„Wątku elektrycznego” ciąg dalszy...
No cóż, w istocie bardzo proste wyjaśnienie, tylko że… No właśnie… Tylko że jak niby ten człowieczek ma tego dokonać, skoro takowi elektrycy z reguły… w ogóle się na tym nie znają?! No po prostu, nie znają i już! A poza tym, w wypadku nagłej awarii zasilania, co taki gość mógłby począć, jeśli statkowych generatorów ani mu tknąć nie wolno – nawet gdyby jednak jakimś cudem się na tym znał..? No bo przecież tego by jeszcze brakowało, aby jakiś obcy człowiek grzebał w naszej maszynowni!
Pozostaje zatem jedynie sprawa potencjalnej awarii samego reflektora, ale… nawet i w tej materii na kanałowego elektryka po prostu liczyć nie można. A nie można dlatego, że po prostu rzadko kto z tego towarzystwa w ogóle się na takowych naprawach zna. I tyle „w tym temacie”. Czyli, to wesołe kółeczko się zamyka. Jest elektryk, ale go nie ma. Ot, co…
Jednakże wy w tym miejscu, moi drodzy, jako niezwykle czujni czytelnicy od razu zauważycie, że przecież ja na temat kwalifikacji tych elektryków raczej nie powinienem wyrażać aż tak ostrych, wręcz pryncypialnych sądów, skoro takowe awarie nie zdarzają się nazbyt często, czyż nie..? Wszak to oczywiste, że tego typu usterki nagminne być nie mogą, skąd zatem we mnie aż taka pewność co do umiejętności tych „fachowców”..? Czyżbym jednak zbytnio w swej krytyce nie przesadzał..?
No cóż, na tak zadane pytanie mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób – mianowicie, generalnie ja w swoich tej sprawy dotyczących spostrzeżeniach jednak się nie mylę! Z całą pewnością w mojej krytyce nie posuwam się za daleko, wiem to! A twierdzę tak dlatego, że – po pierwsze: już aż trzykrotnie byłem świadkiem właśnie takich wydarzeń, kiedy to nasz reflektor odmówił posłuszeństwa i „był sobie zgasł”, a wówczas za każdym razem taki elektryk (o pardon, Chief Elektryk!) albo od razu wpadał w popłoch, albo po prostu okazywał totalną bezradność, przyglądając się jedynie temu, co nasz statkowy Elektryk lub Elektromonter w tym czasie naprawiał. Tak, to prawda – a w jednym wypadku taki „superfachura” to nawet… żarówki wymienić nie potrafił, kiedy się przepaliła! Jak tu zatem mieć dobre zdanie o takich pracownikach..?
No dobrze, a to „po drugie”..? Ha, a to jest jeszcze lepsze! Poczytajcie sobie… Otóż, muszę szczerze przyznać – i wiem, że w ten sposób być może kogoś nieopatrznie „wkopuję”, choć tak de facto jednak ewentualna identyfikacja takiego żartownisia raczej możliwa nie będzie – iż kilkukrotnie zastawialiśmy tzw. „pułapki na Chiefa Elektryka”, rozmaite „awarie” naszego reflektora… wywołując celowo! Ot, jedynie na krótko i pod pełną kontrolą – aby rzeczywiście statku na niebezpieczeństwo nie narażać, bo przecież żarty również muszą mieć swoje rozsądne granice – ale jednak z pełną premedytacją właśnie takich trików się dopuszczaliśmy. OK., wiem, że to jednak niezbyt mądre, ale tak było…
A wiecie po co..? No przecież to jasne, że dla zwykłych jaj – ażeby na własne oczy zobaczyć jak się taki Ważny Chief Elektryk ze strachu miota, wpada w panikę (kiedy nasz statkowy Elektryk udawał niewiedzę i wzruszał tylko ramionami nad tym reflektorkiem), dostarczając nam w ten sposób żeru do kpin i powodów do szczerego śmiechu. A to dlatego, że można się było wówczas z takiego delikwenta aż do woli ponabijać, patrząc jak… nie potrafi zauważyć nawet takiego drobiazgu jak… wyciągnięta z gniazdka wtyczka!
Ba, a raz to nawet najzwyczajniej w świecie żarówkę wykręciliśmy! No i co..? I OCZYWIŚCIE ANI RAZU ŻADEN Z NICH PORADZIĆ SOBIE NIE POTRAFIŁ..! Powtarzam – ANI RAZU, a byłem świadkiem takowych „pułapek” już z co najmniej dziesięciu!!! O, i właśnie tyle ci ludzie są warci – czyli nic!
Zatem, tylko mi nie mówcie, że przesadzam, ponieważ aż tylokrotne wpadki tych „speców od siedmiu boleści”, tych tytanów egipskiej elektryki, z całą pewnością przypadkiem być nie mogą! Ot, po prostu, ich rola tak właściwie sprowadza się jedynie do przysłowiowego „rżnięcia głupa”, bo przecież z normalną pracą lub służbą to oczywiście żadnego związku nie ma. Wstyd, po prostu wstyd..!
No dobrze, przestańmy się już jednak pastwić nad tymi biedaczyskami, bo z nich i tak już nic dobrego nie wyrośnie, a zajmijmy się wreszcie kolejną dziedziną obsługi działalności Kanału Suezkiego – mianowicie, usługami pilotażowymi. O, i to jest dopiero temat..! Temat co najmniej tak samo „wyskokowy” (jeżeli nie dużo bardziej) i zajmujący jak oba poprzednie wątki razem wzięte – tych nieszczęsnych łódkarzy i elektryków. Oj tak – i w tej opinii również nie ma ani cienia przesady, wierzcie mi. Bowiem, o ile w przypadkach tych poprzednio opisanych ludzi można było mówić o ich lenistwie, wygodnictwie, cwaniactwie, braku kompetencji, kwalifikacji czy odpowiedzialności – co rzecz jasna i tak nie stało w konflikcie z przejawianym przez nich „ważniactwie”, wszak ich niewiedza zupełnie im nie przeszkadzała czuć się „Panami Pustyni” – to w kwestii tutejszych pilotów najwłaściwszym słowem mogłoby już być tylko jedno jedyne: Majestat.
Tak, Majestat – i to koniecznie pisany z wielkiej litery! Piloci Kanału Suezkiego – kolejny temat-rzeka. O, to są dopiero modele! Można by nawet rzec, iż jeden w jeden. Albo; wszyscy razem i każdy z osobna. Wręcz „podręcznikowy” zbiorowy obraz pychy, próżności, samouwielbienia i rozdętego do kosmicznych rozmiarów własnego ego!
Tak, wiem, niezwykle niezręcznie używać wobec tych osób tak ostrych słów i w aż tak drastyczny sposób je określać – i proszę mi wierzyć, że wcale mnie to nie cieszy – ale cóż począć, skoro większość z tych pilotów właśnie na to zasługuje? Przecież w Kanale Suezkim naprawdę szalenie rzadko można napotkać pilota zachowującego się w taki sposób, ażeby w jego postawie nie dawało się zauważyć poczucia wyższości wobec załogi statku - z Kapitanem na czele, to jasne – a nierzadko nawet i pogardy! O nie, niestety dla większości tych ludzi całe otoczenie, w którym aktualnie przebywają, jest jedynie „powietrzem”. Dumny Majestat w ogóle nie ma potrzeby nawet go zauważać… Ot, co…
Przed rozpoczęciem tranzytu Kanału z Port Saidu na południe w kierunku Suezu, pierwszy w kolejności pilot zjawia się tuż przed zejściem statku „z beczek” i jedzie aż do Ismailii, gdzie następuje zmiana, a kolejny pilot wyprowadza już statek na Morze Czerwone. Każdy z nich wchodzi na statek jego trapem głównym, a nie jak to ma zwyczajowo miejsce w innych portach czy kanałach, wprost z tzw. sztormtrapu, czyli z drabinki pilotowej. Nie, bo akurat tutaj, w Kanale Suezkim, właśnie taki sposób jest preferowany – piloci życzą sobie użycia jedynie trapu głównego, i już.
A dlaczego..? – zapytacie. Ha, dobre pytanie. Generalnie oczywiście z tego powodu, że wchodzenie po sztormtrapie wymaga jednak dość sporego wysiłku, jeśli ktoś nie jest wystarczająco fizycznie sprawny, a dla osób, które w tym względzie są „mocno z Naturą na bakier” – czyli przede wszystkim dla całej rzeszy grubasów – mogłoby to okazać się nawet i zupełnie niemożliwe! Tak, to wcale nie żarty – człowiek mający dużą nadwagę z wejściem na wysoką sznurową drabinkę pilotową mógłby sobie wcale nie poradzić, a jeśli nawet by temu podołał, to byłoby to dla niego zbyt niebezpieczne.
No cóż, po takim wstępie zapewne podejrzewacie już, że skoro tyle na ten temat napisałem, to tutaj, w Kanale Suezkim, musi to jednak mieć niebagatelne znaczenie. Bo przecież w przeciwnym razie chyba bym aż tak bardzo tego wątku nie rozwijał, czyż nie..? Toteż odpowiadam – wasze podejrzenia oczywiście są słuszne, bowiem akurat tutaj, w Egipcie, otyłość pilotów jest zjawiskiem niestety bardzo powszechnym. Ot, nie owijając w bawełnę powiem, że tłuściochów w tym gronie jest tu po prostu całe mnóstwo.
A zatem – wracając do początku tego wątku – wiemy już, że każdy statek ma obowiązek wyłożyć jeden ze swych trapów głównych dokładnie tak, jak podczas postoju w porcie i trzymać go w takiej pozycji przez cały czas tranzytu. Przyjeżdżający na statek pilot wsiada więc na niego całkiem wygodnie, bo po prostu po tym trapie wchodzi sobie do góry na pokład, zamiast być zmuszonym do wspinaczki po pionowej sznurowej drabince, która to czynność mogłaby być dla niego nie lada wyzwaniem.
Jednakże, co ciekawe – i tu z całą pewnością poczujecie się nieco zaskoczeni – bardzo często bywa tak, że nawet i takie udogodnienie dla tych panów jest jeszcze niewystarczające! Nie, bo wielu z nich, kiedy tylko przesiądą się już ze swojej motorówki na dolny podest statkowego trapu, to… dalej już wspinać się po nim nie mają zamiaru, tylko od razu pokazują swym wzniesionym w górę tłustym paluchem, żeby go razem z tym trapem podciągnąć do góry! To znaczy, ściślej mówiąc, aby podciągnąć trap główny do jego pozycji poziomej na równi z pokładem statku. Bo wtedy to nawet i po tych schodkach już nie będą zmuszeni się wspinać! A co – moi drodzy – myślicie, że przesadzam..? Oj nie, akurat to jest niestety smutną prawdą – ci ludzie naprawdę są aż tak wygodniccy. W tym opisie nie ma ani cienia bajeru..!
A potem, podczas tego niezwykle doniosłego wydarzenia jakim jest przyjmowanie na pokład lokalnego pilota, następuje z reguły (choć oczywiście nie zawsze) kolejny zgrzyt. Jest nim bezceremonialne obarczenie kogoś z załogi statku obowiązkiem niesienia temu panu wszelkich jego bagaży, które z sobą przytaszczył, a torby te zazwyczaj pozostawia już… na dolnym podeście trapu, bo przecież nie będzie ich z sobą dźwigał nawet i jedynie na sam pokład! Już o wejściu z nimi na mostek nie wspominając. Nie, bo od tego jest przecież otaczające go zewsząd „powietrze”. On po prostu przychodzi, a jego torby mają się na mostku jak najszybciej znaleźć, i już! Więc na żadne ewentualne dąsy marynarza lub oficera zwracać uwagi nie zamierza! Nawet wtedy, gdy tych toreb jest kilka i są pieruńsko ciężkie.
Co ciekawe, częstokroć dzieje się tak, że w takiej sytuacji nikogo z załogi nawet o to nie poprosi – ot, zostawi te swoje bagaże za sobą, a każdy i tak MUSI wiedzieć, że należy je szybko za nim na mostek przynieść, bo w przeciwnym razie narobi takiego rabanu, że po takiej awanturze nawet i sam Kapitan byłby skłonny po te torby osobiście się pofatygować! Tak, bo przecież wówczas od razu przez radio skarży się „wszystkim świętym w eterze”, że został na statku źle potraktowany, itd., itp.
No i w tym miejscu natychmiast musi paść następne z waszej strony ważne pytanie, bo przecież żaden czujny czytelnik przeoczyć tego nie mógł. Takie mianowicie: a po co w ogóle kanałowy pilot zabiera czasem z sobą aż tak dużo bagażu..? I w dodatku jeszcze, aż tak ciężkiego..? No cóż, wyjaśnienie jest banalnie proste – bo wielu z nich, w sposób bardzo obcesowy zresztą (żeby nie powiedzieć; bezczelny), wykorzystuje swoją obecność na jakimś statku do… załatwiania swych własnych prywatnych interesików!
Ot, na przykład – pilot prosi kapitana, aby ten zorganizował mu „pomoc” w wykonaniu… jakiegoś elemenciku, który mu w jego domu będzie potrzebny. No, powiedzmy, jakiejś metalowej części bramy, furtki, drzwi, okiennicy lub jeszcze czegoś innego, co oczywiście „zupełnie bez problemu” może wykonać któryś ze statkowych mechaników (i to nic, że jest noc, to nic!) – ot, tu coś pospawa, tam coś przykręci, tutaj coś zeszlifuje, itd. „O popatrz, captain, tutaj jest rysuneczek jak to należy zrobić. OK..? Tylko, captain, niech się ten mechanik pospieszy, żeby do zmiany pilotów wykonać to zdążył, OK..?”
O, i tego typu „próśb” ze strony tych ludzi zawsze jest dość sporo. Przynoszą więc oni na statek w swych podręcznych torbach jakieś domowe urządzonka do naprawy, bo przecież elektryk z załogi „w try miga” sobie z tym poradzi, jakiś plik papierzysk do skserowania (kiedyś to nawet fragmenty Koranu dla pilota powielaliśmy!), jakąś samochodową lub motocyklową część do naprawy, wszak mechanicy bez problemu to zrobią, itd., itp., nie wspominając już o takich „drobiazgach”, jak różnorakie kawałki drewienek do obrobienia ich na tokarkach, bo akurat „coś tam” (na przykład jakąś zabawkę dla dziecka) też warto byłoby w międzyczasie z tego zrobić. I nie myślcie sobie tylko, że tych ich „gorących próśb” kiedyś zabraknie! O nie, wszakże oni załatwiają to nie tylko dla siebie samych, ale i także dla całej masy swych pociotków, którzy wiedząc, że mają w swej rodzinie pilota z Kanału, nieustannie mu coś „do załatwienia” przy okazji swej pracy podrzucają.
A poza tym, w tych przepastnych torbach mają ci ludzie również całe pliki gazet (bo przecież w czasie jazdy nudzić się nie ma sensu), specjalny dywanik do rozłożenia na podłodze mostka gdy już przychodzi pora modlitwy, a i także całą masę jeszcze innych, zupełnie nie wiadomo po co w ogóle zabranych tutaj z sobą drobiazgów. Jak zatem te ich torby mają nie być ciężkie..?
O właśnie, przed chwilą wspomniałem o gazetach… Tak, to prawda, każdy pilot w Kanale Suezkim najpierw wygodnie się w jakimś fotelu na mostku rozsiądzie, powie sternikowi, że… „ma jechać środkiem kanału”, a potem sam pogrąża się w lekturze, tylko zerkając co pewien czas spoza gazety przed dziób statku, kontrolując czy się marynarz na sterze czasem nie pomylił. O, i na tym właśnie w większości polega rola tutejszych pilotów.
Z tym że jednocześnie trzeba również uczciwie zauważyć, że tak właściwie, to cóż więcej mieliby oni niby tu robić, skoro nawet każdy głupek wie, że statek musi płynąć równolegle do brzegów kanału..? Czy to jest może jakaś filozofia..? Czego zatem wymagać od takiego człowieka – żeby latał po mostku „jak z pieprzem”, co i rusz podając na ster zmiany kursu o jeden stopień, skoro wszystko i tak widać jak na dłoni, a w konwoju nic się nie dzieje..? Nie, toteż siedzą oni sobie zawsze wygodniutko w foteliku czytając gazety, ożywiając się jedynie wtedy, gdy trzeba podać jakąś komendę na telegraf maszynowy lub po prostu kiedy zbliża się już ich zamiana. Czyli, tuż przed Ismailią…
Ufff, wreszcie skończyłem! Tak więc mogę uznać, że temat wszelkich funkcji związanych z obsługą Kanału Suezkiego mam już za sobą. Te wszystkie osoby bowiem zostały już przeze mnie z grubsza opisane. „Z grubsza”, bo gdyby zechcieć zająć się tym jeszcze bardziej szczegółowo, to przecież mógłbym was ilością przytaczanych przykładów wręcz zasypać, jednakże… po cóż niby..? Czy to, co dotychczas powyżej powypisywałem nie wystarczy..? Oj, myślę, że tak…
Zatem, powoli zbliżać się już będę do finału naszej wycieczki po Kanale Suezkim, albowiem pozostało nam już tylko się nim z północy na południe przejechać, wszystkie charakterystyczne jego miejsca po drodze odwiedzić, aby pokrótce się z nimi zaznajomić, ale podczas tej podróży już o nikogo więcej z obsługi Kanału nie „zahaczać”. Nie, bo ten temat już zakończyliśmy.
Takoż więc, szybko powracamy „na beczki” do Port Saidu, bo właśnie stamtąd naszą „ostatnią prostą” niniejszego rozdziału rozpoczniemy. Czyli jest tak: przyjechali łódkarze, po nich kanałowy elektryk, a na samym końcu pierwszy z pilotów. Ruszamy…
Ufff, no i wreszcie w ten Kanał wchodzimy...
louis