Zaczynamy zatem wreszcie ten tranzyt, bo zapewne już się tym nadmiarem tekstu nieco zniecierpliwiliście, prawda..?
Już na samym wstępie jednak, należy z całą mocą zaznaczyć, że dla zdecydowanej większości marynarzy przejście Kanału Suezkiego jest zawsze nie lada wyzwaniem z punktu widzenia… naszej odporności psychicznej! Tak, to wcale nie żart, bowiem cała obsługa tego miejsca – począwszy od prostych cumowników, aż po pilotów i przedstawicieli tutejszych Agencji Żeglugowych – to po prostu… „jedna wielka namolność i upierdliwość”! Moi drodzy, wierzcie mi – nierzadko aż do zwariowania!
Zachowanie wielu zatrudnionych tu osób bowiem nacechowane jest takim ładunkiem natręctwa, arogancji i zwykłej pospolitej bezczelności, że częstokroć nas to po prostu „aż o samą glebę rzuca” ze złości i z bezsilności, kiedy trzeba z takimi osobami przez jakiś czas współpracować! Mówiąc krótko, zwykliśmy to wszystko określać jako… „jedenastą plagę egipską”! Tak, niestety – i proszę naprawdę mi uwierzyć, że obcowanie z tutejszymi ludźmi w istocie właśnie tak musi się kojarzyć. Jako plaga… OK., wiem, że być może przesadzam, ale jestem jednak pewien, że wielu moich kolegów po fachu po prostu moją opinię by potwierdziło. Bo tutaj rzeczywiście czasem trzeba mieć nerwy ze stali.
A wszelkie związane z tranzytem Kanału Suezkiego tego typu „atrakcje” zaczynają się już podczas pierwszego cumowania statku „na beczkach” w Port Saidzie. Podając na owe „beczki” (to takie wielkie, zazwyczaj okrągłe, bardzo mocno zakotwiczone na dnie portowego basenu boje) statkowe liny, należy także doczepiać do oka każdej z nich specjalny gruby sznur o długości około 1,5 metra (zwany po prostu „laszingiem”), mający rzecz jasna posłużyć do przymocowania danej cumy na szczycie „beczki”, gdzie znajduje się dość sporych rozmiarów metalowe kółko.
I to właśnie do tego dużego kółka (ringu) przywiązuje się końcówkę każdej statkowej liny tymi „laszingami”, jako że po prostu innej możliwości ich zamocowania na takiej „beczce” nie ma. Bo gdyby znajdował się na niej jakiegoś rodzaju zwykły poler, na który należałoby po prostu zarzucić oko cumy, tak jak to się czyni na portowych nabrzeżach, to niestety to oko statkowej liny mogłoby się z takiego polera zsunąć, ponieważ „beczka” jest przecież ruchoma i częstokroć potrafi ustawić się nawet i w pozycji pionowej do powierzchni wody. I wówczas statek mógłby po prostu samoistnie odcumować, a taka sytuacja – jak się domyślacie – byłaby niezwykle niebezpieczna, nie tylko dla samego „uwolnionego” w ten sposób statku zresztą, ale i także dla jego otoczenia, to oczywiste.
A zatem trzeba oko każdej cumy tymi „laszingami” do tegoż „ringu” przywiązać i „po krzyku”, bowiem tylko taki sposób gwarantuje bezpieczny postój statku, jak i również zdecydowanie ułatwia manewry odcumowania, bowiem taki „laszing” wtedy się tylko odwiązuje (lub przecina, jeśli czas nagli) i statkowe cumy już z łatwością „z beczki” spadają.
Ufff, ależ cholernie długi wywód mi się nagle na ten temat stworzył..! Ale… do czego ja tak właściwie dążę..? – zapytacie zapewne. Otóż, właśnie do tego, aby wam wyjaśnić na czym zazwyczaj polega nasz kłopot z tymi nieszczęsnymi „laszingami”. Chodzi bowiem o to, że „jaśnie panowie” egipscy cumownicy, którzy kręcą się podczas manewrów wokół statku na swych łódeczkach - z nich zakładając statkowe cumy na te wielgachne „beczki” - zawsze domagają się takiej ilości tychże „laszingów”, ażeby mieli co najmniej jedną sztukę na każdą statkową linę.
Tak, bo przecież każdą kolejną cumę trzeba osobnym sznurem „na beczce” zawiązywać, a jakże! Dlatego też drą się zawsze w naszym kierunku nieomal wniebogłosy: „give lashing, give me lashing!”, zanim jeszcze w ogóle jakąkolwiek linę ze statku na swoją łódeczkę przyjmą! I co ciekawe, bardzo często jest tak (ba, tak właściwie, to prawie zawsze), że jeśli żądanej ilości tych sznurów im się w dół nie zrzuci lub do lin nie przywiąże, to… potrafią nawet bezczelnie odmówić pracy przy cumowaniu statku!
Tak tak, to wcale nie przesada – czas sobie ucieka, na mostku się denerwują, pilot wrzeszczy, kapitan wrzeszczy, a cumownicy i tak „pokazują im wała”, i tyle. Ot, po prostu, nie ma „laszingów”, nie będziemy brać od statku żadnych lin, dopóki nam ich w końcu nie dacie! Ot, co…
Co się więc wtedy robi..? Ano, daje im się tych sznurów już zawczasu tyle, ile cum zamierza się „na beczki” podawać (czyli z reguły po jednym na każdą linę, choć czasami próbują oni wywalczyć jeszcze jakiś dodatkowy – ot, choćby tylko dla samej zasady), żeby po prostu uniknąć jakichkolwiek przestojów podczas cumowania, z tak w sumie idiotycznego powodu, i tyle. Bo przecież, po co się szarpać z takimi bezczelnymi baranami, którzy rzeczywiście potrafią „położyć lachę” na przebieg manewrów, zupełnie nie bacząc na drącego się na nich po arabsku pilota..?
Nie, oni zazwyczaj nie mają pod tym względem żadnych oporów – nawet jeśli wyraźnie widać, że statek przez jakiś czas „tańczy” na wietrze i z bezpiecznym jego zacumowaniem trzeba się po prostu pospieszyć. Są oni bowiem częstokroć aż tak uparci, że się z nimi w żadnym razie nie wygra. Owszem, zdarzają się i tacy „ambitni” kapitanowie, którzy za nic w świecie ulec tym „bezczelom” nie chcą, już na wstępie nakazując oficerom lub bosmanowi żadnych dodatkowych „laszingów” im nie dawać, ale w zdecydowanej większości wypadków kończy się to jedynie zwłoką w manewrach, więc kolejny kłopot gotowy. Tacy „nadambitni” zatem dość szybko co do nieskuteczności swoich zakazów się przekonują i prędzej czy później pod presją sytuacji się uginając, polecają w końcu im te dodatkowe sznury sprezentować.
Tak, „sprezentować”, to zdecydowanie najwłaściwsze w tej kwestii słowo, bowiem potem – oczywiście, a jakże – wszystkie podawane im „na beczki” statkowe cumy i tak powiążą oni do tego ringu zaledwie jednym „laszingiem”, całą ich resztę zaś po prostu zabierając dla siebie. No cóż, taki gruby sznur rzeczywiście jest bardzo drogi, więc jakby na to nie patrzeć, mają oni z tego jednak jakiś realny zysk.
OK., tyle zatem o tych „laszingach”, a teraz pora już na kolejną „atrakcję” – oczywiście taką, która również ma miejsce już podczas cumowania statku. Otóż, bardzo często (żeby ponownie nie powiedzieć: „zawsze”) zdarza się tak, że w trakcie manewrów podpływają do burty statku jakieś małe łódeczki z „biznesmenami”, którzy wyposażeni są w… specjalne drabinki z hakami, ułatwiającymi im bardzo szybkie wtargnięcie na pokład!
Nikt z załogi cumującego właśnie statku nie jest oczywiście w stanie wtedy na taki wysoce obcesowy najazd tych ludzi zareagować i temu zapobiec, bo przecież prawie wszyscy są w tym samym czasie zajęci manewrami i swoich stanowisk opuścić nie mogą. Wlezą więc wówczas takie indywidua zupełnie bezkarnie na pokład statku i od razu „rozpełzają się” po nim na wszystkie strony jak jakieś wredne pchły, próbując rzecz jasna po drodze zaglądać wszędzie, gdzie się tylko da – do magazynków, masztówek, itd.
Oczywistą sprawą jest więc to, że my zawsze już zawczasu wszystkie te pomieszczenia dokładnie zamykamy i przed wtargnięciem kogokolwiek do ich środka zabezpieczamy, ale niestety zdarza się niekiedy i tak (i to wcale nie aż tak rzadko!), że jakiś wybitnie bezczelny „biznesman” potrafi nawet jakimś przywleczonym z sobą łomem… wyłamać na drzwiach pokładowego magazynku kłódkę i natychmiast próbować coś z niego ukraść! Istne skaranie boskie więc, nieprawdaż..?
Ale zapytacie zapewne; a gdzie w takim razie jest miejscowa Policja albo jakaś inna służba, która by mogła takich tupeciarzy powstrzymać lub nawet wyłapać..? Odpowiadam więc; lokalne władze mają to zawsze „w głębokim poważaniu”, albo i nawet (co również aż nader często się zdarza) dzieje się tak, że… takowego „abordażu” dokonują sami funkcjonariusze Policji, wprost ze swoich służbowych motorówek! Tak, niestety to wcale nie jest żart… Ot, ciekawe, prawda..?
No a co potem..? Hm, a potem, kiedy już po skończonych manewrach schodzimy z dziobu i rufy, to zaczyna się nasze „wielkie przeganianie” tego całego tałatajstwa ze statku, jednakże myliłby się ten, kto by sądził, że to jest takie łatwe! O nie, takie gnojki bowiem potrafią po prostu stanąć ci na drodze i w ogóle się z niej nie ruszyć! Ależ! Złośliwie nie ustąpią, udając niewiniątka i od razu nas zaczepiając w sprawach jakichś potencjalnych biznesików – a że chcą kupić jakąś zużytą linę, a to że jakiś złom by się przydał (a już zwłaszcza ten „kolorowy”, wszak świeeetnie zapłacą!) lub stare farby, itd., itp. No i co wówczas począć, skoro taki ktoś stoi przed tobą jak wmurowany i na żadne prośby i groźby w ogóle nie reaguje..?
Toteż, pozwolę sobie was poinformować, że niestety częstokroć dzieje się tak, że trzeba wobec takiego namolniaka… po prostu użyć siły, bo naprawdę inaczej się nie da! Sam bowiem, z własnej woli, takie wredne indywiduum z powrotem na swoją łódeczkę nie wróci! Wyobrażacie więc sobie, że niestety zdarza się nawet i tak, że dochodzi wtedy do rękoczynów..?! Ba, żeby tylko – oni potrafią nam nawet i nożem przed oczyma błysnąć! I to, rzecz jasna, przy całkowicie biernej postawie lokalnego pilota oraz… portowych władz, które zaraz po spuszczeniu przez nas głównego trapu, na statek w celu przeprowadzenia Wejściowej Odprawy się pofatygowały! Nic, żadnej reakcji – a przecież wielu z tych oficjeli nosi na sobie mundury państwowych służb, Policji oczywiście nie wyłączając!
No cóż, pozostaje nam więc wtedy jedynie czekać aż się w końcu tym draniom to znudzi i sami nam znikną z oczu, albo… te rzeczone rękoczyny! Czyli staramy się wypychać ich w kierunku trapu tak długo, aż wreszcie z dalszego oporu zrezygnują. No chyba że pojawi się ten wspomniany nóż, wtedy rzeczywiście pozostaje już tylko oczekiwanie.
Ale to oczywiście jeszcze nie wszystko. Wszak są jeszcze holowniki, czyż nie..? A ich załogi są przecież także niezwykle namolne i pazerne i bez dania im odpowiedniego souveniru się po prostu nie obejdzie. Nie, bo w przeciwnym razie oni się po prostu spod burty statku nie ruszą! Narobią rabanu, będą trąbić na cały port, bo przecież im „się należy”, i tyle! Będą stać i hałasować tak długo, dopóki się wreszcie z naszej strony odpowiedniego prezentu nie doczekają!
Czego mianowicie..? – zapytacie zapewne, będąc oczywiście bardzo tym wszystkim zafrapowani, nieprawdaż..? Toteż odpowiadam: no jasne, że chodzi o papierosy Marlboro! Wszak to oczywistość nad oczywistościami, bowiem – a podejrzewam, że tego chyba jednak nie wiecie – w naszym środowisku Egipt częstokroć nazywany jest… „Marlboro Country”. A to dlatego, że tu wszyscy chcą właśnie tych fajek, wyłudzając je od statku dosłownie za byle co. Wszyscy razem i każdy z osobna – ciągle tylko słyszymy, wręcz nieustannie, to słynne hasełko: „give me Marlboro, give me Marlboro…” Ufff…
No to niestety dajemy, bo przecież co niby mamy robić..? Szarpać się z powodu jakichś gówni*nych papierosów..?! A po co, skoro po takim, w sumie jednak drobnym prezenciku, oni się od razu od nas odczepiają, udając się na swoje dalsze łowy na jakiś inny statek..?
No tak, to o tym już wiecie, tylko… jak my to logistycznie z takim holowniczkiem załatwiamy – rzucamy im ten kartonik fajek wprost na ich pokład..? O nie, to byłoby zbyt ryzykowne, bowiem mógłby on po czyimś niezbyt zgrabnym rzucie wpaść sobie do wody i wtedy totalny „gips”, bo trzeba by natychmiast rzucać następny. Wyobraźcie więc sobie, że ci ludzie z holowników są już od dawna na takie coś odpowiednio przygotowani (złośliwcy twierdzą, że jest to zapewne patent już z czasów faraonów), mając zawsze na podorędziu… bardzo długie kije z umieszczonymi na ich końcach ażurowymi siateczkami!
Ot, taki jeden cwany przyrządzik wygląda więc po prostu jak jakiś mocno wydłużony rybacki kaszorek lub zwykła siatka na motyle! Podtykają nam to wtedy wprost pod nos, a naszą rolą jest jedynie umieszczeniu w tym specyficznym „podajniku” kartonika Marlboro, czasem nawet i dwóch, jeśli w danych manewrach uczestniczyły dwa holowniki.
Tak przy okazji należy wspomnieć, że uczestniczący w międzyczasie w Odprawie Wejściowej oficjele oczywiście także „te swoje działki” tych papierosów biorą, z tym że akurat ich łupy są zawsze zdecydowanie bogatsze, to jasne. Wszak jest tu aż tyyyyyle instytucji… Wynoszą więc tych kartoników całe mnóstwo, ale za to każdy Armator może być wtedy absolutnie pewien, że jego statek na żadną „czarną listę” tutaj nie trafi. Przysłowiowy włos z głowy już wówczas spaść nie może. I tak rzeczywiście się dzieje, moi drodzy. Tutaj właśnie w taki sposób „kupuje się spokój duszy”.
A zatem, jak się domyślacie, jeśli któryś z kapitanów zaczyna „filozofować” i przed takowymi prezencikami się wzbrania, to… niechaj nie liczy na żadną przychylność tutejszych władz. Wprost przeciwnie, dopiero wtedy one mogą mu dać „popalić”..! A mało to takich przypadków na własne oczy tutaj widziałem..? O ho ho, raz zdarzyło się nawet i tak, że… tylko z tego powodu (sic! Czyli kapitańskiej oszczędności na kilku kartonikach fajek..!) zmuszeni byliśmy do… dodatkowego dnia postoju na redzie Suezu, bowiem władze nagle „usłużnie” poinformowały, że niestety, ale na najbliższy konwój już się nie załapiemy. Nie i już, bo nas akurat jakiś inny statek w ostatniej chwili zastąpi.
Pomyślcie więc sami, do czego może taki ośli opór doprowadzić – wszakże taka strata dnia to ogromny koszt dla Armatora! No cóż, ale jeśli ktoś usilnie próbuje „obrażać miejscowych notabli”, to czego niby może się spodziewać? Pochwały..? Dyć z miejscowymi władzami nigdy zadzierać nie warto, a już zwłaszcza z tak idiotycznego powodu… No dobra, ale wracajmy do tematu…
Taki „wstępny najazd” na statek trwa z reguły około 2-3 godzin, po którym to czasie dopiero możemy nieco od takich natrętów odetchnąć, ale jedynie do chwili, gdy pojawiają się na statku tzw. łódkarze. Kto zacz..? – zapytacie. Już wyjaśniam…
Otóż, sprawą jak najbardziej naturalną jest, że płynący Kanałem Suezkim statek ma przecież „pełne prawo” doznać w czasie jazdy jakiejś nagłej awarii – ot, na przykład głównego silnika czy steru – która spowodować może całkowitą stratę kontroli nad ruchem tego statku. I co wtedy, skoro rozpędzony okręcik nadal sobie płynie, ale i tak nikt nad nim zapanować nie może..? Wszak to oczywiste, że nie można pozwolić, aby statek walnął nagle z impetem w brzeg kanału lub – co gorsza – uderzył w inną jednostkę z tego samego konwoju! Cóż więc się w takim wypadku czyni..?
Ano, natychmiast wzywa się przez radio najbliżej stacjonujące holowniki, które pomogą ten „nieodpowiadający za swoje ruchy” statek (proszę się nie śmiać, bo właśnie tak fachowo się to określa) w jakimś dogodnym miejscu przy brzegu kanału przycumować, gdzie będzie mógł już spokojnie wszelkie niezbędne naprawy przeprowadzić.
No tak, łatwo się mówi „przycumować”, ale jak tego szybko i bezpiecznie dokonać, skoro na brzegu nie ma żadnych mogących przyjąć statkowe liny ludzi, by mogli oni potem na odpowiednie cumownicze polery je założyć? No przecież trudno byłoby sobie wyobrazić, ażeby na długości aż ponad 160 kilometrów tego Kanału wzdłuż choćby jednego z jego brzegów stacjonowali jacyś cumownicy, którzy w razie konieczności byliby akurat „pod ręką”, prawda..? Ba, na tych piaszczystych pustkowiach nawet i na obecność tam przypadkowych osób liczyć nie można. A zatem, jak już się z całą pewnością domyślacie, tych potrzebnych w razie jakiejś awarii cumowników po prostu wiezie się cały czas z sobą na statku. I to są właśnie ci łódkarze.
Jednorazowo jest ich zazwyczaj trzech lub czterech, którzy podpływają pod stojący jeszcze „na beczkach” statek na swojej bladoniebieskiej drewnianej motorowej łódeczce, którą się po prostu na specjalnych slingach statkowym dźwigiem lub „patykiem” z wody podnosi, wciąga się ją do poziomu pokładu głównego i mocno „przytula” do burty – tak, aby się po prostu podczas jazdy statku o jego burtę nie obijała.
Kiedy więc zachodzi gwałtowna potrzeba przycumowania gdzieś, bo wskutek awarii dalej bezpiecznie jechać nie można, to owi łódkarze natychmiast do swojego pływającego wehikułu wskakują, szybko się go na wodę dźwigiem opuszcza i… już można działać. To znaczy, można już podawać statkowe cumy na tę łódeczkę, która jak najszybciej je na brzeg kanału powiezie i zarzuci ich oka na wmurowane tam polery, a akurat tych wzdłuż całej długości nitki Kanału nie brakuje.
W tym miejscu jednak przerywamy, zaś na kontynuację tej opowieści jak zwykle zapraszam was do odcinka następnego...
louis