Geoblog.pl    louis    Podróże    Erytrea - Massawa, Assab    Erytrea - Massawa, Assab-3
Zwiń mapę
2018
15
sie

Erytrea - Massawa, Assab-3

 
Erytrea
Erytrea, Massawa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam do portu Massawa...

Koniec już naszego postoju na tutejszej redzie. Podnosimy więc kotwicę, a zaraz po tym podpływamy do portowych główek, biorąc miejscowego pilota. Facet wchodzi po sztormtrapie w górę, staje na naszym pokładzie i... szczęki opadają nam aż do ziemi - zaskoczenie ogólne! Bo gość, nie dosyć że miał co najwyżej przysłowiowe „metr czterdzieści w kapeluszu”, aż tak bowiem był malutki i filigranowy - niemalże jak dziecko - to jeszcze był... boso!
No owszem, miał na sobie pełne umundurowanie, czyli granatowe spodnie z wyglądającego na gabardynę materiału, bieluśką jak śnieg koszulę z pagonami jak się patrzy (bo aż roiło się na nich od złoconych belek i jakichś kotwiczek), wielką marynarską czapę z białym pokrowcem oraz przepisową „jajecznicą” na daszku, ale butów niestety nie miał, ot co. Był na bosaka, co zresztą - jak się możecie domyślać, bo to przecież oczywiste - w połączeniu z powyżej opisanym mundurkiem oraz ważniacką (a jakże!) miną na twarzy, wyglądało niesamowicie groteskowo. I jeszcze ten mikry wzrost...
Tak więc, w pierwszym momencie, to nawet na jego widok się zaśmialiśmy, dopiero po chwili go stłumiliśmy - wszak to nie wypada, pilot przecież! A jużci! No tak, ale gdzie on zatem posiał te swoje buty - zapomniał czy zgubił po drodze..? (Przy tak maleńkich stópkach to możliwe, wszak takich numerów nie produkują, a większe - ani chybi - źle związane zsuną się w okamgnieniu) A może po prostu w ogóle ich nie ma, bo takie są etiopskie (erytrejskie?) standardy umundurowania? Bo przecież nie zapominajmy gdzie jesteśmy, a tu - jak dobrze wiecie - niespecjalnie się ludziom przelewa. Nawet i pilotom, jak widać... No dobrze, wiem, pozwoliłem sobie na złośliwość, ordynarną nawet - zatem przepraszam, ale - do diaska! - czy to jednak nie może człowieka zadziwić? Taki przepyszny i pełen dystynkcji kapitański mundur, w połączeniu z wprost „strzelającą po oczach” golizną bosych stóp..? I to jeszcze tak brudnych, że tylko rzepę posadzić i doglądać czy dobrze wzrasta..?! Jak więc tu się nie dziwić..? O rety...
OK, ale poprzestańmy już tylko na tej krótkiej wzmiance o tym indywiduum, bo jeszcze nie daj Boże się w swoich opisach rozpędzę, pofolgowując w nich sobie na temat jego mikrej posturki, nieszczególnej fizjonomii i tegoż przedziwnego odzienia - a potem nasze placówki dyplomatyczne w Addis Abebieczy (jeśli takowe w ogóle tam są) otrzymają jakiś protest z tym tematem związany. Chociaż, tak prawdę mówiąc, to już nie Addis Abeba, czyli stolica Etiopii wchodziłaby tu w grę, ale Asmara, która jest stolicą obecnej Erytrei.
Ale czy to akurat takie ważne - to, z której strony dostałbym ewentualnie w łeb za mój niewyparzony jęzor i wyszydzanie tegoż człowieczka? A zresztą i tak przecież już kończę pastwienie się nad nim i na dalsze drwiny pozwalać sobie nie będę - dodam jedynie, że podczas wejściowych manewrów do portu nasz Kapitan od wszelakich związanych z tym czynności po prostu i tak go odsunął. Bowiem, jak się okazało, ówże facecik nie tylko nogi miał... „bose”... I tyle...
Zacumowaliśmy, otworzyliśmy nasze ładownie, przyjęliśmy Wejściową Odprawę (istny huragan w naszych chłodniach i w bundzie, wiadomo – rozkradli nam tyle, że aż głowa pękała!), przygotowaliśmy nasze „patyki” do pracy i niemalże od razu rozpoczął się wyładunek. A cóż takiego i skąd tutaj przywieźliśmy..? Otóż, mieliśmy do Massawy załadowany w szwedzkim Oskarshamn ładunek papieru oraz drzewnej tarcicy. Towar więc był dość łatwy do wyładunku, bowiem zgrabniuśkie paczki drzewa oraz role papieru bardzo rzadko sprawiają jakiekolwiek kłopoty pracującym przy nich stevedorom. A jeszcze na dokładkę, żeby było im łatwiej i szybciej, to wszystkie z przeznaczonych dlań paczek już były owinięte specjalnymi slingami, pozostawionymi wraz z ładunkiem jeszcze w Szwecji - właśnie po to, aby każdą paczkę jedynie podczepić do renerowego haka i od razu wyładowywać na ląd, już bez konieczności zakładania swoich własnych slingów przez robotników portowych. Czyli, krótko mówiąc, ładunek lekki, łatwy i przyjemny - i jak już zaznaczyłem, nie mogący sprawiać specjalnych trudności stevedorom. I tak w istocie było - kłopotów z tym cargiem nie mieli żadnych, natomiast my z nimi, jak najbardziej..! O tak - i to nawet bardzo duże. Dlaczego..?
Właśnie przez owe pozostawione w Szwecji na naszym statku slingi, bowiem - jak się łatwo możecie domyślić - stawały się one bardzo łakomym kąskiem dla tubylców, którzy robili wręcz wszystko, ażeby nam jak najwięcej z nich po prostu ukraść. Bo były to przecież mocne i wytrzymałe długie parciane pasy, które stanowić mogły (i rzecz jasna stanowiły) dość drogi i zapewne bardzo rzadki towar na miejscowym rynku, nie dziwota zatem, że zmuszeni byliśmy do nieustannego pilnowania ich ilości. A w tym celu jeden z naszych marynarzy ciągle musiał być obecny na kei i patrzeć stevedorom na ręce, kiedy to po odczepieniu każdej z wyładowanych właśnie paczek pozostające im po niej slingi miały być składowane razem w jednym dużym pęku, a potem z powrotem załadowane do naszych ładowni. Bo przecież Przewoźnik musiał je potem w którejś z Agencji w podrożnym porcie za odpowiednim pokwitowaniem oddać.
Tak więc pilnowaliśmy ich jak źrenic własnego oka, ale i tak niestety wiele z nich w jakiś przedziwny sposób się zawieruszyło. To nic dziwnego zresztą, bowiem pilnujący ich na nabrzeżu marynarz co i rusz musiał w ich obronie interweniować, nieomal za każdym razem wyrywając je stevedorom z rąk. Toteż bardzo prawdopodobne, że albo co pewien czas tym cwaniaczkom „odpuszczał”, nie chcąc już z nimi w nieskończoność o to walczyć, albo po prostu to robotnikom udawało się czasami uśpić jego czujność i w ten sposób w jakimś zakamarku w swoim pobliżu te slingi zamelinować.
A piszę o tym dlatego, iż metody przyjmowane przez owych robotników w tym procederze były - delikatnie mówiąc - nie do przyjęcia i naprawdę rzadko gdzie indziej spotykane. Bowiem, jeśli już ma się do czynienia ze złodziejami, którzy dybią na czyjąś własność - w tym wypadku statkową - to zazwyczaj jednak sama obecność pilnującego tego czegoś człowieka już wystarcza, ażeby takie rabunkowe próby udaremnić. Co najwyżej taki złodziejaszek próbuje „mylić pogonie” i licząc na nieuwagę dozorującego wykorzystuje każdą okazję do zakończenia swoich niecnych zamiarów sukcesami, ale przecież bardzo rzadko zdarza się tak, iż robi się te rzeczy „na wydrę” – dosłownie na oczach pilnującego, a w dodatku... O właśnie - a w dodatku dopuszczając się od czasu do czasu... rękoczynów!
A tam właśnie tak było - nie raz bowiem zdarzyło się, że wobec interweniującego Marynarza czy Oficera Służbowego, podczas wyrywania im z rąk naszej własności dopuszczali się oni zupełnie nieskrywanej agresji! Dochodziło wtedy do przepychanek lub nawet do... bójek (sic!), z których w jednej z nich niestety nawet i ja wziąłem udział. Bo kiedy po raz „n-ty” z rzędu wyszarpywałem taki sling próbującemu go bezczelnie ukraść robotnikowi na kei - i to wciąż niezmiennie temu samemu! - a on posunął się wobec mnie do przemocy, uderzając mnie pięścią w plecy (tak!), to wówczas nie wytrzymałem nerwowo i tak go zdzieliłem „na odlew” przez ten głupi, czarny, kędzierzawy łeb, że natychmiast zobaczyłem brudne jak święta ziemia dolne części jego bosych stóp! Bo przecież ówże gość, tak na oko licząc mający co najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu i wręcz miniaturową posturkę, takiego „laczka” jakiego mu prosto w czółko wymierzyłem w żadnym wypadku ustać nie miał prawa. O nie. Natychmiast więc nakrył się swoimi własnymi nogami i to dosłownie w wyraźnie filmowym stylu. Ufff, przyznam, że aż się przestraszyłem, jak zobaczyłem efekt tego mojego rewanżu...
Ależ mnie wtedy ten gnojek zdenerwował, dosłownie rozjuszył jak lwa..! Jednakże już po chwili zrobiło mi się trochę nieswojo, bo co będzie jeśli on lub któryś ze świadków tegoż zajścia zawoła nagle miejscową Policję..? Toteż przyznam szczerze, że się w tym momencie nawet co nieco spłoszyłem, na szczęście - uprzedzę fakty, ażeby was uspokoić - żadnych reperkusji z powodu mojego postępku nie było. Ot, jedynie to, iż sponiewierany przeze mnie facecik po prostu wyniósł się z tego rejonu do innego gangu, a na jego miejsce przyszedł jakiś inny, który - oczywiście, bo jakżeby inaczej?! - nieustannie robił to samo! Czyli, za każdą kolejno wyładowywaną paczką próbował dokładnie tych samych sztuczek co jego niecny poprzednik - zatem, dopiero co odczepione slingi chował gdzieś za siebie, licząc zapewne na naszą nieuwagę, przeoczenie lub po prostu... rezygnację. No, mówię wam, ręce wprost opadały...
Ale, co najciekawsze, do takowych przepychanek czy nawet bójek bardzo często dochodziło również i pomiędzy nimi samymi. Nie o slingi wówczas rzecz jasna, ale o jakieś ichnie sprawy (czy może raczej; sprawki..?), a to akurat nie dziwi, bowiem - jak dobrze pamiętacie, ponieważ pisałem o tym na wstępie tego rozdziału - wszelka niezgoda i kłótnie były tu wręcz na porządku dziennym. Dziwne to trochę, ale tak po prostu tu było. A co gorsza, do wielu spięć między nimi dochodziło także i w naszych ładowniach, nad którymi to sprzeczkami wcale nie tak łatwo było zapanować. Na szczęście „krew się strumieniami nie lała”, bowiem zazwyczaj kończyło się to wszystko na poszturchiwaniach lub pyskówkach, jednakże w bardzo skuteczny sposób dezorganizowało i opóźniało ich robotę.
A także, co zrozumiałe w takich sytuacjach, znacznie obniżało bezpieczeństwo samej pracy, gdyż przez spowodowaną jakąś kolejną awanturą nieuwagę kilka razy dochodziło do sytuacji, w której dosłownie o włos byliśmy od jakiegoś wypadku. A żeby było śmieszniej, to oczywiście - bo przecież inaczej być nie mogło! - w jednym z takich incydentów ponownie brał udział autor niniejszych słów. Że też ja zawsze muszę się gdzieś wplątać! Cóż, taki już być może mój życiowy pech, albo też i... wielkie życiowe szczęście, bowiem pomimo dość groźnie wyglądającej sytuacji, udało mi się uniknąć jakichkolwiek poważniejszych uszczerbków na zdrowiu i skończyło się zaledwie na jednym zbitym, i to wcale nie tak mocno, kolanie oraz na paru zupełnie niegodnych uwagi siniakach.
A wyglądało to tak; kiedy już w jednej z naszych ładowni robotnicy „dokopali się” do jej dna i ładunek pozostał już jedynie poza światłolukiem, czyli spiętrzony pod zrębnicami, poza bezpośrednim zasięgiem naszych bomów, to wsadzono na dno lowerholdu niewielką sztaplarkę, przy pomocy której miał się odbywać dalszy wyładunek. Ja natomiast, mając akurat w tym czasie swoją służbę, zszedłem tam również, aby dopilnować prawidłowego rozmocowania zasztauowanego tam drzewa oraz, rzecz jasna, aby rzucić okiem na nasze materiały sztauerskie, które - zważywszy na panujące w tym porcie zwyczaje - mogłyby się łatwo zdematerializować, jeśli byśmy ich zawczasu nie zabezpieczyli, wyciągając je na pokład i chowając w naszych bosmańskich magazynkach. Nie muszę już zresztą tłumaczyć wam dlaczego akurat tak postępować musieliśmy, prawda? Tak więc wyładunek trwał nadal, a ja wraz z dwoma chłopakami z naszej załogi zbierałem wszelkie nasze żabki, szakle, ściągacze, itd. oraz zwijałem stalowe linki użyte w Szwecji do zamocowania znajdujących się pod zrębnicami paczek tarcicy.
Wtem - co już zresztą wcale żadną wielką niespodzianką nie było - doszło za naszymi plecami do kolejnej, zaistniałej między stevedorami sprzeczki, tym razem jednak z udziałem także i kierowcy sztaplarki. Oczywiście nie wiem o co im poszło, istotne jest jedynie to, iż tradycyjnie zaczęli znowu na siebie „szczekać”, a zaraz potem ktoś kogoś popchnął, potrącił, szturchnął, dał kuksańca - ot, ówczesny standard, i tyle. Jednakże tym razem zaangażowany w tę awanturę driver sztaplarki, a zagapiony w obiekt swojego ataku, czyli w któregoś z nieprzychylnych mu kolegów-stevedorów, zupełnie stracił panowanie nad kierowanym przez siebie pojazdem, który pędził teraz na wstecznym biegu... wprost na nas! I gdybyśmy wówczas nie podnieśli naszych głów znad zwijanych przez nas na podłodze bucht stalówek, to tylko Bóg jeden raczy wiedzieć jak by się to wszystko dla nas skończyło. Bowiem rozpędzona kilkutonowej wagi sztaplarka, to nie żart - i spotkanie z taką maszyną z pewnością mogłoby zakończyć się dla któregoś z nas tragicznie. Zwłaszcza wówczas, kiedy nie zeszłoby się jej w porę z drogi i pozwoliłoby się jej przycisnąć do ściany, na której to dopiero by się zatrzymała. Czyli miazga byłaby z takiego nieszczęśnika pewna jak amen w pacierzu.
Toteż wyobraźcie sobie co się nagle zaczęło dziać w naszym pochylonym nad zwojami lin trzyosobowym gronie - panika i obłęd w oczach, ot co. Wszak dosłownie ułamki sekund decydowały o uniknięciu (bądź nie!) tragicznego w skutkach wypadku. Zerwaliśmy się zatem jak oparzeni na równe nogi i błyskawicznie rozpierzchliśmy się we wszystkie strony, zaś rozpędzona maszyna uderzyła z impetem w ścianę zasztauowanego za naszymi plecami wysokiego sztapla paczek z tarcicą (jakie to szczęście, że z tego powodu nie runął - choć miał wszelkie ku temu szanse!). Ufff, aż strach pomyśleć co by z kogoś z nas zostało, gdyby się tam nieszczęśliwie pomiędzy pojazd a owe drzewo dostał – „ręka noga mózg na ścianie”, bez dwóch zdań. Szczęśliwie jednak do tego nie doszło, ale i tak pewien szwank odnieśliśmy, albowiem jeden z marynarzy został przez ten forklift potrącony w biodro, w efekcie czego dorobił się na nim porządnego siniaka, natomiast ja, niezdążywszy niestety w porę uskoczyć z drogi temu pędzącemu rozbójnikowi, zostałem uderzony przez jego rufę w prawą nogę – jak już powyżej zaznaczyłem, w kolano.
Lecz ja także mogę mówić o wielkim szczęściu, gdyż stłuczone kolano, to jednak nie to samo co zmiażdżona noga (o Boże, ależ wtedy było tego blisko!!!!!!), z którą nieomal w ostatnim momencie zdążyłem uciec spomiędzy kilkutonowej przeciwwagi sztaplarki a ściany tarcicy, nieprawdaż..? Ufff - szczęście, szczęście i jeszcze raz szczęście...
A co było potem, jak sądzicie..? Ależ oczywiście, macie rację - potem był dalszy ciąg awantury, jednakże już nie tylko z udziałem samych tubylców. Rozeźlony bowiem do granic możliwości Marynarz, właśnie ten potrącony przez sztaplarkę w biodro i rękę, doskoczył do tego drivera i chwyciwszy go energicznie „za chabety”, dosłownie wywlókł go z jego szoferki, a potem zdzielił go solidnie w tył głowy, i to tak mocno, że aż się biedak rozłożył jak długi na dnie ładowni (no ładne rzeczy - najpierw ja „dałem po uszach” temu złodziejowi na kei, a teraz znowu coś? Następny „do golenia”..? Cholera, jeszcze gotowi wezwać Policję..!)
Ale nawet i to było naszemu współzałogantowi za mało, bowiem już sposobił się do wymierzenia temu kierowcy jakiegoś kopniaka i gdyby nie nasza interwencja, kiedy to rzuciliśmy się nagle na niego, aby go od tego zamiaru powstrzymać, to naprawdę trudno powiedzieć co by mogło dalej nastąpić. A z pewnością dalszego ciągu tegoż linczu nasz kolega by temu driverowi nie poskąpił, bowiem aż tak bardzo był tym wszystkim wzburzony - gorzej niż chmura gradowa - dysząc ciężko jak parowóz i miotając przekleństwami jak opętany. Ależ był chłop rozjuszony! Już nie jak buhaj, tur, osa czy lew - bo te porównania są zdecydowanie zbyt łagodne na określenie jego ówczesnego stanu - ot, trzeba by tu chyba użyć; „jak dinozaur”, co najmniej jak Tyranozaurus rex..! Toż gdyby nie my, to by go chyba pożarł żywcem! Naprawdę bardzo rzadko ma się okazję zobaczyć aż tak wściekłego człowieka, jakim był wówczas nasz kolega - to była wręcz eksplozja wulkanu...
Zresztą wcale się jego ówczesnej reakcji nie dziwię, bowiem wtedy ja sam również aż kipiałem wewnątrz ze złości, na szczęście jednak udało mi się jakoś zachować resztki zdrowego rozsądku, by się do tejże awantury nie przyłączać, choć muszę przyznać, że w istocie byłem temu bliski. Och, jakież to jednak szczęście, że udało nam się wówczas powściągnąć nasze emocje! Bo ani chybi, doszłoby wtedy do samosądu na tymże kierowcy, a w takiej sytuacji z pewnością nie pozostawiono by już takiego incydentu bez jakiejkolwiek reakcji ze strony tutejszych władz. I mogłoby być naprawdę bardzo źle, bo przecież najprawdopodobniej nikt nie wypytywałby nas o jakieś detale związane z okolicznościami tegoż zajścia. Liczyłby się wtedy tylko i wyłącznie jego końcowy efekt, a ten, zważywszy na rozbuchany do granic możliwości gniew naszego kolegi, mógłby być dla nas żałosny w skutkach.
Dlatego też między innymi z tego właśnie powodu natychmiast porzuciliśmy naszą robotę w tym miejscu, pozostawiając jej dokończenie na później i czym prędzej wynieśliśmy się z ładowni. No niestety, kuśtykałem wtedy co nieco, a i ból kolana także był niezgorszy i początkowo nawet dość mocno dawał mi się we znaki, ale na szczęście wszystko to okazało się niebawem zupełnie niegroźne w skutkach. Żadnego złamania nie było, jedynie stłuczenie, opuchlizna zeszła już po niecałych dwóch dniach, zaś dość przenikliwy i rwący ból w kolanie przeminął mi już następnego dnia rano. Czyli można rzec, iż znowu udało mi się „spaść na te cztery łapy”, no nie?

To tyle, jeśli chodzi o wszelkie wydarzenia związane z wyładunkiem w tym porcie, a zatem pora już chyba najwyższa, aby już z czystym sumieniem niniejszy odcinek zakończyć, prawda..? O tak, jak najbardziej prawda, więc... czym prędzej zapraszam was do lektury odcinka czwartego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020