O samym Puerto Madryn już coś niecoś napisałem, o wyładunku naszego wrednego węgla w tutejszym porcie również, cóż nam zatem jeszcze pozostało..? Ano poczytajmy...
No dobrze, o czym jeszcze warto by było napisać..? Hmm, myślę, że powinienem jeszcze na chwilkę powrócić do tematu tutejszych uchatek. Otóż, pisałem już, że niemal każde wolne miejsce na lądzie znajdujące się w bezpośredniej bliskości wód zatoki było przez te zwierzęta okupowane. Wylegiwały się one na okolicznych plażach i skałkach, ale i także na… dostępnych im od strony wody częściach portowego nabrzeża. Ot, podpływały tu one całymi rodzinami, bezceremonialnie gramoliły się na pirs, a potem leżały tak sobie całymi godzinami, zupełnie nic nie robiąc – rozglądały się tylko dookoła albo drzemały.
No tak, ale zapytacie zapewne; czy to zatem znaczy, że całkowicie nie bały się człowieka? Że właziły sobie na nabrzeże i pętały się portowym robotnikom pod nogami? Otóż, nie. Nikomu one w drogę nie wchodziły, a to z tego prostego powodu, że cały ów pirs był od strony wody szczelnie odgrodzony stalowymi siatkowymi płotami. Do ludzi zatem zbliżyć się one szans nie miały – zresztą nawet specjalnie za tym nie tęskniły, raczej unikały naszego towarzystwa – natomiast chcący podejść w jakimkolwiek celu bliżej wody ktoś z obsługi portu miał do dyspozycji specjalne furtki, które zwyczajowo cały czas pozostawały na cztery spusty zakluczone. Tak, były one zamknięte, bowiem był to najlepszy sposób na odseparowanie się w tym miejscu od tych zwierząt, gdyż są one po prostu… bardzo niebezpieczne!
Tak, moi drodzy, to wcale nie żarty – chcąc zbliżyć się do takich otarii trzeba naprawdę uważać, gdyż potrafią one człowieka dość dotkliwie pokąsać! Wydają się one być strasznie ślamazarne, ociężałe, mało ruchliwe i wciąż rozleniwione – bo to przecież ciągle sobie leży, wyleguje się, nic nie robi, nóg nie ma a tylko się tarzać potrafi, itd. Cóż więc taki grubas może człowiekowi złego zrobić, prawda? No cóż, nic bardziej mylnego! Owszem, one same, tak dla własnego widzimisię ludzi atakować w zwyczaju nie mają, ale bronić się przed nim – i to skutecznie – jak najbardziej potrafią, oj tak. Samice z reguły czoła stawiać człowiekowi nie chcą i kiedy tylko mają możliwość odwrotu, to w razie ich niepokojenia po prostu wskakują z powrotem do wody i na bezpieczną odległość odpływają lub nurkują. Ale samce..? Ależ! Bardzo rzadko taki ustąpi pola i na „z góry upatrzone pozycje” się wycofa. Zamiast tego to raczej pogoni w kierunku zbliżającego się doń człowieka, niźli mu zejdzie z drogi. A na dokładkę… potrafi on jednak „ruszyć z kopyta”, że hej.
Nie wierzycie? Cóż, ja też w to niespecjalnie wierzyłem, dopóki sam na własne oczy tego nie ujrzałem i nieomal na własnej skórze tego nie doświadczyłem! Bo oczywiście – a jakżeby inaczej? – jako osobnik niezwykle ciekawski wlazłem przy pierwszej lepszej okazji tam gdzie nie trzeba. Wszak, skoro natrafiłem któregoś dnia na otwartą furtkę prowadzącą do znajdującej się nieco dalej od pirsu betonowej dalby, ze znajdującymi się na niej cumowniczymi polerami na statkowe liny, do dlaczegóżby z takiej wspaniałej sposobności natychmiast nie skorzystać..?! Ot, popróbować jedynie troszeczkę zbliżyć się do wylegujących się tam „lobos de marina” i zobaczyć jak zareagują. Jak się im nie spodobam, to oczywiście w nogi, i tyle. No to popróbowałem i…
I co..? Jak się nagle jeden ogromniasty samiec „sprężył w sobie” i ruszył w moim kierunku, to… omal butów z wrażenia nie pogubiłem! Mało tego – podczas ucieczki to nawet w furtkę z tego popłochu dobrze nie trafiłem, tylko… wyrżnąłem z rozpędu biodrem w jej boczny słupek! Tak mocno, że aż mnie w pół z bólu zgięło! Ech, głupol ze mnie jak się patrzy! Ale za to furtkę skutecznie za sobą zatrzasnąć zdążyłem, ot co. Trochę w panice i z nieco zbytnim rozmachem, ale zawsze. Zresztą, tak właściwie to już i tak potrzeby ku temu nie było, bo „pan otarija” widząc moją rejteradę natychmiast spasował i już dalej gonić mnie nie zamierzał. Ale wyobraźcie sobie – na początku gnał on niemalże jak sprinter! W taki dość dziwaczny „robaczy” sposób, ale jednak szybko i energiczne, nie ma co. Taki opasły grubas (zupełnie bez nóg!), a jakie jednak drzemią w nim możliwości – proszę, proszę. Zatem było to moje kolejne „spotkanie z przyrodą” na argentyńskim lądzie i całe szczęście, że się przez własną głupotę w coś niedobrego nie wplątałem.
No tak, ale z pewnością zapytacie; jak to jest, gdy ktoś z obsługi portu jednak koniecznie musi w takie miejsce zaglądnąć – no chociażby cumownicy, którzy muszą przecież wejść na taką dalbę w celu założenia lub zrzucenia statkowych lin? Otóż, kiedy takie miejsce jest puste, kiedy żadne z tych rozkosznych zwierzątek akurat się tam nie wyleguje, to wtedy oczywiście problemów z tym najmniejszych nie ma. Bo ludzie wtedy wchodzą tam bez oporów, a uchatki, kiedy ich widzą, same z własnej woli w ich pobliże się nie pchają. Kiedy jednak już tam sobie polegują, to trzeba je stamtąd przepędzić, i tyle. Robotnicy robią więc wówczas najpierw dużo hałasu, aby je przepłoszyć, a jeśli to na jakiegoś upartego lub nazbyt agresywnego samca nie wystarcza, to wtedy… używają otwartego ognia. Nie, bynajmniej nie dlatego, ażeby go nim bestialsko „potraktować”, zrobić mu jakąś krzywdę – przenigdy. Ot, wystarczy sam widok pochodni i już takie miejsce robi się dla ludzi dostępne, bo basior robi natychmiastowy w tył zwrot, poryczy jeszcze sobie trochę z niezadowolenia albo poprycha, ale w końcu wskakuje do wody i znika. Proste..?
Szkoda wprawdzie, że akurat takiej operacji nie było mi dane tam zaobserwować, całkiem pewny więc stosowania tejże metody być nie mogę, nie sądzę jednakże, aby opowiadający nam o tym robotnicy robili nas w balona. Przynajmniej mam taką nadzieję…
Na poprzedzający nasze wyjście z tego portu wieczór zostaliśmy, wraz z Kapitanem i Starszym Mechanikiem przez naszego Agenta zaproszeni na pewną jego uroczystość rodzinną, podczas której zaplanowane było pieczenie barana, ognisko, gitarowe pogrywanie i „różne takie”. Zaproszenie oczywiście przyjęliśmy, chociaż nasz Mechanik w ostatniej chwili się z tego wyjścia wymigał, jednakże my dwaj z wielką ochotą na ten pomysł przystaliśmy – i oczywiście zrobiliśmy dobrze. Bo impreza w istocie była „jak malowanie”. Baranina była prześwietna, lokalne wino „jeszcze świetniejsze”, a i przy okazji można było „poprzeglądać nieco argentyńskie kąty”, zorientować się choć trochę w ich stylu życia, domowych i towarzyskich zwyczajach, itd.
I cóż mogę na ten temat powiedzieć – przynajmniej na podstawie moich własnych obserwacji..? Otóż to, że Argentyńczycy w sumie żyją sobie bardzo podobnie do nas. Mają podobnie pourządzane domy i mieszkania, podobnie się ubierają, prowadzą podobny styl kuchni, a i nawet rozrywki generalnie preferują takie same – z tym że… prawie w każdym wypadku mają do celu zdecydowanie dalej.
Bo na przykład, obecny na owym party serdeczny przyjaciel Agenta opowiadał nam w jakiż to sposób zmuszony on jest realizować swoje hobby, któremu nota bene całą duszą był oddany – mianowicie wędkarstwu. Owszem, lubi sobie wręcz namiętnie połowić rybki, nie te morskie jednakże, ale słodkowodne. I w tym właśnie zasadza się jego największy problem, bowiem do jego ulubionych połowowych miejsc jest z Puerto Madryn… około 600 kilometrów. Opisywał je jako kilka niewielkich potoków spływających z Andów oraz małe, ciche, położone z dala od ludzkich siedzib jeziorka. Nigdzie bliżej czegoś podobnego niestety uświadczyć nie można, zatem pcha się chłop aż tak daleko… niemalże co weekend (sic!), nocując gdzieś po drodze w samochodzie i biorąc oczywiście z sobą jakiś prowiant, bowiem na takich pustkowiach o jakichkolwiek lokalach można jedynie pomarzyć. Ot, to jest dopiero siła ludzkiej pasji i samozaparcia, prawda?
No, fakt, że przy jakichkolwiek próbach porównywania obu krajów bezwzględnie należy brać pod uwagę odpowiednią skalę, uznając jednocześnie za pewnik to, że jeśli koniecznie chce się w takim rejonie Argentyny powędkować, to niestety do takich poświęceń jest się zmuszonym i basta, bo innego wyjścia po prostu nie ma, ale… czy możecie sobie wyobrazić coś podobnego na naszym polskim gruncie? Owszem, nasi zapaleni wędkarze również swego czasu nie liczą – przesiadywać potrafią w piekącym słońcu, w deszczu, śniegu, na mrozie czy na silnym wietrze całymi godzinami (ba, wielu z nich to nawet w zimie przeręble na jeziorach wykuwa i aby nie wyjść z wprawy łowi pod lodem), ale czy polskiego, zapiekłego nawet rybaka byłoby jednak stać na… cotygodniową wyprawę na przykład ze Szczecina gdzieś pod Rzeszów?! Albo z Białegostoku w Sudety?! Dla kilku raptem rybek..?! Oj, powątpiewam – i to bardzo.
A już zupełnie nie mogę sobie wyobrazić naszych rodzimych wędkarzy wyruszających w tak odległe rejony nie swoimi samochodami, ale na swych legendarnych już… motorowerach Komar, skuterkach Osa, motocyklach Junak, SHL-kach czy WSK-kach..! Ot, akurat te pojazdy (oczywiście, oprócz nieśmiertelnych rowerków z bydgoskiego Rometu) – i to jeszcze aż do dziś – najbardziej się z naszymi słodkowodnymi „łapaczami” kojarzą, dlatego też właśnie one pierwsze na myśl mi przyszły. Siła tradycji, nieprawdaż? No tak, ale czy wy również nie macie wciąż przed oczyma tych charakterystycznych widoków sprzed lat, kiedy to ruszało się na ryby swoim jednośladem z przytroczonymi doń z boku kijami..?! Sam jeździłem, to wiem, ot co. Jednakże kończę już tę – przyznaję – niezbyt mądrą dygresję na temat polskiego wędkarstwa i czym prędzej powracam do właściwej akcji. Wszak wciąż jeszcze jesteśmy na przyjęciu u naszego argentyńskiego Agenta.
Zatem, o tej ekstremalnie trudnej do realizacji w południowoargentyńskich warunkach pasji mojego rozmówcy już napisałem, ale godziłoby się wspomnieć także i o innych miejscowych zajęciach, będących „na liście” rozrywek mieszkańców tego kraju. Oczywiście o uczestnictwie w całej gamie sportowych wydarzeń, to jasne, ale i również o sposobach spędzania wolnego czasu w towarzystwie swych bliskich i znajomych. Otóż, w istocie niewiele odbiega to od naszych polskich zwyczajów i przyzwyczajeń – Argentyńczycy także są, podobnie jak my, lokalnymi patriotami i kibicują namiętnie raczej jedynie drużynom ze swojego miasta lub regionu, aniżeli wielkim klubowym potentatom – i to bez względu na uprawianą dyscyplinę, jak i na sportowy poziom przez dany klub reprezentowany, choćby i nawet „pętał się” on gdzieś na dnie tabeli najniższej ligi. Bo wtedy co najwyżej odsądzają swoich lokalnych idoli od czci i wiary, wygwizdują niemiłosiernie nieudolnych graczy, obiecują sobie, że „już nigdy więcej na takie mecze chodzić nie będą”, itd., a potem oczywiście… pokornie znowu dreptają (mimo wszystko) oglądać swoich ulubieńców, by przy najbliższej okazji wszystko im powybaczać. Ot, czy zatem nie przypomina to jako żywo naszej polskiej kibicowskiej natury..?
Podobnie wyglądają sprawy związane z ich wszelkiego typu towarzyskimi spotkaniami. Ich wspólne grillowanie w przydomowych ogródkach lub na działkach (też takowe posiadają, ale oczywiście nie „na modłę” naszych POD) „nasiadówki u cioci na Imieninach”, młodzieżowe prywatki czy jakieś inne zbiorowe imprezki przebiegają niemal tak samo jak w Polsce – tak przynajmniej nam to opisywali uczestnicy tego wieczoru u Agenta, a mając ich wtedy wszystkich na wyciągnięcie ręki, obserwując ich zachowania, styl bycia i sposób zabawy, naprawdę nie miałem powodu, aby im w to nie uwierzyć.
A zatem, co..? Argentyna „drugą Polską”..? Czy też może Polska „drugą Argentyną”, skoro mimo dzielącej nas aż tak dużej odległości udowadniamy, że drzemią w nas jednak pokrewne dusze..? No cóż, pewno, że pożartować można, ale czy jednak czegoś na rzeczy w tym nie ma? Wszak w pobliskiej Brazylii w niemalże wszystkich dziedzinach codziennego życia wspomniane standardy znacznie się od tych argentyńskich oraz naszych różnią – ba, nawet w pokrewnym Urugwaju jest z tym zupełnie inaczej – czyżby zatem Argentyńczycy wciąż byli w głębi swej duszy… Europejczykami? Ot, dziwne to stwierdzenie – przyznaję – ale przecież jednemu absolutnie zaprzeczyć nie można; spotykani tu ludzie są niezwykle życzliwi, weseli, towarzyscy, rodzinni, a przede wszystkim otwarci. A przebieg naszej ówczesnej wizyty u Agenta w całej rozciągłości to potwierdzał.
No i te gitary!!! Ależ oni potrafili zagrać! W niczym to oczywiście nie przypominało naszej, tak bardzo u nas rozpowszechnionej „podnamiotowej rąbanki na kilku zaledwie chwytach”, bowiem była to prawdziwie wirtuozowska klasyczna gra – i w tej dziedzinie naprawdę nam do nich daleko. Ale, co ciekawe, ich śpiewy już takie nie były, gdyż brzmiały już one zdecydowanie bardziej… swojsko. Raczej „na fałszywą nutę”, niźli estradowo, również w „biesiadno-zawodzącym” stylu, ale za to „z zacięciem”, „z zębem” i „ze znacznie większą wolą i ambicją niż możliwościami” – czyli wypisz-wymaluj dokładnie tak samo jak u nas. Ach, Argentyno, Argentyno – cóżeś ty za Pani..?
I tymże to optymistycznym akcentem zakończę niniejszą relację z mojego pobytu w Puerto Madryn. Z portu, z którego wywiozłem wprost niezapomniane wrażenia z moich spotkań z tutejszą przyrodą oraz… piekące jak diabli jeszcze przez dobry następny tydzień oczy, okrutnie tu doświadczone patagońskim piachem i tym wrednym holenderskim drzewnym węglem… Ufff…
Puerto Madryn mamy już więc za sobą, jednakże... z Argentyny jeszcze nie wyjeżdżamy..! O nie, albowiem zamierzam was zabrać jeszcze do następnego tutejszego portu, który w tamtej podróży odwiedzaliśmy, do ślicznego miasta Bahia Blanca... Ale początek tej relacji oczywiście już w odcinku następnym...
louis