Czytajmy o tym statku dalej, bo przecież to oczywiste, że to jeszcze nie koniec wszelakich „atrakcji”, które nam ta łajba oferowała...
Tyle o wentylacji, a teraz - toalety. O ho, ho..! Znowu temat na osobną książkę..! Sedesy były (a owszem!) i to aż cztery na cały statek..! Jednakże z deskami to już było nieco gorzej. Była, ale tylko jedna, w kabinie Kapitana (podobno, bo nie widziałem) - ależ farciarz! Do czasu całkowitego wyposażenia statku we wszystkie niezbędne sprzęty (a nastąpiło to dopiero po około 100 dniach) były tylko sedesiki (nie potłuczone, całe! Dobre i to) i stojące obok nich wiadereczka z wodą (wiadomo po co).
Za to prysznice na całe szczęście były "całkiem, całkiem"… Przynajmniej, można by rzec, do zaakceptowania. Też tylko cztery, ale za to zupełnie nieźle działające. Jednakże pod jednym podstawowym warunkiem; że to "coś", co z nich wylatywało, chociaż w przyzwoitym stopniu… przypominało wodę..! Bo z tym niestety też było rozmaicie. Na statku był bowiem tylko jeden zbiornik wody słodkiej, a mianowicie Afterpeak, który w dodatku, pomimo szerokiego przecież zakresu napraw stoczniowych, nie doczekał "zaszczytu" jego dokładnego wyczyszczenia. Był jedynie zaledwie raz otwarty, potem całkowicie wypłukany (a to jednak za mało!) i ponownie zamknięty "na amen".
A szkoda, bo wewnątrz "czaiła się" naprawdę bardzo rzadko spotykana niespodzianka. Dla wszystkich niezorientowanych w konstrukcji statku winien jestem w tym miejscu krótkiego opisu. Otóż – wyobraźmy sobie rufę oraz jej pokład. Pod tym pokładem było niewielkie pomieszczenie, tzw. "sterówka", w którym znajdowała się między innymi olejowa pompa steru. Pod tymże pomieszczeniem z kolei był ów wspomniany już Afterpeak, zaś bezpośrednio pod nim znajdowały się już tylko trzon i płetwa sterowa.
I jak każdy z nas dobrze wie, wszelkie urządzenia techniczne, które podczas swojej pracy się poruszają wymagają smarowania, to jasne. Ster także… Sęk w tym jednak, iż cieniutka rureczka doprowadzająca odpowiedni smar do trzonu steru biegła sobie z pomieszczenia sterówki w dół dokładnie przez całą wysokość Afterpeaku..! I niczym nie była w nim zamocowana..! Czyli wyobraźmy sobie - cienka rurka, o przekroju zaledwie 2-3 centymetrów, o długości przynajmniej 7-8 metrów i nigdzie, w żadnym miejscu nie podparta..!
Takie "coś" podczas wibracji statku MUSI więc zachowywać się jak struna od gitary..! Drży, drży i nieustannie drży (na całej swojej długości, rzecz jasna) aż w końcu pęknie. Nie ma siły. "Praw Fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb" - jak słusznie zauważył pan Kobuszewski w kabarecie "Dudek". I co..? Oczywiście rurka pękła, tylko że nikt z nas jeszcze przez długi czas nie mógł się zorientować w tym, iż coś takiego w ogóle nastąpiło. Bo po prostu jeszcze wtedy nikt z nas (oprócz mechaników rzecz jasna) nawet o istnieniu tejże rurki nie wiedział. Bo i skąd niby? Żadnych dokładnych planów statku nie było - ot, "zapodziały się" one gdzieś przez owe długie lata postoju "na sznurku". O tym dowiedzieliśmy się dopiero potem, kiedy już trzeba było wejść do zbiornika, bo woda zaczęła już przypominać zaolejoną ciecz i trzeba było po prostu coś z tym "fantem" począć.
Ale jak do tego doszło..? – zapytacie. O, to też ciekawa sprawa. Raz na tydzień, w Sobotę, Czwarty Mechanik smarował trzon steru przy pomocy specjalnej pompki. Wyglądała ona zresztą "wypisz-wymaluj" dokładnie tak samo, jak nasze ssące pompy głębinowe, np. takie, które znajdują się na polskich cmentarzach. Czyli żeliwny trzon z "dzióbkiem" na wylatującą zassaną już wodę, z ruchomym zaokrąglonym ramieniem do pompowania. Tyle że ta nasza pompka była taką jakby miniaturką, jej wysokość nie przekraczała, powiedzmy 30 centymetrów (dokładnie oczywiście nie pamiętam).
Pompując więc tym małym ramieniem wtłaczało się - poprzez tę rurkę właśnie - odpowiedni smar w okolice trzonu sterowego. Ale co się działo, kiedy owa rurka już uległa awarii i po prostu pękła? Wiadomo, Mechanik dalej sobie pompował, ale tak naprawdę, zamiast urządzenie sterowe to on "smarował" nam naszą słodką (sanitarną i pitną także!) wodę..! I to bardzo skutecznie. Tak bardzo, że już po dwóch czy trzech takich "operacjach" nie dało się już po prostu wypić przyrządzonej na tej wodzie herbaty. I dopiero wówczas zorientowaliśmy się, że coś z naszą wodą jest nie tak..! No cóż, ale co się już wytaplaliśmy w tym smarze (np. pod prysznicami) i co się do tego czasu jej opiliśmy, to już "nasze".
Któregoś pięknego poranka Steward powiadomił Kapitana, że w wodzie jest "plenty bunker" i dopiero wtedy rozpoczęła się nasza akcja "Afterpeak". Nic szczególnego, po prostu rurka została zespawana i przymocowano do niej (nareszcie!) odpowiednie "klipsy", które utrzymywały ją na sztywno. I tyle. Wreszcie co niektórym z nas zakończyły się "tajemnicze kłopoty żołądkowe" i znikła ze skóry doskwierająca dotychczas "jak diabli" wysypka...
A teraz coś o kuchni i rzecz jasna o żarciu… O, to też ewenement. Kolejny temat na książkę… Rzecz najważniejsza - kuchnia była gazowa..! Raz tylko w życiu było mi dane spotkać się z czymś takim - na tym statku właśnie - i muszę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że takie rozwiązanie jest po prostu... do d…! Nie dosyć, że mało wydajne to jeszcze niebezpieczne. Butle z gazem bowiem znajdowały się w specjalnej klatce na pokładzie, bezpośrednio nad pomieszczeniem kuchennym. Były to butle wyglądające tak samo jak te z tlenem czy acetylenem używanym przez spawaczy, czyli duże i wysokie a nie takie, jak by ktoś mógł sobie wyobrażać te małe pojemniki z palniczkami nad nimi, które stosuje się powszechnie np. w turystyce. O nie..! Te nasze były wielkie, pełnowymiarowe tzw. "płaszcze" na gaz i było ich, o ile dobrze pamiętam z dziesięć albo dwanaście sztuk.
Stały, jak już wspomniałem, zamocowane w specjalnej osiatkowanej klatce na pokładzie otwartym, a więc narażone wciąż na działanie słońca, a tego przecież w tropiku nie brakuje prawie nigdy, prawda..? Toteż owe butle były zawsze mocno nagrzane, wręcz gorące (z wybuchowym gazem w środku!). Aż strach pomyśleć co by było, gdyby to wszystko nagle eksplodowało. To jest jednak bardzo rzadki przypadek, ale niestety możliwy i wiem z opowiadań, iż na podobnym statku doszło kiedyś do takiego wybuchu i wówczas z kuchni, z pokładu nad nią oraz rzecz jasna z... kucharza pozostało jedynie wspomnienie.
Osobną sprawą, o czym także już wspomniałem, była wydajność tejże kuchni. Od owej klatki z butlami biegły przyczepione do nich cienkie rurki przesyłowe z małymi zaworkami, które znajdowały się zarówno u góry (przy klatce) jak i przy samym palenisku, składającym się z sześciu lub ośmiu palników umieszczonych na specjalnym postumencie. Przy normalnym gotowaniu, tzn. trzech ciepłych posiłków dziennie, cały taki zestaw butli wystarczał co najwyżej na dwa, trzy tygodnie. Trzeba je było zatem przy każdej nadarzającej się ku temu okazji wymieniać na nowe, pełne - zaś te już zużyte, puste, zdawało się na ląd.
Ale rzecz jasna nie we wszystkich portach było to możliwe. W Ameryce Południowej to jeszcze specjalnych problemów z tym nie mieliśmy (co najwyżej czasami zdarzały się oszustwa ze strony dostawców, gdy np. któraś z butli okazywała się być pustą) ale już w USA lub też w Meksyku postaranie się o taką wymianę graniczyło niemal z cudem. Bywały więc dni kiedy trzeba było po prostu oszczędzać. A co to oznacza w praktyce..? Otóż wiadomo, więcej potraw na zimno, lub też znany nam dobrze tzw. "suchy prowiant". Jednakże naszemu kucharzowi to i tak zasadniczej różnicy nie robiło, był on bowiem "asfalciarzem" najwyższego lotu, wręcz wzorcowym typem „truciciela”..!
Za cokolwiek by się nie zabrał, to i tak zawsze "popisowo" to spieprzył. Od zup, poprzez ryby, mięso aż nawet po zwykłą jajecznicę. Bardzo często sytuację ratował Steward, który okazał się być w tym fachu facetem bardzo zdolnym, zresztą po wielu miesiącach został awansowany i zajął miejsce tego naszego "kuchty od siedmiu boleści", kiedy ten skończył już swój kontrakt. Ale póki co, męczyliśmy się z nim niemiłosiernie. I to nie tylko z powodu jego "kucharzenia", ale także i z nim samym, bo "charakterek" w nim był iście rewolucyjny.
Facet był Indonezyjczykiem ale zamieszkałym na jakiejś małej wysepce w pobliżu dużej filipińskiej wyspy Palawan. Na kontrakty jeździł jednak poprzez Agencje Crewingowe z Manili, czyli ze stolicy Filipin, ale i tak ciągle podkreślał swoją, od filipińskich marynarzy odrębność. Uważał nawet, że jego wysepka nie należy do Filipin, tylko do Indonezji (choć oczywiście formalnie było akurat odwrotnie) i na tym tle dochodziło między nim a innymi współzałogantami do częstych kłótni, a nawet i do kilku przepychanek..!
Zresztą, w istocie podobno jakiś mały archipelag w tejże okolicy jest aż do dziś terytorium spornym między obu krajami – i najprawdopodobniej właśnie o tenże rejon tu chodzi – lecz nie będę się na ten temat szerzej wypowiadał bo nie są mi znane dosłownie żadne szczegóły w tej materii.
Wracamy więc do tematu żarcia… O jego jakości już napisałem, a teraz o ilości tegoż… Zgroza..! Ale na szczęście tylko na początku, jeszcze podczas postoju w Brazylii i do czasu następnego portu po wyjściu z Rio de Janeiro, czyli do Puerto Matanzas na Orinoko w Wenezueli, gdzie dopiero dostaliśmy pełny należny nam prowiant. Jednakże te początkowe tygodnie to była prawdziwa katastrofa..!
W połowie Sierpnia dostarczono na statek jakąś większą, kupioną u miejscowego Shipchandlera porcję prowiantu, ale potem było z tym już znacznie gorzej. I nie jestem niestety w stanie powiedzieć, co mogło być przyczyną tego stanu rzeczy. Może te, uprzednio już przeze mnie wspomniane kłopoty z tutejszymi Związkami Zawodowymi? Nie wiem - po prostu tak było i już..! Posiadane przez nas zapasy dość szybko się więc wyczerpywały, toteż przez pewien czas zmuszeni byliśmy ponosić wszelkie poświęcenia związane z tzw. "food discipline".
I tak dla orientacji, podam przykładowe menu z jednego z ostatnich dni tuż przed przyjazdem do Wenezueli i dokonaniu (nareszcie!) pełnych zakupów. O ile oczywiście owe menu dobrze pamiętam, ale jeśli nawet się w czymś pomylę, to naprawdę bardzo niewiele… Śniadanie; jeden (!) krakers, na nim jedna (!) sardynka z puszki oraz herbata. Obiad; zupa na kości (z jedynym dostępnym wówczas na statku warzywem, czyli z ziemniakami) oraz ryż (tego to zawsze było pełno!) polany "czymś tam" rozrobionym z paczki (nigdy zresztą nie wiedzieliśmy co to takiego właściwie było). Kolacja; ryż (tym razem już suchy) i do tego jakaś rybka (gotowana albo smażona).
Fajnie, no nie..? Chleb, soki, owoce, mięsko, jarzyny..? Wolne żarty..! Przez pierwsze niemalże 50 dni - "posucha" całkowita. Ale za to… piwa mieliśmy w bród, serio..! Też pochodzącego z tych pierwszych zakupów i to ono właśnie bardzo skutecznie ratowało naszą ówczesną sytuację. Wyhandlowywaliśmy bowiem za nie od miejscowych, podpływających pod burtę statku rybaków, co nieco z ich połowów (stąd właśnie ta rybka na kolacje) i jeśli tylko nie udało się naszemu kucharzowi czegokolwiek z tych zdobyczy spieprzyć, to już byliśmy wygrani. Ot, co.
Do tego dochodziły także "połowowe sukcesy" naszych załogantów, ale niestety Zatoka Guanabara zbyt bogata w rybne zasoby nie była. Wiadomo, sąsiedztwo takiego molocha jakim jest Rio de Janeiro i pochodzące z niego zanieczyszczenia i ścieki muszą przecież zrobić swoje, to oczywiste. Tak więc efekty z wystawiania z burt wokół całego statku dziesiątek żyłek z haczykami były raczej mizerne. Rzadko kiedy bowiem trafiało się jakieś naprawdę cenne trofeum w postaci "słusznej" wielkości zdobyczy.
Już na zakończenie tego wątku muszę jeszcze, tak dla sprawiedliwości dodać, iż po owych początkowych kłopotach potem już co do ilości posiadanego na statku prowiantu nie można było mieć najmniejszych zastrzeżeń. Powiem nawet więcej - nasz Armator pod tym względem okazywał się całkiem hojny (na pewno powyżej pewnej światowej przeciętnej w tej dziedzinie) i na żarciu już nigdy więcej nam nie zbywało. Tylko ten kucharz… Oj joj, joj..! Ale o tym już pisałem…
A teraz pora już na inną, zdecydowanie bardziej zawodową stronę naszego „rozglądania się” po statku. Podaruję sobie opisy ładowni, wind i bomów ładunkowych, całego olinowania, itp. sprzętu na pokładzie, bo kogóż tak właściwie mogłoby to zainteresować..? Byłaby to długa, nudna i zupełnie bezcelowa "wyliczanka" - ot, powiem tylko, że do nowoczesnych (to przecież oczywiste!) tenże statek nie należał, zatem robota dla załogi pokładowej wcale łatwa nie była. Tego zresztą i tak należało się spodziewać...
Znacznie ciekawszym tematem jest sprawa wyposażenia statku w niezbędne do ruchu urządzenia oraz w sprzęt nawigacyjny. W Maszynowni agregatami były… silniki od szwedzkich ciężarówek Skania..! To też dziwne, jednakże sprawowały się one bez zarzutu. Z jednym, ale za to bardzo poważnym wyjątkiem (kiedy to z powodu złej jakości paliwa wszystkie trzy naraz odmówiły posłuszeństwa), ale o tym napiszę już przy zupełnie innej okazji. Reszta Maszynowni natomiast, z tego co wiem, czyli Silnik Główny, kocioł, pompy, wirówki, itd., również były całkiem znośne…
Ale mostek..?! Tragedia..! Mieliśmy tylko 2 (słownie; dwie) mapy nawigacyjne - brazylijskiej produkcji „generalki” obejmujące całe wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej. I to wszystko..! I kiedy wreszcie dostaliśmy już zamówioną uprzednio przez naszego Superintendenta dostawę nowych map, to okazały się one zupełnie bezużyteczne, bowiem obejmowały one rejony świata, w które później w ogóle nie popłynęliśmy. A wynikało to z faktu, iż "przymierzano się" początkowo do charteru statku w rejonie Pacyfiku, potem jednak charterujący się rozmyślił i zrezygnował z podpisania odpowiedniej umowy, zaś statek nasz trafił w efekcie do innego "żeglugowca" na linie Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej.
Takiego rozwoju wydarzeń nasz Superintendent (Włoch zamieszkały na stałe w Monaco) nie mógł przewidzieć, więc zostaliśmy z tymi całymi, niepotrzebnymi już foliałami map schowanymi głęboko w szufladach, na nowe zamówienie natomiast, jak się potem okazało, było już za późno.
Koniec odcinka trzeciego... Jeśli was jego tematyka jeszcze do reszty nie zanudziła, to w takim razie... z lekturą odcinka następnego również sobie poradzicie. A to oczywiście dlatego, iż... będzie on równie „interesujący” jak ten, do końca którego właśnie dotarliście. Lecz to nic, bo głęboko wierzę, że „tak całkiem do reszty” to jeszcze się do niniejszego rozdziału nie zraziliście...
louis