólna atmosfera jednak się poprawi...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020