Geoblog.pl    louis    Podróże    Erytrea - Massawa, Assab    Erytrea - Massawa, Assab-5
Zwiń mapę
2018
15
sie

Erytrea - Massawa, Assab-5

 
Erytrea
Erytrea, Massawa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam, stoję teraz oko-w-oko z etiopskim (erytrejskim?) dinozaurem, który właśnie szykuje się, żeby... mnie chyba zjeść!? Wszak to Afryka, no nie..?

Lecz co teraz..? Rzuci się na mnie? Wściekły jakiś? Kurde, wygląda jak potężny brytan, chyba z metr w swym kłębie miał, ani chybi. A garniturek, w pełni teraz odsłoniętych zębów niemalże jak u dinozaura - cholera jasna! W jakież szambo się wpierd*liłem! Toż nawet uciec nie ma gdzie! Czy ja zawsze muszę w coś tak idiotycznego na swoje własne życzenie wdepnąć?! Ale na szczęście dalszego kroku ze strony tego diabła nadal nie było. Stał jedynie, patrzył na mnie i szczerzył te swoje ogromne zębiska, warcząc jednocześnie ale chyba jednak tylko ostrzegająco, bowiem żadnych innych zamiarów jak na razie nie zdradzał, więc..?
Może jak popróbuję się wycofać, to nic się nie stanie..? Bo przecież może pilnuje jedynie on swojego podwórka, natomiast wszystko to co dalej, to już nie jego sprawa i nic go nie obchodzi..? Oby..!!! Ruszyłem się więc nieznacznie, robiąc malutki kroczek do tyłu, na widok którego pies w ogóle nie zareagował - czyli co, uda mi się jednak..? Dam radę tak powolutku i maleńkimi kroczkami wycofać się z tego podwórka, a potem dać drapaka..?
Ruszyłem się znowu, robiąc kolejny krok w tył, tym razem jednak tylko szurając nogami po ziemi i posuwając się niby cyborg - i ponownie nie było żadnej wyraźnej reakcji ze strony tego bydlaka! Co więcej, wprawdzie nadal bacznie się we mnie wpatrywał, ale już jego kły powoli zaczynały mi znikać z pola widzenia, zakrywane z powrotem przez podniesione dotychczas wargi. Aż w końcu zupełnie zamknął paszczę i przestał warczeć! Hurra, dobra nasza, pomyślałem sobie, jeszcze tylko kilka-kilkanaście kroczków w tył i wyrwę ile sił w nogach „tam gdzie pieprz rośnie”. Muszę tylko uważać - za żadne skarby nie mogę się dać ponieść emocjom i nie zrobić jakiegoś fałszywego czy gwałtownego ruchu. Opanować się. A poza tym, absolutnie nie patrzyć tej bestii prosto w oczy, obserwować ją tylko i wyłącznie kątem oka..! Uda się, uda!? No i wtedy usłyszałem szczekanie...
Ufff, nie było to na szczęście szczekanie tegoż bydlaka, z którymż to właśnie się wzrokiem pasowałem, ale i tak wystarczyło, ażeby na nowo oblała mnie kolejna fala gwałtownego strachu - zwłaszcza że owo szczekanie najwyraźniej się do nas zbliżało! O rety..! Dobiegało ono początkowo gdzieś z oddali, ale już teraz słyszałem wyraźnie, że ten następny kundel jest już dość blisko, ot, na pewno w głębi znajdującego się przede mną podwórka! Po chwili, w istocie, zza załomu niewysokiego murka wyskoczył kolejny pies, z tym że... niezbyt duży - ot, zaledwie wyrośnięty szczeniaczek. No tak, niewielki, ale za to hałaśliwy jak cholera. A na dokładkę, wcale się przy swoim kumplu (tacie, mamie?) nie zatrzymał, tylko minął go w pełnym pędzie, wyhamowując dopiero tuż obok moich stóp! Nie, nie ugryzł mnie na szczęście, ale zaczął latać wokół mnie jak szalony i obszczekiwał ile wlezie. A czynił to dokładnie w taki sposób, jak to zazwyczaj widzi się u podwórkowych tzw. „psów-bohaterów”, które, owszem, zbliżają się do obiektu swojego ataku, próbując go nawet capnąć za stopę, łydkę czy choćby za nogawkę, ale tylko wówczas, kiedy ten ktoś akurat na niego nie patrzy lub jest do niego plecami odwrócony, bo właśnie na tym owo „psie bohaterstwo” polega.
Znacie taki motyw, prawda..? Najczęściej obserwowany w wypadku małych ratlerków, które to właśnie potrafią nawet nieźle kogoś w nogę pokąsać, ale tylko wtedy, gdy ten ktoś ucieka lub na nie nie patrzy. Ale gdy tylko na takiego gówniarza spojrzeć, tupnąć nogą lub ruszyć w jego kierunku, to natychmiast czmycha ile sił w nogach na „z góry upatrzoną pozycję” i trzymając się w bezpiecznej odległości nadal szczeka jak opętany. A kiedy się znowu obrócić i podążyć w swoją stronę, to taki ratler ponownie doskoczy bliżej, próbując capnąć za nogę oddalającego się człowieka. I kiedy ten znowu spojrzy na niego, to piesek odskoczy na bezpieczny dystans... itd... Wiadomo o co chodzi.
I z dokładnie tak samo zachowującym się szczeniakiem przyszło mi właśnie wtedy mieć do czynienia. Obszczekiwał mnie zajadle ze wszystkich stron z odległości około dwóch metrów ode mnie, ale jedynie wtedy, kiedy go bacznie obserwowałem, lecz gdy tylko spuściłem z niego wzrok lub obróciłem głowę (bo przecież wciąż musiałem uważać na tego potężnego brytana), to natychmiast doskakiwał bliżej, próbując nawet chwytać mnie zębami za moje buty! A kiedy ruszyłem nogą by go odtrącić (jednakże bardzo ostrożnie, bo wciąż bałem się wykonania jakiegoś gwałtowniejszego ruchu), to znowu ode mnie odskakiwał na te bezpieczne dwa metry, nie przestając jednak ujadać jak szalony. No ku*wa jego mać! Ależ się wpakowałem! I co teraz począć..?
Najrozsądniejszym rozwiązaniem wydawało się chyba kontynuowanie moich manewrów polegających na powolnym wycofywaniu się z zagrożonego rejonu, bacząc jednocześnie na wszelkie ruchy tego mniejszego i hałaśliwego wroga w taki sposób, ażeby ciągle trzymać go na dystans, nie pozwalając mu zbliżyć się zanadto. Czyli ciągle się w niego wgapiać, nie spuszczać go ani na chwilę z oczu, aż do momentu, gdy się wreszcie z tego podwóreczka nie wycofam – no, przynajmniej na tyle, aby mu się w końcu znudziło dalsze nękanie mojej mocno już przestraszonej osoby. Wszak jeśli będę go ciągle obserwował, to chyba mnie ta bestia jednak nie ugryzie..? Bo jeżeli dotychczas udało mi się tego uniknąć, to chyba jakieś nadzieje na przyszłość są, czyż nie..?
No tak, strategia działania już obmyślona, ale co - do jasnej cholery! - z tym drugim, znacznie większym od tego szczeniaka psem..? Przecież on ciągle tam stoi i mnie obserwuje i skąd niby mam wiedzieć jak zareaguje na moją ewentualną czynną obronę przed tym hałaśliwym gówniarzem szarpiącym się u mych stóp..? Ot, na przykład wtedy, gdy przyjdzie mi ochota na kopnięcie tego drania, próbującego akurat dobierać się do moich butów..? Przecież, do diaska, nie mogę mu pozwolić nawet na najdrobniejsze liźnięcie mojej nogi, nie mówiąc już o ugryzieniu, bo chybabym umarł z nerwów i napięcia w obawie przed potencjalnym zarażeniem wścieklizną! No, tego by jeszcze brakowało - dać się pokąsać jakiemuś zwierzowi w takiej Etiopii (Erytrei), gdzie zapewne o szczepionkach przeciw wściekliźnie nawet nie słyszeli, a co dopiero mówić o istnieniu tu jakiejkolwiek instytucji, która by się takowymi sprawami zajmowała. Toteż koniecznie musiałem tego diabełka trzymać na dystans, nieustannie wodząc za nim wzrokiem, bo w przeciwnym razie naprawdę mogłoby być źle. Wszak takie wypierdki są czasami tak zajadłe, że namolnością i upierdliwością dorównać im mogą jedynie komary i muchy. Jak nie zabijesz, to cię nękać nie przestanie...
Ufff, ależ idiotyczne położenie! Na szczęście „tatuś” tego ujadającego i obskakującego mnie szczeniaka nadal stał niewzruszony i raczej nie przejawiał ochoty na ewentualny atak. Cóż, tę batalię zatem najprawdopodobniej już wygrałem, mogąc być niemalże pewnym, że ów brytan mi „odpuścił”. Tak więc wszystko co musiałem czynić, to nadal powolutku wycofywać się maleńkimi kroczkami, nie spuszczając jednocześnie z oka tego pętającego mi się pod nogami wariata. Aż w pewnej chwili...
Ot, nagle nastąpił zupełnie nieoczekiwany i radykalny zwrot wydarzeń. Otóż, w pobliżu wielkiego brytana pojawiła się... grupka małych dzieciaków, chyba z 5-6 osobowa, która obok tegoż psa przystanęła i poczęła mi się ciekawie i zupełnie bez słowa przyglądać. Po chwili zaś - o radości! - ta potężna bestia... wykazała nagle zupełny brak dalszego zainteresowania moją osobą i ziewnąwszy tylko oraz zrobiwszy „w tył zwrot”... odeszła sobie spokojnie gdzieś w głąb swojego podwórka. Ufff, czyżbym zatem był już całkowicie wygrany..? Pozostał wprawdzie jeszcze ten niewielki gówniarz w pobliżu moich stóp, ale teraz to przynajmniej mogłem sobie wreszcie pozwolić na wymierzenie mu jakiegoś celnego kopniaka, jeżeli uznam, że przyjdzie taka potrzeba. Bo jeśli nadal będzie mi tak dokuczał, to oczywiście ani chybi mu przywalę..! No a potem rzecz jasna „w nogi” - i to szybko, bo jeszcze jego tatuś gotów powrócić na swoje poprzednie stanowisko. Bo przecież absolutnie nic tu po mnie, no nie?
Tak więc, skoro pozostał mi już tylko jeden zaprzątający mi w tej chwili głowę problem, to jasnym się stało, że aby się od niego w końcu uwolnić, muszę znacznie przyspieszyć swoje działanie, wszak - nie daj Boże - w każdej chwili mogło się okazać, że ten wielki brytan wcale aż tak daleko się od nas nie oddalił i w każdej chwili może w nasze pobliże zaglądnąć. Nie ma więc na co czekać - trzeba wiać!
No tak, łatwo powiedzieć, ale jak to wykonać, skoro już przy pierwszym moim szybszym kroku w tył ten ujadający szczeniak jeszcze zajadlej zaczął się do mnie dobierać? Odważyłem się więc raptownie i dość głośno tupnąć nogą w jego kierunku - oczywiście odskoczył na bezpieczną odległość, ale zaraz potem ponownie zaczął mnie obiegać dookoła i kiedy tylko wyczuł moment, że na niego nie patrzę, to natychmiast przypadał do moich nóg z głośnym warczeniem i z wyraźną chęcią ugryzienia! Lecz gdy na niego spojrzałem, to znowu tego zaniechał, nie przestając jednakże szczekać jak opętany. Tupnąłem - odskoczył. Odwróciłem się od niego - już na powrót był przy mojej pięcie. Stanąłem, tupnąłem znowu - ponownie odskoczył. Próbowałem odejść dalej na ulicę, to znowu się do mnie przypętywał z zębiskami na wierzchu... No kur*a mać! Mam tak cały czas posuwać się w kierunku miasta tyłem..?! Tylko dlatego, że nie mogę się tego napastnika pozbyć i w dodatku z koniecznością nieustannego obserwowania jego poczynań, bo gdy tylko spuszczę go z oka, to mnie natychmiast ugryzie..?! O nie, draniu, już ja ci pokażę..!
No i oczywiście pokazałem mu - a jakże! Nie chciał się gnojek ode mnie odczepić, a co gorsza, z czasem stawał się nawet coraz bardziej agresywny! A wyobraźcie sobie, że takimi tupaniami odganiałem go aż kilkanaście razy! I nic, bez efektu. I to nawet wówczas, kiedy już owo nieszczęsne podwórko dawno zniknęło mi z oczu, jedynie ta dzieciarnia stała u jego wejścia i z wyraźnym rozbawieniem (a to szelmy!) obserwowała moje syzyfowe zmagania z tym natrętem. Mało tego - dopingowała go głośno (!), najwyraźniej szczując tego gada na mnie, ani chybi. (Ale i tak powinienem się cieszyć, że z kolei nie poszczuli mnie tym brytanem, bo to by dopiero było, ufff)
Toteż w pewnym momencie, kiedy już zorientowałem się, że samym tupaniem i syczeniem na niego od siebie go nie odgonię, a Bóg jeden raczył wiedzieć jak długo to jeszcze mogło potrwać, zdecydowałem się nagle na bardzo radykalne i - niestety, jak się później okazało - dość brzemienne w skutki posunięcie. Mianowicie, schyliłem się raptownie, podniosłem z ziemi dużego kamlota i cisnąłem nim ze złością w tę bestię - w dodatku wcale nie tak „na wiwat”, aby ją jedynie wystraszyć, ale z wielką dbałością o to, ażeby mój rzut zakończył się całkowitym powodzeniem! Krótko mówiąc, skupiłem się solidnie na tym, aby dobrze w niego wymierzyć i... koniecznie go trafić! Tak, przyznaję - zrobiłem to z pełną świadomością i z absolutnie zimną krwią. Dokładnie tak, ażeby koniecznie tego hałaśliwego drania trafić. No i oczywiście udało mi się..! Niestety...
Dlaczego niestety..? Ano dlatego - moi drodzy - że ów szczeniak, trafiony tym dużym kamieniem prosto w grzbiet odwinął takiego orła, że aż tumany kurzu wzbiły się dookoła (nie mógł paść bardziej dostojnie?), dosłownie przekoziołkował w powietrzu, natomiast zaraz po upadku tak głośno zaskowyczał z bólu, że z pewnością byłby w stanie swoim skamleniem postawić na nogi z pół ulicy. No, po prostu trafiłem gada w samą „dziesiątkę”, bez dwóch zdań. Jednakże na tenże sygnał, owa stojąca nieopodal dzieciarnia... ruszyła nagle w moim kierunku, drąc się w niebogłosy oraz (o rany!) zbierając po drodze z ziemi całe garście kamieni! Oczywiście wiadomo po co, czyż nie..? Przecież nie po to, żeby swojego pupilka nimi dobić, ale żeby dokonać słodkiej zemsty na jego prześladowcy. Toteż od razu zauważyłem, że jestem przez tę bandę ścigany i na pewno porozmawiać ze mną nie będą chcieli, to jasne. Długo zresztą na efekty ich pogoni czekać nie musiałem. Ot, sprawna gromadka była, nie powiem...
Już pierwszy ciśnięty przez któregoś z tych dzieciarów kamień śmignął mi tuż obok głowy! A zaraz potem doczekałem się prawdziwej salwy - dosłownie grad ciężkich kamlotów leciał w moim kierunku! Wszystkie z nich na szczęście chybiły celu, ale dzieciaki gnały dalej i wcale nie zamierzały na tym pierwszym ataku poprzestać. O rany, ależ narozrabiałem! A jaki wstyd..?! Pobity przez zgrajkę małolatów, bo przecież - do diaska - nie wdam się z nimi w żadną wyjaśniającą rozmówkę. Trzeba wiać..!
No cóż, moi kochani, jak myślicie, co zrobił w tym momencie dzielny oficer PMH (tak, jak zwykle koniecznie z dużych liter!), czyli autor niniejszych słów we własnej osobie..? Ależ oczywiście, macie rację – „dał tyły”, a zatem „podkulił ogon” i zaczął uciekać, to jasne. Ależ obciach, nie ma co. A jakiż to musiał być pocieszny widok..! Zwiewający na złamanie karku przed grupką czarnoskórych obdartusków mężny (no cóż) marynarz z Lechistanu - i to w dodatku zasłaniający się cały czas rękoma ponad głową przed miotanymi w jego kierunku kamieniami. Ale cyrk! No tak, ale z drugiej strony patrząc - czy czasem na takie potraktowanie wówczas nie zasłużyłem..? No owszem, gdybym tegoż zajścia sam swoim zachowaniem nie sprowokował, to być może by do tego nie doszło, trudno powiedzieć - ale tak w istocie, cóż to w ogóle zmienia..?
Bo co byłoby w tej sytuacji lepsze - dać się jednak ugryźć tej bestii, a potem drżeć ze strachu przed potencjalnym zakażeniem odzwierzęcą chorobą, czy raczej próbować się od niej uwolnić, nawet w tak barbarzyński sposób w jaki to wówczas uczyniłem? I nawet za cenę ewentualnego obrzucenia mnie kamieniami przez tę dziecięcą gromadkę, którego to zajścia zresztą i tak przewidzieć nie mogłem..? Jak na mój gust, to uważam, że jednak postąpiłem prawidłowo. Owszem, ogólnie rzecz biorąc jasnym jest, że wszystko to nastąpiło z mojej winy, ale już potem trzeba się było jakoś ratować, no nie..? A wówczas mój wybór był już dość mocno zawężony, nieprawdaż..? Toteż w ogólnym rozrachunku liczył się już tylko efekt końcowy - czyli wyjście z tej całej kabały bez szwanku, a właśnie to w rezultacie osiągnąłem, bowiem nie tylko że w końcu tej dzieciarni umknąłem (bo przecież polscy marynarze są rączy jak wyścigowe konie), ale i nawet udało mi się uniknąć jakiegokolwiek trafienia kamieniem.
Ot, szczęściarz ze mnie, ponieważ równie dobrze mogłem też dostać zdrowo w łeb, jak nie przymierzając, ten piesek ode mnie. Tylko - cholera - ten wstyd... Albowiem, jak już wspomniałem, udało mi się wyjść z tej opresji cało, czego niestety nie można powiedzieć w wypadku mojej twarzy (w przenośni, oczywiście), gdyż akurat z nią wyjść z tego nie dałem rady. A jak wy to widzicie..? Czy z powyższego opisu wynika, iż naprawdę aż tak bardzo się w cudzych oczach skompromitowałem..? Wiem, chluby to na pewno nie przynosi, ale czy wyglądało to naprawdę aż tak źle lub... komicznie? No pewno, że wolałbym napisać, iż „oddaliłem się z miejsca zamieszania z godnościom osobistom” (choć nieco chyżo, rzecz jasna), niż „podkuliwszy ogon zwiewałem gdzie ino pieprz rośnie”, ale było tak jak było i już nic na to nie poradzę.
No cóż, mógłbym wprawdzie zupełnie o tym incydencie nie wspominać, lub też - jeśli już jednak zdecydowałem się na jego ujawnienie - pewne niewygodne mi szczegóły zataić, albo i nawet ubarwić jego przebieg, ale wówczas nie byłbym w zgodzie ze swym własnym sumieniem. Bo owszem, dałem plamę na całego, dosłownie „nieziemską” (bo to jeszcze nie koniec!), ale teraz to przynajmniej w końcu kamień (nomen omen) spadł mi z serca. Dlaczego..? A dlatego, że przecież jak dotychczas absolutnie nigdy do powyższej niechlubnej historii nikomu się nie przyznawałem. Ot, tak jakby jej w ogóle w moim żywocie nie było. Ale już teraz mogę nareszcie z podniesioną głową powiedzieć, iż takie szczere wyznanie jak na spowiedzi... wcale nieźle wpływa na samopoczucie! Wszak teraz, kiedy jest się już człekiem leciwym, do pewnych spraw podchodzi się ze znacznie większym dystansem, niż gdybym to oceniał wówczas, w roku 1984. I mogę z całą odpowiedzialnością podkreślić, że nawet takie niewinne błędy młodości mogą z czasem okazać się całkiem fajnym wspomnieniem. Zwłaszcza wtedy, gdy...
No właśnie... To najgorsze zachowałem na koniec – „zwłaszcza wtedy, gdy na szczęście nic poważnego wówczas się nie stało”. A mogło, niestety... Dlaczego..? Otóż, nie chodzi mi teraz bynajmniej o ewentualne pokąsanie mnie przez któregoś z tych napotkanych brytanów, ale o rzecz znacznie bardziej znamienną - mianowicie o to, iż ja... wcale nie pozostawałem tym dzieciarom dłużny podczas tego obrzucania mnie kamieniami! Przeciwnie niestety, bowiem nie był to wcale jednostronny atak i moja natychmiastowa ucieczka, ale... wzajemna wymiana „pocisków”! Tak tak - moi drodzy - to prawda. Pozwoliłem sobie wtedy na bardzo aktywną obronę i na ich „kamieniste natarcie” odpowiedziałem dokładnie tym samym! Mało tego - użyłem wówczas wcale nie mniejszych kamlotów od tego pierwszego, którym „uziemiłem” na dobre tego natrętnego szczeniaka! Zatem co by do jasnej cholery było, gdybym wtedy kogoś z tej dzieciarni tak samo celnie ustrzelił..?!?! Ufff, aż strach pomyśleć jak bym się wtedy czuł..!
Uspokoję was jednak; na szczęście żaden z moich pocisków nie okazał się - DZIĘKI BOGU - skuteczny! Toteż pozostał mi po tym wydarzeniu niejaki niesmak - owszem, bo przecież sam rozumiałem, że dopuściłem się rzeczy karygodnej - ale spokojnie mogę rzec, iż JEDYNIE niesmak i wstyd! Nie zaś dodatkowo wyrzuty sumienia spowodowane ewentualną poważną krzywdą, którą bym swoim wybrykiem wyrządził jakiemuś etiopskiemu (erytrejskiemu?) dziecku. A muszę - NIESTETY! - przyznać, że niektóre z miotanych przeze mnie dużych (!) kamieni, przelatywały bardzo blisko tych, mocno wprawdzie rozbrykanych, ale jednak dziecięcych główek..! Ufff, i co teraz na to powiecie..? Jednakże, reasumując, znowu (któryż to już raz zresztą?) „spadłem na cztery łapy”, czyż nie? Ot, farciarz ze mnie, ani chybi...
No cóż, naprawdę bardzo długo się zastanawiałem zanim do opisu powyższego epizodu nie przystąpiłem, ale teraz już mogę śmiało stwierdzić, iż na pewno zrobiłem dobrze. Bo takowe wyznanie grzechu okazało się dla mnie całkiem korzystne, ot co. Wszak teraz czuję, że takie „samooczyszczenie” sumienia, to... wcale dobra sprawa. Ot, co najwyżej źle mnie w tym momencie ocenicie, ale przecież szczerze się do wszystkiego przyznałem, no nie? A że przy tej okazji wyszła na jaw moja kompromitująca dzielnego marynarza ucieczka przed czarnoskórą dzieciarnią, no to co? Eeee taaam - potraktujmy to jako przykrą przygodę, i tyle. Wszakże nie wszystkie przygody muszą być chwalebne, przynoszące uznanie, podziw, zazdrość czy zaszczyty, ale także i takie, które człowieka ośmieszą lub nawet okryją hańbą. Ot, samo życie...
Ale, skoro już tak fajnie udało mi się wybrnąć z powyższego sekretu, skrywającego przez długie lata mój iście chuligański wybryk (choć to nie jest moja druga natura, wierzcie mi) – to może kiedyś, tak „z rozpędu”, przyznam się jeszcze i do innych, równie lub podobnie nieprzystojnych i nieprzynoszących mi chwały, a będących moim udziałem wydarzeń..? Bowiem, mam ja niestety jeszcze parę takich na swoim życiowym koncie, oj mam. Ale wszystko w swoim czasie. Zresztą zastanowię się jeszcze nad tym, czy w istocie warto tak od razu wszystkie swoje wybryki ujawniać. A jeśli już do tego dojdzie, to i tak moja rodzinka zdecyduje co z takimi opisami dalej począć - w razie czego, wiadomo; „to się wytnie”...
Wyjeżdżamy z Massawy...

Dokąd..? Oczywiście, zgodnie z moim poprzednim postanowieniem, do następnego portu tego samego kraju. Zatem wybierzmy się teraz do kolejnego portu tego samego wybrzeża, czyli do leżącego niedaleko Assab...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020