Geoblog.pl    louis    Podróże    Morska podróż Rabaul-Surabaya    Morska Podróż Rabaul-Surabaya-3
Zwiń mapę
2018
14
sie

Morska Podróż Rabaul-Surabaya-3

 
Indonezja
Indonezja, Wyspy Schoutena
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1841 km
 
Ujście Sepik River wprawdzie już za nami, ale... No właśnie, choć przez chwileczkę jednak jeszcze przy tym temacie pozostaniemy. Zapraszam do odcinka trzeciego...

I to byłoby właściwie wszystko, jeśli chodzi o temat dotyczący ujścia Sepik River i związanych z tym moich obserwacji, ale chciałbym jeszcze przez chwilkę zatrzymać się przy wątku mojego – przyznaję, niezbyt fortunnego – przypadku najechania przeze mnie na tę ogromniastą „zieloną wyspę”, której potem długo się z naszego kadłuba pozbyć nie mogliśmy. Chcę się bowiem teraz z tego wytłumaczyć, żebyście sobie czasem nie pomyśleli, że jest ze mnie jakiś morski rozbójnik lubo też jakowyś przysłowiowy „jeździec bez głowy”. Otóż nie uczyniłem tego z powodu jakiegoś mojego braku rozwagi, chwilowego roztargnienia, zlekceważenia zagrożenia czy z innych im podobnych przyczyn – o nie, bynajmniej. Bo stało się tak dlatego, że widząc na swojej drodze wyjątkowo dużą ilość pokaźnych rozmiarów drzewnych pni (jedno z nich, jakaś niska palma, to nawet nieomal pionowo się z wody wynurzała – ależ to był widok; jakby drzewo rosnące w wodzie, a my wprost na to miejsce rozpędzonym statkiem suniemy!), zmuszony byłem do nieustannego manewrowania i jazdy wręcz niekończącym się slalomem w celu uniknięcia z nimi spotkania, to jasne. Ale w pewnym momencie, już nie było gdzie uciec!
Wszędzie dookoła nas było zielono niemalże jak w parku, natomiast tych „dziurek” na trasie, w które mogłem się ze statkiem jeszcze jakoś wcisnąć, ażeby wszelkie te roślinne przeszkody ominąć, po prostu… zabrakło! Owszem, zdecydowanym priorytetem było to, aby nie nadziać się na żaden duży pień drzewa i to przede wszystkim miałem na uwadze, ale owa „wyspa” zieleni okazała się być jednak za dużą i po prostu na którymś kolejnym zakręcie „się nie wyrobiłem”. Ot, było tam wtedy tego wszystkiego zdecydowanie zbyt wiele, miejsca nam w rezultacie zabrakło i… zahaczyłem o bok tejże „wysepki”, zabierając ją razem z nami w krótką podróż po Pacyfiku. Rzecz jasna wraz z opisywanymi już uprzednio znajdującymi się na niej szczurkami, żabkami i wężykiem. (Tak, „wężykiem, Jasiu, wężykiem” – choć to akurat wcale nie żart)
Pozostawiamy jednak już za naszą rufą tę specyficzną sunącą po powierzchni oceanu słodkowodną brudną strugę (nieodparcie zresztą przywodzącą na myśl porównanie jej do jakiegoś ujścia ścieku, tyle że w gigantycznej skali) i – nadal żeglując północno-zachodnim kursem – wpływamy na akwen, gdzie po naszej prawej burcie rozpościera się cały szereg wysp, wysepek, skał i raf Archipelagu Schouten. Ponownie zatem napotykamy na trasie naszej podróży obiekty, które pewnym elementem wyraźnie się spośród innych wyróżniają oraz rejon, także pod pewnymi względami będącym dość specyficznym, a i rzekłbym nawet, że unikalnym.
Jednakże, zanim to wyjaśnię, najpierw poczynię jedno zastrzeżenie; otóż, poniżej opisane szczegóły dotyczyć będą lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nie zaś czasów obecnych, tak więc pewnym co do aktualnego statusu tych terenów być nie mogę, to jasne. Od bardzo dawna już w tamtych stronach nie bywałem, pisząc te słowa żadnych map tychże akwenów także pod ręką nie mam – zweryfikować więc niczego teraz nie będę w stanie – a zatem, jeśli pojawią się w poniższym tekście jakieś nieścisłości, to oczywiście przepraszam, bo dostępu do całkowicie aktualnych danych jestem w tej sytuacji pozbawiony. No cóż, ale rzecz będzie dotyczyć lat 1985-89, toteż ewentualne nieścisłości zbytniego znaczenia i tak mieć nie będą – wszak opisywać będę stan faktyczny wspomnianych lat – proszę więc o łaskawe wzięcie tego faktu pod uwagę, przystępując do lektury poniższego tekstu.
OK., zastrzeżenie dokonane, zaczynamy więc… Otóż, rejon Archipelagu Schouten wyróżnia się tym, iż jest on wciąż jeszcze niedokładnie zbadany. Mało tego – w wielu mniejszych akwenach takowych badań nie było w ogóle, i to w całej historii Światowej Żeglugi (!), a zatem znane już nam słowo „unsurveyed” jest na każdej nawigacyjnej mapie tego rejonu elementem nader często reprezentowanym (jeszcze raz zaznaczam, że piszę o niedalekiej przeszłości, choć w relacji wciąż używam czasu teraźniejszego). Bo takich miejsc jest tutaj bardzo dużo. I w dodatku – proszę sobie wyobrazić – adnotacja „unsurveyed” nie dotyczy li tylko takich w sumie drobiazgów jak na przykład głębokości wody, konfiguracji i struktury dna, czy obecności jakichś skałek lub raf, których dotychczas jeszcze nie poznano, ale również nawet i… niedokładnych pozycji geograficznych wysp i wysepek! Tak tak – i to czasem o tak dużych wartościach owych odchyleń od rzeczywistości, że aż włos się na głowie jeży. Już o zdziwieniu nie wspominając, bowiem czasami naprawdę bardzo trudno uwierzyć w to, aby pozycja jakiejś wyspy (nie skały – przypominam – ale wyspy!), którą przecież wielokrotnie, już od wielu lat i wielu ludzi na naszym świecie na własne oczy widziało (ba, lądowało na niej lub nawet aktualnie ją zamieszkuje!), aż do końca dwudziestego wieku nie była dokładnie określona..?!
Bo, na przykład wyobraźcie sobie taki tekst – znajdujący się przecież na oficjalnej mapie nawigacyjnej Admiralicji Brytyjskiej (!); „reported to lie about 1.5 Nm more South and 0.5 Nm more West than the charted position” – co mniej więcej oznacza; „leży około 1.5 mili morskiej bardziej na południe i około 0.5 mili bardziej na zachód niż jest to oznaczone na mapie”..! I przypominam – dotyczy to bynajmniej nie jakiejś malutkiej skałki, podwodnej rafy czy innego drobnego obiektu – w przypadku których już od biedy można by zrozumieć, że taka pomyłka (lub niewiedza) zaistnieć mogła – ale… całej wyspy?! Wyspy, którą dobrze widać, na której mieszkają ludzie, i którą dosłownie codziennie mija co najmniej kilkadziesiąt statków..? Jak więc to rozumieć..?
Powyższe wartości są oczywiście „z kapelusza wzięte”, podałem owe 1.5 i 0.5 mili jako przykładowe, ale wierzcie mi, iż właśnie taki rząd wielkości wchodzi tam w grę – bo tam naprawdę owe, wynikające z niedokładnego jeszcze wyeksplorowania tych terenów niezgodności map z rzeczywistością sięgają tych wspomnianych nawet i kilku kilometrów, serio! Na szczęście te niepełne dane, lub też nawet całkowity ich brak, dotyczą miejsc bardzo rzadko przez duże statki odwiedzanych (sama tranzytowa trasa bowiem jest już poznana całkiem nieźle), zatem aż tak groźne to dla Światowej Żeglugi nie jest, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach w takie niepewne rejony pchać się nie będzie, ale mimo wszystko nadal pozostaje w mocy zasadnicze pytanie; jak to w ogóle możliwe, aby we współczesnych, tak bardzo zelektronizowanych czasach istniały jeszcze aż tak duże rozbieżności w ocenie geograficznego położenia wyspy o wielkości – dajmy na to – mniej więcej równej powierzchniowo przeciętnej polskiej gminie?! Toż to się po prostu w głowie nie mieści, czyż nie..? A jednak, moi drodzy, to prawda…
Największą z wysp Archipelagu Schouten jest Wakeo Island, znane również jako Vokeo, która położona jest najdalej na zachód, i obok której także przepływać musieliśmy. Tylko raz widziałem ją w świetle dziennym, gdyż zazwyczaj mijaliśmy ją nocą, ale na szczęście było to akurat na mojej wachcie, zatem miałem możliwość nieco dokładniej się jej przyjrzeć. I cóż takiego mogę o niej powiedzieć..? Otóż, wygląda ona nieco jak… siodło. Są tam bowiem po obu bokach wyspy dość sporych rozmiarów wzniesienia, z wyraźnym pomiędzy nimi obniżeniem, taką porośniętą gęstym lasem przełęczą. Wyspa zatem prezentuje się całkiem okazale, a poza tym…
No właśnie… Opowiem wam teraz historię, która przydarzyła mi się w tym miejscu w Grudniu 1989 roku. Kiedy zbliżaliśmy się do tego rejonu nasz Radiooficer podczas swojej wieczornej wachty nawiązał radiowy kontakt z jakimś innym polskim statkiem znajdującym się wówczas gdzieś w okolicach Japonii. Spotkał on tam bowiem swojego kolegę, z którym natychmiast wdał się w towarzyską rozmowę „w eterze”. Aż tu nagle, na częstotliwości, na której owa pogaducha była prowadzona, odezwał im się jakiś inny głos – ktoś po prostu im się do rozmowy wtrącił, bo akurat w jakiś sposób ich w eterze podsłuchał.
Jak się okazało, był to pewien misjonarz – Polak, który słysząc nagle w swoim radioodbiorniku ojczystą mowę, nie mógł się powstrzymać, aby się do rozmowy dwóch rodaków nie włączyć, przedstawiając się grzecznie i oczywiście gorąco przepraszając za tę obcesowość z jego strony. Był to Ojciec W. (nazwisko dobrze pamiętam, ale ze zrozumiałych względów go tutaj nie przytoczę), który właśnie na owej Wakeo Island pośród jej rdzennych mieszkańców pełnił swoją misję – i to, jak sam to określił – „już od ładnych kilku lat”.
Kiedy więc na jego częstotliwości, na której zazwyczaj prowadził swój nasłuch, bowiem komunikował się w ten sposób ze swymi kolegami zajmującymi się również misjonarstwem w okolicznych rejonach (bo podręczną niezbyt wielkiej mocy radiostację w swoim domu miał), odezwał się ktoś po polsku, to natychmiast do swoich ziomków zagadał, a kiedy się jeszcze dowiedział, że nasz statek już niebawem, bo za około 3-4 godziny, będzie tuż obok miejsca jego posłannictwa przepływał, to od razu zdecydował, że wybierze się Z CAŁĄ SWOJĄ WIOSKĄ (sic!) na południowe wybrzeże wyspy, ażeby – widząc światła przepływającego tuż obok nich „skrawka Polski” – dać nam znać o swojej na brzegu obecności oraz pozdrowić nas gorąco za pomocą – uwaga! – reflektora zasilanego prądem wytwarzanym przez duże dynamo doczepione do… starego roweru! Ot, po prostu, jeden z jego papuaskich podopiecznych będzie solidnie pedałował, a on swoim niewielkim ręcznym reflektorem w naszym kierunku poświeci i nam… pobłogosławi…
Nasz Radiooficer przekazał mi więc ową wiadomość, kiedy o północy obejmowałem swoją wachtę, z prośbą, abym około godziny 3 w nocy bacznie wyglądał po naszej prawej burcie jakiegoś świecącego z wyspy Wakeo reflektorka, bo będzie to właśnie ów Ojciec W., z którym na takie specyficzne nocne spotkanie przez radiostację się umówił.
No cóż, skoro tak, to zboczyłem z naszego kursu nieco bardziej na północ, aby do rzeczonej wysepki się przybliżyć i pilnie wspomnianego światła wypatrywałem, które… rzeczywiście tej nocy się pojawiło. Tak właśnie się stało. Niemalże dokładnie o trzeciej w nocy, kiedy w pobliżu Vokeo akurat przepływaliśmy, zauważyłem dobiegający do nas z tamtego kierunku najpierw niewielki, dość mdławy snop światła, a później już dobrze widoczne błyski ręcznego reflektora. Wyobraziłem więc sobie w tej chwili, że oto niedaleko nas, na jakiejś dzikiej plaży, na skraju tropikalnego lasu stoją sobie mieszkańcy całej papuaskiej wioski, którzy specjalnie dla nas, poprowadzeni przez swego polskiego misjonarza tu przybyli, aby nam owym „rowerowo napędzanym” reflektorem… pobłogosławić! Tak, pobłogosławić, bowiem tenże ksiądz W. wykonywał tym swoim światełkiem wyraźnie widoczny znak krzyża.
Wyobraźcie więc sobie taki obrazek; ciemna noc, a w jej mroku widoczne po naszej prawej stronie jedno dość dobrze zauważalne światełko. Tu, na absolutnym pustkowiu północnych wybrzeży Nowej Gwinei, polski misjonarz pozdrawia niewielkim światełkiem polski statek! Ciekawe, prawda?
Na owe szczególnego rodzaju pozdrowienie oczywiście odpowiedziałem – biorąc nasz Aldis do ręki i przesyłając w kierunku wyspy szereg błysków, na które za każdym razem doczekiwałem się natychmiastowego odzewu. Początkowo próbowałem się z tym moim niecodziennego rodzaju interlokutorem jakoś porozumieć, nadając mu Aldisem (to taki ręczny sygnałowy reflektorek, zawsze trzymany pod ręką na mostku) alfabetem Morse’a dwa krótkie teksty – najpierw „Dzień Dobry”, a następnie „Wesołych Świąt” (przypominam, mamy Grudzień, a było to akurat jakieś 4-5 dni przed Wigilią) – ale niestety żadnej sensownej odpowiedzi się nie doczekałem. No cóż, osoby duchowne raczej rzadko się tym specyficznym alfabetem posługują, nieprawdaż? Toteż po chwili moich dalszych prób zaniechałem, „zadowalając się” jedynie owym wielokrotnie wykonywanym w powietrzu znakiem krzyża, który w mroku otaczającej nas głębokiej i czarnej wówczas nocy prezentował się naprawdę bardzo efektownie. Rzekłbym nawet, iż… szalenie wzruszająco…
Po około 30 minutach tej naszej „świetlnej wymiany zdań” światełko na brzegu zanikło i już więcej ani razu się nie pokazało. My natomiast kontynuowaliśmy naszą podróż, podążając po minięciu Wakeo jeszcze przez długi czas tym samym północno-zachodnim kursem. Dokąd..? Oczywiście nadal wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei, z tym że już przez całą najbliższą dobę bez specjalnych wizualnych atrakcji. Owszem, mając wciąż w zasięgu wzroku soczystą zieleń nowogwinejskiej dżungli oraz tu i ówdzie dumnie się prezentujące szczyty gór, ale do takich „zwykłych” obrazków już się zdążyliśmy przyzwyczaić, prawda? Ot, nic szczególnego…
Jednakże aż do chwili dotarcia do kolejnej na naszej trasie cieśniny o nazwie Selat Sorenarwa, będącej częścią dość sporych rozmiarów zatoki Irian. A zatem jesteśmy już w Indonezji, bowiem w międzyczasie, w okolicach przylądka Suaja i położonego w jego pobliżu portu Jayapura minęliśmy indonezyjsko-papuaską granicę. Granicę, której rzecz jasna nawet nie zauważyliśmy, bo przecież; raz, że jesteśmy w pewnej odległości od lądu, a dwa – a cóż to w ogóle za granica? To jedynie umowna, idealnie prosta i dokładnie południkowo zorientowana linia na mapie, natomiast w rzeczywistości… No cóż, a kto by się tutaj w ogóle przejmował wytyczaniem jakichś granicznych posterunków? W tej ogromnej i gęstej tropikalnej głuszy? Tak więc, granica jest ale w istocie tak, jakby jej tam nie było – ot, to jedynie administracyjny twór, i tyle.
Koniec jednak tej dygresyjki – jedziemy dalej. Cieśnina Sorenarwa to dość szeroki, bo aż około trzydziestomilowy pas wody pomiędzy całym szeregiem wysp rozciągających się równoleżnikowo w północnej części zatoki Irian, która w ten naturalny sposób oddzielona jest od szerokich wód Pacyfiku. Dwie największe z wysp tegoż archipelagu – Sorenarwa właśnie, która dała owej cieśninie nazwę oraz jej północna sąsiadka Biak – są wulkanicznego pochodzenia, górzyste i oczywiście gęsto porośnięte dżunglą. Płynąc więc w ich pobliżu jak zwykle ma się okazję długi czas cieszyć oczy soczystą tropikalną zielenią. Żadnych oryginalnych geograficznych tworów tutaj jednak nie ma, takich rzecz jasna, które by ten rejon od innych odróżniały, ale za to akurat w tym miejscu zdarzyło nam się w 1985 roku natrafić na naszym kursie potężną burzę – taką, o której pisać w podręcznikach się powinno, a którą dosłownie na całe życie się zapamiętuje. Bo była to w istocie taka zawierucha, że naprawdę bardzo rzadko ma się okazję zobaczyć coś podobnego na własne oczy – pioruny biły jak oszalałe, a z nieba spadał prawdziwy wodospad. Żywioł jak się patrzy…
Choć z początku nic specjalnego na to nie wskazywało. Owszem, widać już było z oddali całe serie jasnych błyskawic, ale przeskakiwały one jedynie pomiędzy chmurami – i ich bezpośredniego godzenia w ziemię się nie zauważało – a i nawet grzmotów słychać nie było. Lecz kiedy podjechaliśmy bliżej wyspy Biak, to rozpętało się prawdziwe piekło. I to w sposób tak nagły i niespodziewany, że aż rzeczywiście to nas zaskoczyło. Podziwialiśmy sobie bowiem tę feerię pochodzących z błyskawic jasnych świateł w niebiosach, gdy raptem nie wiadomo skąd pojawiła się nad naszymi głowami przeogromna chmura, z której lunął taki deszcz, jakiego świat nie widział. Przysłowiowe „oberwanie chmury” to za mało powiedziane. Bo to była ściana, autentyczna ściana wody! I to niemalże w sensie dosłownym, bowiem widać było bardzo wyraźnie pionową krawędź pomiędzy ulewą a miejscem, w którym jeszcze żadnych opadów nie było. I wiecie jakie to jest szczególne uczucie, kiedy wpływa się rozpędzonym statkiem w taką gęstą, wysoką do nieba i jakby nieprzeniknioną ścianę wody? Kiedy to dziób zagłębia się w tę przedziwną zaporę i nieomal natychmiast znika z pola widzenia, jak we mgle? Niesamowite widoki, wierzcie mi. No i oczywiście pewien dreszczyk emocji, bowiem ma się wrażenie, jakby się za chwileczkę w tę szczególnego rodzaju ścianę miało uderzyć, dosłownie jak w mur.
Nawałnica ta, jak to zresztą zwykle w tropikach bywa, nie była zbyt długa. Przetoczyła się po nas jak czołg lub walec, ale dość szybko nas ominęła i pognała sobie gdzieś na wschód. Jednakże walące podczas niej wszędzie wokół nas pioruny (szacunkowo biorąc, to na pewno było ich ze 3-4 na minutę!) na dobre następne kilkadziesiąt minut pozostawiły nasze uszy w stanie – że się tak wyrażę – „nieco naruszonym”. Ot, mieliśmy wrażenie, że nasze bębenki długo jeszcze przestać drgać nie chciały, że ogłuchliśmy na dobre – ale to oczywiście było złudzenie, bo już niebawem do siebie doszliśmy – przyznać jednak trzeba, że to przeżycie było najprzedniejszego gatunku. Na szczęście żaden z gromów bezpośrednio w statek nie uderzył, żadnych strat własnych zatem nie ponieśliśmy, chociaż był taki moment, w którym wydawało nam się, że jednak coś poważnego się stało – taki był bowiem potężny grzmot w naszym pobliżu – ale nasz Radio zdążył jednak na czas izolować statkowe anteny i – jak zaznaczyłem – wyszliśmy z tej przygody bez szwanku.
Po kilku kolejnych godzinach podróży osiągamy wreszcie najdalej na północ wysunięty punkt Nowej Gwinei, latarnię Mios Su, w pobliżu której zmieniamy nasz kurs na zachodni, a niedługo potem na południowo-zachodni, kierując się już ku cieśninie, która jest prawdziwym „gwoździem programu” naszego rejsu. Jest to Cieśnina Sagewin – bardzo wąski i długi przesmyk pomiędzy wyspami Batanta i Salawati. Prawdziwy rarytas dla oczu. Dlaczego..?

Odpowiedź na to pytanie będzie już oczywiście w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020