Odcinek czwarty przed nami, więc zaczynajmy...
Czyli co, czyżby wątek etiopskiej (erytrejskiej) Massawy już się wyczerpał..? Ależ nie, absolutnie nie, bo przecież pozostał nam jeszcze spacer po mieście, nieprawdaż..? Bo jakże to tak - być w Etiopii (Erytrei) i nie zasmakować tutejszego klimatu..? Toż byłoby to do mnie niepodobne, czyż nie? Toteż czym prędzej spieszę donieść, iż oczywiście na takową przechadzkę się wybrałem, wszak takich okazji nie odpuszczam nigdy i zawsze ewentualnym przygodom naprzeciw wychodzę. A skoro właśnie tak, jak to w poprzednim zdaniu sformułowałem, owe epizody traktuję - bo przecież zawsze muszę wtykać swoje paluchy i nos wszędzie tam, gdzie się tylko da radę, w poszukiwaniu ewentualnych nowych wrażeń i obserwacji, rzecz jasna - to oczywiście takie przygody długo na siebie czekać nie każą, absolutnie. Wszak kuszenie losu niemalże nigdy nie pozostaje z jego strony bez odpowiedzi i jeśli ktoś podobnych wrażeń na siłę poszukuje, to oczywiście ze znalezieniem takowych kłopotów mieć nie powinien, prawda? A już zwłaszcza takiego rodzaju, które nie tylko że do przyjemnych nie należą, to jeszcze na dokładkę chluby nie przynoszą i najchętniej w ogóle chciałoby się o nich raz na zawsze zapomnieć. A już na pewno nie powinno się z nich absolutnie nikomu zwierzać, zaś tym bardziej ich opisywać. Ale...
No właśnie, moi drodzy, to drobne „ale”... Założyłem sobie bowiem, że na kartach niniejszych „Wspominek” niczego co mnie dotyczy ukrywać nie będę. I to nawet takich spraw, którymi mogę się w waszych oczach ośmieszyć lub postawić się w bardzo niekorzystnym świetle. Tak więc, cóż - słowo się rzekło... A poza tym, w końcu co mi tam..? Robić z jakichś głupot tajemnice tylko dlatego, że w jakiejś sytuacji wyszedłem na idiotę, tchórza czy nawet... chuligana? Wszak jeżeli niniejsze „Dzieło” (z dużej litery!) ma mieć w ogóle jakiś sens, to niechaj już będzie jak najbardziej kompletne, czyż nie? A że będzie mnie to nieco kosztować..? Powiedzmy, chwilową utratę twarzy, ośmieszenie, nazbyt szerokie „otwarcie się”..? Cóż... Jakoś to - mam nadzieję, że z waszą pomocą - przeżyję. Ot, co...
Toteż, moi kochani, odsuwam mój fałszywy wstyd na bok i zgodnie z tym właśnie założeniem niczego ukrywać nie będę. Owszem, są pewne sprawy, których za żadne skarby świata na pewno ujawniać się nie odważę – czyli w wypadku, gdyby dotyczyłoby to nie mnie samego, ale któregoś z moich kolegów, bo przecież na to ich przyzwolenia nie mam. A zatem żadnych wstydliwych lub nielegalnych w swej naturze epizodów z ich udziałem, a mogących w jakikolwiek sposób umożliwić ich ewentualną identyfikację, zamieszczać tu nie mam zamiaru, to jasne. Natomiast jeśli chodzi jedynie o moją skromną osobę, to uważam, iż żadnych sekrecików, nawet i tych najdurniejszych, zabierać do grobu sensu nie ma. Bowiem, było minęło - a to wszakże również cząstka mojego żywota, niech więc i takie sprawy ujrzą światło dzienne, bo czemu nie..?
I nawet jeśli czymś was zdegustuję lub w waszej opinii się skompromituję, to trudno, gdyż i tak sądzę, że szczerość jest znacznie więcej warta, aniżeli wypisywanie jedynie samych peanów na swoją własną cześć. Bowiem, jak wszyscy dobrze wiemy, czasy Renesansu już dawno przeminęły, toteż i zapotrzebowanie na „laurki” także. Natomiast proza naszego życia jest jednak znaczniejszym wyznacznikiem obecnych czasów, niźli wszystkie owe pisane, recytowane czy nawet wyśpiewywane chwalby dotyczące doskonałości (czy raczej „doskonałości”?) czyjegoś żywota razem wzięte.
No dobrze, ale kończę już ten dziwaczny i nieco filozoficzny wstęp do mojego spaceru, bo jeszcze gotowi bylibyście pomyśleć, iż wydarzyło się podczas niego naprawdę coś niewiarygodnie niezwykłego, gdy tymczasem, tak w istocie, to nic aż tak wielkiego się nie stało. Ot po prostu, jak zwykle się nazbyt rozpisałem - co przecież leży w mojej naturze, więc dziwić się temu nikt nie powinien - a poza tym, przez pewien czas biłem się jednak z myślami czy w ogóle przyznać się do poniższego epizodu, zanim ostatecznie nie zdecydowałem, że go jednak - pomimo mojej aż nazbyt widocznej głupoty i braku rozsądku - opiszę.
O cóż więc chodzi..? Otóż, wybrałem się w rzeczoną przechadzkę samotnie, bo akurat wtedy, kiedy ja miałem wolny czas, a było to zaraz po śniadaniu, gdyż o ósmej rano skończyłem moją służbę, to inni - rzecz jasna - swoją pracę dopiero zaczynali. Wiadomo, następne służby, dejmanki, itp. Standard. Tak więc chętnego tym razem znaleźć się nie udało (wszak to nie wieczór, kiedy knajpiane lampy wabią marynarskie oczy, dusze, serca i... gardła, czyż nie?), toteż chcąc nie chcąc wyskoczyłem „w miasto” sam.
Jednakże w takich razach właśnie wykorzystuję swój czas na „szperanie” po miejscowych zakamarkach, kiedy to nie muszę się na nikogo oglądać, przymuszając kogoś do realizowania mych turystycznych pasji i mogę wtedy zupełnie bez ograniczeń pozaglądać sobie wszędzie tam, gdzie zajrzeć ze swoimi współtowarzyszami wypraw szans zazwyczaj nie mam żadnych. Bo wówczas, wiadomo co jest dla nas najważniejsze - knajpki, zakupy, itd.
Ale kiedy mam okazję być sam, to wtedy folguję sobie w tych zapędach na całego i buszuję po miejscach, które bardzo rzadko ktoś, kto bywa w takich portach okazjonalnie, w ogóle odwiedza. Tak więc tym, że tym razem współtowarzyszy spaceru mieć nie będę wcale się specjalnie nie zmartwiłem - co więcej, nawet byłem w pewnym sensie zadowolony, gdyż nie będąc jeszcze dotychczas w Etiopii (Erytrei) liczyłem na to, że przez nikogo nieograniczany będę miał nieco więcej okazji do - choćby i tylko w niewielkim zakresie, ale jednak - poznania tegoż kraju „od podszewki”. Bowiem takie właśnie miałem plany na owo przedpołudnie - poszwendać się nie tylko po głównych ulicach, ale i także, jak to zwykliśmy nazywać; „po śmietnikach”. Czyli po miejscach leżących zdecydowanie na uboczu...
Najpierw rzecz jasna pochodziłem sobie po tutejszym centrum, ażeby przekonać się czymże to szczególnym może mnie zaskoczyć Massawa. I cóż takiego mogę wam przekazać..? No, nie powiem, dość ciekawie to miasto się prezentuje, jednakże nie z racji swojej nowoczesności (bo o tym to tu nawet mowy nie było), czy też innych walorów, mogących świadczyć o tym, że jest się naprawdę w dużym mieście a nie na wsi (tak!), ale przede wszystkim z powodu wielu stojących tu w samym centrum okrągłych „chat”, jako żywo przypominających swym kształtem i ogólnym wyglądem te, które widuje się zazwyczaj w reportażach z głębi afrykańskiego lądu. Czyli z reguły z małych, zgubionych gdzieś „w pustyni i w puszczy” murzyńskich wiosek. Dosłownie, moi drodzy - i naprawdę nic a nic w tym nie przesadzam.
Było tu bowiem dość dużo tak właśnie wyglądających budynków jak wiejskie chaty - nieomal idealnie okrągłe konstrukcje, choć nie z trzciny, z drewna lub z gliny jak te z afrykańskich wiosek, ale murowane i w dodatku najprawdopodobniej na dość solidnych fundamentach, gdyż podmurówki i nisko umieszczone okienka o tym świadczyły. Jednakże ich dachy były już jak najbardziej dla tegoż rejonu świata typowe, bowiem były to tradycyjne stożkowatego kształtu strzechy wykonane ze słomy, palmowych liści lub grubej trzciny. Żadnych dachówek czy innych podobnych im materiałów na takich właśnie okrągłych budynkach nie zauważyłem. Zaiste, dość zaskakujące połączenie, nieprawdaż..? Murowane i sprawiające wrażenie jednak dość solidnych okrągłe domki, ale kryte najzwyklejszymi wiejskimi strzechami z materiałów - najdelikatniej mówiąc - niezbyt wyszukanych.
I takich to właśnie budyneczków zaobserwowałem tutaj dość sporo, natomiast wszystkie inne, czyli te niebędące owymi „okrąglakami”, były raczej niewielkiej wysokości kamieniczkami, już na pierwszy rzut oka swym wyglądem zdradzającymi tandetę, nietrwałość i bylejakość ich wykonania. Do tego wszystkiego dodajmy jeszcze niezliczoną ilość najzwyklejszych niskich lepianek, brak dobrze wytyczonych ulic i chodników, jakichś parków czy innych miejsc zieleni, a już będziemy mieli pełen obraz tego, co można było spotkać w, bądź co bądź, wcale nie tak małym mieście. Ot, bieda i zacofanie, wyzierające dosłownie z każdego zakamarka tutejszej infrastruktury. Jakiś bazarek, straganiki z tandetnym towarem, z owocami, warzywami, rybami, orzeszkami i z jeszcze czymś podobnym, niewielkie i słabo zaopatrzone sklepiki i to wszystko. A poza tym – przysłowiowa wiocha, wiocha i jeszcze raz wioooooocha.
Powyższe dotyczy oczywiście zabudowy współczesnej, bowiem znajdowały się tu również budowle sensu stricte zabytkowe - jakieś forty czy cytadele (nie wiem, nie dotarłem tam niestety), będące pozostałościami po panujących tu niegdyś Otomanach i Włochach. Widziałem w oddali jakiś niewielki zameczek, jakieś stare mury, ale znajdowało się to wszystko jednak dość daleko i w efekcie nie zdążyłem niestety tam zajrzeć. Cóż, wielka szkoda, jednakże wszystkiego naraz mieć nie można. Planowałem wprawdzie wybrać się również i na tę drugą wyspę, na której rozlokowała się ta stara historyczna Massawa, ale następnego dnia miałem swoją służbę na pokładzie, a już potem nie starczyło na to czasu, gdyż skończył się wyładunek i trzeba już było wychodzić w morze. Zatem, zwiedzajmy jedynie to, co udało mi się tu zobaczyć podczas tegoż spaceru, którego opis trzy akapity poprzednio rozpocząłem.
Powłóczyłem się wtedy nieco pośród brudnych i zupełnie nieutwardzonych uliczek, pozaglądałem do nielicznych tu sklepików, a potem - kiedy uznałem, że centrum tej mieściny mam już „zaliczone” - wybrałem się nieco dalej, już na peryferia tejże „metropolii”. Ot, obrałem sobie jakiś konkretny kierunek i podążałem nim tak długo, aż doszedłem na sam skraj miasta. Po drodze zaglądałem wszędzie tam gdzie się tylko dało wetknąć mój wścibski nos, ponieważ - nie ukrywam - właśnie takie zwiedzanie okolic najbardziej mi odpowiada. No cóż, taki już jestem, ale z drugiej strony patrząc - właśnie takie wściubianie nosa pozwala zaobserwować w danym miejscu znacznie więcej i poznać je dużo lepiej niźli te oficjalne obrazy, serwowane w rozlicznych folderach wydawanych na użytek turystów lub odwiedzających jakiś kraj sportowców czy biznesmenów. Wiem, nie zawsze jest to z mojej strony grzeczne i przez tubylców mile widziane - przyznaję to, bo przecież nierzadko zdarza mi się zapuszczać nawet i na tereny i posesje prywatne - ale z kolei, jeśli jest się w jakimś oryginalnym i egzotycznym miejscu tylko raz w życiu, a w dodatku dysponuje się bardzo ograniczoną ilością czasu na zwiedzanie, czy wtedy naprawdę jest to aż tak godne potępienia..? Jestem jaki jestem, i już.
Jednakże dzięki temu to przynajmniej widziałem w swoim życiu znacznie więcej niźli mógłbym, gdybym ograniczał się jedynie do wizyt w knajpkach, sklepikach czy ewentualnie biorąc udział w jakichś zorganizowanych zbiorowych wycieczkach, jak to z reguły czyniła większość moich statkowych kolegów. Mnie natomiast ciągle gdzieś „nosiło” - a to muzeum, a to jakiś zabytkowy obiekt, a to samotna wycieczka „w nieznane” w poszukiwaniu ciekawostek, a także właśnie wspomniane włóczenie się „po śmietnikach”, gdzie przecież zawsze można dużo więcej zobaczyć, doświadczyć i poznać. Owszem, czasem niestety ponosi się za to pewną karę (o tym poniżej), ale jednak generalnie znacznie więcej jest z tego zysków i turystycznych korzyści aniżeli „strat własnych”, które i tak - mimo wszystko - zawsze trzeba wliczyć w koszty ponoszone z powodu swojego, czasami zupełnie nieokiełznanego wścibstwa, nadmiernej ciekawości czy niepożądanej w jakiejś określonej sytuacji dociekliwości. Ot, co...
No cóż, powyższy wstęp do tego, o czym za chwilę zamierzam napisać, być może (?) był zbyt długi, ale jednak - moim zdaniem - jak najbardziej uzasadniony, gdyż naprawdę zależało mi na uprzednim wyjaśnieniu motywów mojego postępowania. A to dlatego, żebyście sobie czasem nie pomyśleli, że macie do czynienia z jakimś łazęgą, awanturnikiem czy chuliganem! O nie, aż tak źle to ze mną jeszcze nie jest, choć przyznaję, że w pewnych okolicznościach mógłbym jednak powściągnąć swoją nadmierną pewność siebie, zbytnie kozactwo czy najzwyklejszą w świecie nieostrożność w postępowaniu. Bo niestety czasem można sobie z tego powodu napytać biedy i przysporzyć kłopotów, częstokroć nawet i znacznie większych od tych, które stały się moim udziałem właśnie tutaj, w Massawie. O cóż więc chodzi..?
Zatem, po kolei... Powłóczyłem się trochę po owych peryferiach i jak to mam w zwyczaju zaglądałem sobie to tu to tam, czyli głównie „tam gdzie nie trzeba”, to jasne. Bo przecież moja niespokojna podróżnicza dusza nie pozwalała mi, ot, tak po prostu, jedynie zwiedzać sobie tenże kwartał miasta, chłonąć jego atmosferę i sycić oczy widokami, które dla typowego, rzekłbym, „standardowego” i „przepisowego” turysty zazwyczaj dostępne nie są. Nie, bowiem ja koniecznie musiałem jeszcze zaglądać na prywatne dziedzińce, znajdujące się na zapleczach stojących tutaj domów.
Owszem, takowe przeszpiegi rzeczywiście dają obraz danego miejsca znacznie pełniejszy, są bardzo pouczające i wysoce poznawcze, wszak zobaczyłem taki kawałek Etiopii (Erytrei), jaki rzadko kto z obcych ogląda, a i nawet o czym pomarzyć nie może, gdyż zazwyczaj w takie rejony bardzo mało osób, z tych które do tego kraju przyjeżdżają, w ogóle się zapuszcza. Mogę więc rzec, iż w istocie ten mały kawałeczek „podszewki” tegoż kraju udało mi się choć trochę poznać, zaś płynące z tego rekonesansu wnioski mogą być tylko i wyłącznie jednoznaczne; istna tragedia. Oczywiście biorąc pod uwagę nasze europejskie standardy, bo przecież dla tegoż regionu świata zapewne nie było to nic szczególnego.
Udało mi się bowiem zobaczyć w kilku miejscach warunki życia tamtejszych rodzin – toż to były zazwyczaj zaledwie jednoizbowe „mieszkania” (żeby nie rzec; nory, dlatego cudzysłów jak najbardziej konieczny), bez prądu, wody, ani nawet kuchni, bowiem wszelkie kociołki wystawione były na zewnątrz (gdzieniegdzie to i nawet stały w pobliżu ulepione z gliny paleniska), natomiast wnętrza tych domostw to z reguły po prostu same legowiska dla ich mieszkańców i nic więcej.
Meble jakieś..? Stołki, stołeczki i co najwyżej jakieś skrzynie - tylko tyle udało mi się dostrzec. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. No tak, ale czy spodziewaliście się może innego obrazu ponad ten, który wam właśnie nakreśliłem..? Tak prawdę mówiąc, to chyba jednak nie, mam rację..? Wszak to Etiopia (Erytrea), jeden z najbiedniejszych wówczas krajów świata i naprawdę trudno byłoby oczekiwać, że zobaczę tu coś innego. Jednakże oczekiwania i wyobrażenia to jednak nie to samo, co obrazy widziane na żywo i to dosłownie na wyciągnięcie ręki, kiedy to wszystko jak najbardziej realistycznie „widać, słychać i czuć”. A mogę was zapewnić, iż były one potwornie przygnębiające, przynajmniej dla mnie...
Pochodziłem sobie po takich właśnie okolicach może ze trzy godziny, zaglądając w najprzeróżniejsze napotykane po drodze zakamarki, aż nagle na jednym z kolejnych podwóreczek natknąłem się na... wielkiego psa! Stanąłem z nim dosłownie „oko w oko” i w jednej chwili znieruchomiałem jak skała. Serce aż podskoczyło mi do gardła, dusza wskoczyła na ramię, cały oblałem się zimnym potem, a nogi stały się tak mięciutkie w kolanach jak z waty - ot, dosłownie zastygłem jak lawa, natomiast strach, który tak nagle na mnie spadł, nieomal mnie sparaliżował. Oczywiście nie tylko dlatego, że tego psa w ogóle zobaczyłem, ale głównie z tego powodu, iż on na mój widok natychmiast wyszczerzył kły - i to tak wielkie jak u wilka! Zawarczał tak, że aż w nim zabulgotało, a ja poczułem jakby mi ostatnie resztki krwi odpływały z już i tak niewiarygodnie miękkich kolanek. Nie śmiałem nawet drgnąć, żeby przypadkiem nie sprowokować go do ataku. Ufff... No to mam za swoje! Chciało mi się włazić w jakieś podejrzane zakątki..? No to mam czego chciałem...
Ufff, pomimo już aż ponad 30 (z dość dużym hakiem nawet) lat od tamtych wydarzeń, wciąż je tak doskonale pamiętam, jakby to zaistniało wcale nie tak dawno! Tak, nawet jeszcze dziś mam wrażenie, że ja... nadal stoję z tym bydlakiem oko-w-oko. Ciekawe doznanie, prawda..? Ale co było dalej, to napiszę już w odcinku następnym...
louis