Mniam, mniam... Czytajmy dalej...
Pozwólcie, że w tym miejscu wspomnę jeszcze o pewnej sprawie, która naprawdę warta jest choćby krótkiej o niej wzmianki – toteż pokuszę się teraz o te kilka zdań na ten temat… Mianowicie, takie połowy, które to już od „niezłego kawałka” niniejszego tekstu opisuję, nie zdarzały się rzecz jasna li tylko w tym rejonie, akurat na redzie Trynidadu, o nie. To przecież nie jedyne takie miejsce, w których można się było tymi dobrociami podelektować do woli - takie połowy uskuteczniane były przecież wszędzie, gdzie tylko nadarzała się ku temu okazja. Na redach wielu portów obu Ameryk oraz karaibskich wysepek, w samych basenach portowych oraz nawet i na pełnym morzu.
Pisałem już zresztą o tym na początku tego rozdziału. Ale poruszyłem ten temat akurat przy okazji Point Lisas, a to dlatego, iż pod tym względem było tutaj rekordowo i na długie tygodnie w przód nabiliśmy sobie nasze chłodnie zapasami tych wszelakich dobroci, którymi Zatoka Paria nas obdarzała. Kiedy jeszcze naszym Kucharzem był ów indonezyjski „truciciel” reszta filipińskiej załogi złożyła się kiedyś po te przysłowiowe „parę groszy” na kupno gdzieś (bodajże w Rio Haina w Dominikanie) całego zestawu małych elektrycznych kociołków, kocherów gazowych, jakiejś małej kuchenki turystycznej (oczywiście z „second handu”) i cały ten sprzęcik zamontowali sobie potem w swojej mesie - poza kuchnią oczywiście - i w ten oto prosty sposób „upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu”. Bo, po pierwsze - uniezależnili się nieco od owego kuchty i kiedy tylko wyławiali z wody coś cenniejszego - a nauczeni już przykrym doświadczeniem względem jego umiejętności - przygotowywali to we własnym zakresie, nie licząc już na jego łaskę lub dobry humor. Przede wszystkim zaś unikając spartolenia przez niego wielu smakołyków.
A po drugie - umożliwiało to również przyrządzanie sobie tzw. „porcji nocnych” na ciepło (oczywiście głównie z owych złowionych „frutti di mare”) w każdej dowolnej chwili, kiedy im tylko przyszła na to ochota. I nie musieli już wtedy bezcelowo „nurkować” po lodówkach, w których i tak z reguły był „jedynie wiatr”. Ale kiedy już ostatecznie i na dobre „wywiało” z naszego statku tego „asfalciarza”, tzn. skończył już on swój kontrakt i wyjechał do domu, a jego miejsce zajął wspomniany już Steward - obdarzony na szczęście kulinarnymi talentami - to i tak działalność owej „quasi-kuchni” w ich mesie nie uległa zawieszeniu, bowiem nadal przydawała się podczas nocnych wacht, kiedy to marynarze w chwilach wolnych pichcili na niej najprzeróżniejsze potrawy. Wytwarzali wtedy najrozmaitsze „dania-dziwolągi”, którymi potem z lubością się raczyli - ale także i nam, Polakom, nie żałowali rzecz jasna obfitych poczęstunków. O, i do tego akurat zmierzam. Bo właśnie dotarłem do sedna sprawy. A tą „sprawą” jest oczywiście... mniam, mniam…
Kiedy tylko o północy zaczynałem moją wachtę, zwalniałem natychmiast będącego razem ze mną na mostku Starszego Marynarza, który „spadał” wtedy w dół do mesy i rozpoczynał kucharzenie (a on też miał talent ku temu, oj tak), przygotowując przeróżne potrawy o sobie jedynie znanych składnikach - nie tylko dla siebie i dla mnie zresztą, ale i również dla wachty następnej, kiedy to o czwartej rano pojawiały się na mostku następne dwa wygłodniałe Morskie Wilczki. Ależ to była przewspaniała tradycja..! Przynosił mi wówczas na mostek między drugą a trzecią w nocy przygotowane przez siebie delicje i rozpoczynałem prawdziwą ucztę, zażerając się tymi dobrami aż mi się uszy trzęsły.
Czasem była to najzwyklej wyglądająca świeżo usmażona ryba z jakimiś dodatkami typu np. odwłoki krewetek lub „rybne chipsy”, ale bywały także i takie potrawy, których wygląd przypominał raczej coś w rodzaju gulaszu pomieszanego z ryżem lub z makaronem, a którego składników za nic w świecie dociec nie mogłem. Toteż pytałem go często z ciekawości z czego akurat „to-to” się składa, bowiem posiekane kawałki jakiegoś mięsiwa, nierzadko żadnej znanej mi ryby przypominać nie chciały, ani nie wykazywały najmniejszego nawet podobieństwa do poznanych już przeze mnie stworzeń typu kraby lub małże. Ale Bienvenido (tak on miał na imię) jedynie uśmiechał się tajemniczo i pytał najpierw; „Smakuje ci..? Dobre jest..?” Odpowiadałem mu wtedy zgodnie z prawdą; „Oczywiście, jest super..!”, toteż niezmiennie otrzymywałem niemalże zawsze tą samą odpowiedź; „No to jeśli ci smakuje, to jedz, ale o szczegóły nie pytaj. Bo lepiej jednak, żebyś nie wiedział. Ot, mogłoby ci się to nie spodobać…” I tyle…
I co..? Ano, smaczne „to-to” wszystko było jak cholera (!) – zażeraliśmy się tym wszyscy, ale tak naprawdę to czasami nie wiedzieliśmy nawet, co tak właściwie w ogóle konsumujemy. Strzykwy..? O nich to akurat wiedziałem, że jeśli tylko są pokrojone i nie przypominają już „żywego ogórka”, to większych kłopotów z ich jedzeniem nie było (nawet pomimo pełnej świadomości o ich obecności na talerzu), ale… co z resztą „menażerii”..? Były z pewnością pośród tychże wyrobów pomielone i posiekane części przeróżnych, głównie dennych dziwadeł i morskich potworków, ale skoro były tak smakowite i nie było widać na talerzach ich wgapiających się w nas (z wyrzutem z pewnością!) oczu, to było to do zaakceptowania i wtedy w istocie ów Marynarz miał świętą rację mawiając; „Lepiej, żebyś się o to nie dopytywał…”
Zatem, czy mogę jeszcze raz – już na zakończenie tego wątku - użyć popularnego słowa; „smacznego”..? Jeżeli tak, to najgoręcej życzę wszystkim amatorom owej „morszczyzny” oraz „oceanizny” (te nazwy to mój własny wynalazek! Tak w analogii do „chińszczyzny”) - SMACZNEGO! Pytanie jedynie; czy będą oni (czyli „ci wszyscy”) mieli tyle szczęścia co ja i również w ich pobliżu pojawi się ktoś, kto nie tylko, że im to odpowiednio przyrządzi, ale i także skutecznie „zakamufluje” te odrażające nierzadko kształty tych „owoców morza” oraz wydobędzie z nich (to także ważne!), czasem wręcz odpychający (tak tak!) ciągle im towarzyszący nieprzyjemny zapach… Smacznego…
A teraz powracamy wreszcie do tematu dotyczącego naszego ładunku. No przecież w końcu po to się tutaj pojawiliśmy, a nie w celu „rybobrania”. Otóż, okazało się, że jednak nie było nam dane czekać na kotwicy tych aż pięciu dni. Chwała Bogu..! Już czwartego dnia rankiem (czyli po zaledwie trzech dobach) otrzymaliśmy wiadomość, żeby szykować już silnik do drogi, wybierać kotwicę i podchodzić pod pilota, bowiem czeka już na nas wolne nabrzeże oraz część zgromadzonego już tam i gotowego do załadunku drutu.
Nie był to wprawdzie jeszcze komplet towaru, ale Agent zapewniał, iż podczas trwania prac przeładunkowych w międzyczasie reszta partii ładunkowej przejdzie przez Urząd Celny i zostanie zwieziona do portu. Uprzedzę zatem fakty i przyznam, iż na szczęście okazało się to szczerą prawdą. Tak w istocie było, ładowaliśmy to wszystko około trzech dni i żadnych większych kłopotów z tymże związanych nie napotkaliśmy…
Ale, na razie jeszcze wchodzimy do portu. Cumujemy, wykładamy trap na keję, szykujemy bomy, otwieramy ładownie, zdejmujemy pontony z międzypokładów, na pokład wchodzi banda Mundurowych oficjeli, czyli Odprawa, itp., itd.… Standard… Ale… Nie napisałem jeszcze o sprawie najważniejszej, która nierozerwalnie, przez długie lata zresztą, była z tym portem związana. A mianowicie, urzędnicy tutejszego Immigration wystawiali przepustki uprawniające do wychodzenia z portu do miasta jedynie Filipińczykom, natomiast my, Polacy, mieliśmy tutaj - czyli w kraju „pod tytułem Trynidad i Tobago” - absolutny zakaz wychodzenia poza teren portu. Innymi słowy, jako obywatele kraju komunistycznego (sic!) nie mogliśmy - w myśl obowiązujących tu jeszcze przepisów - otrzymać pozwolenia na uzyskanie przepustek..!
Czy przeczytaliście to dobrze, czy mam może powtórzyć jeszcze to ostatnie zdanie..? Przecież ten epizod, o którym właśnie piszę, dzieje się – przypominam - w Marcu 1992 roku..! Okazuje się więc, iż przemiany historyczne zachodzące „gdzieś tam na końcu świata” (czyli dla tutejszych władz, właśnie w „jakiejś tam” Europie), przez ostatnie niemalże trzy lata (!) nie zdążyły się tu jeszcze w pełni ugruntować w ich świadomości. Zatem „siła bezwładu” ich instytucji oraz ich opieszałość, lub też totalny brak zainteresowania sprawami odległego im świata (raczej ta ostatnia przyczyna jest najbliższa prawdy) spowodowała, że w ich oczach nadal byliśmy przybyszami z kraju socjalistycznego (czyli im wrogiego, bo przecież o to głównie chodziło!), toteż „nie ma zmiłuj” - przepis jest przepisem i basta! Zatem Filipkom przepustki do rąk, a nam jedynie „figa z makiem”… „Wrogowie Trynidadu Nr1…”, dobre sobie… Ale cóż, jest jak jest i co nam do tego? Czyżbyśmy bowiem aż tak wiele tracili, aby się tym zamartwiać..?
Jednakże znalazł się jeden taki odważny, który pomimo tego zakazu (a ostrzegano nas przed poważnymi konsekwencjami jego złamania) chciał koniecznie - za wszelką cenę - wyjść poza bramę portową, by wybrać się na spacer „w miasto”… Któż to taki? – zapytacie. No przecież to jasne, skoro już o tym piszę, prawda? Oczywiście ja, bo jakżeby inaczej? Wszak młodość i głupota mają swoje prawa, czyż nie..? Toteż, kiedy tylko Filipińczycy szykowali się do wyprawy taksówkami do pobliskiego San Fernando i montowali już odpowiednią „grupę wypadową” (jakieś z 8-10 osób), ja również - jako ten „ciekawski bohater” - postanowiłem wybrać się z nimi. Liczyłem bowiem na to, iż na bramie samego portu „zginę jakoś w tłumie” i przemknę się niezauważenie wraz z grupką naszych Azjatów. Przynajmniej chciałem tego popróbować, bowiem planowałem wycofać się z tego zamiaru, jeżeli napotkalibyśmy na bramie zbyt duże kłopoty. Wtedy oczywiście nie robiłbym nic na siłę, nie ryzykowałbym, tylko po prostu „w tył zwrot” i po sprawie…
Lecz w chwilę później uległem namowom niektórych Filipków i pokusiłem się jednak o… POŻYCZENIE na ten czas przepustki od innego członka filipińskiej załogi, który to akurat miał służbę w maszynowni i na miasto się nie wybierał. Toteż stałem się chwilowym „szczęśliwym posiadaczem” obcej przepustki (bez zdjęcia, na szczęście) i tak wyposażony zamierzałem się nawet „podszyć” w chwili potrzeby (ależ palant ze mnie!) pod ową osobę, udając w razie czego, że; „ja - to właśnie jestem ja” - gdyby tak któryś z „bramkarzy” mnie o to zapytał. No cóż, akcja iście filmowa - tak jakbym, nie przymierzając, starał się przedostać przez „zieloną granicę”, jak szpieg jakiś albo jak co najmniej uchodźca poszukujący azylu…
Pomysł w istocie był żałosny - przyznaję to - ale, pomimo całego zawartego w nim szaleństwa, jednak doczekał się realizacji! Wyruszyliśmy bowiem po kolacji na rekonesans. Była nas rzeczywiście spora grupka, przynajmniej z dziesięciu (dobrze to pamiętam bo musieliśmy brać aż trzy taryfy do San Fernando, toteż musiało tak być) - i kiedy już podchodziliśmy pod portową bramę, to muszę przyznać, że nawet nie czułem żadnego nienaturalnego napięcia nerwowego, czy też specjalnych emocji związanych z mającym się tutaj za chwilę wydarzyć doniosłym aktem złamania miejscowego prawa przez nielegalnie przenikającego przez trynidadzką granicę osobnika z wrogiego im Lechistanu.
Podeszliśmy po prostu całą grupą pod posterunek umundurowanych „bramkarzy” (to nie byli żołnierze a jedynie zwykli „odźwierni”) i jeden po drugim pokazywaliśmy im nasze przepustki, na które oni ledwo co w ogóle zwracali uwagę - ot, jedynie rzucali na nie okiem od niechcenia i gestem ręki wskazywali nam wyjście z portu, co jednoznacznie oznaczało, że jesteśmy już „odprawieni” i możemy sobie iść dokąd nam się żywnie podoba. Czyli co..? Cóż w tym momencie się stało..? Otóż; oświadczam wszem i wobec i każdemu z osobna, iż w tej to właśnie chwili stałem się… najzwyklejszym przestępcą granicznym..!
Drogie Panie zatem i drodzy Panowie - opisuję właśnie epizod, w którym to autor niniejszych słów stał się „w pełni świadomym i tajnym (a jakże!)” nielegalnie tu przebywającym (bo przecież niechcianym!) przybyszem, który bezceremonialnie złamał miejscowe przepisy graniczne tylko dlatego, iż zaspokoić pragnął swoją ciekawość świata, zupełnie nie bacząc na fakt, że jest to przecież PRZESTĘPSTWO..! I mało tego - jeszcze sobie o tym w najspokojniejszy na świecie sposób pisze, dzieli się wrażeniami, nic sobie z tego nie robiąc! A może i jeszcze oczekuje za to poklasku, co? Nie wspominając już nic o takim „drobiazgu” jak fakt, że przecież z pełną premedytacją posługiwałem się dokumentem, który nie był mój (czyli było to ewidentnym naruszeniem jakiegoś tam następnego ichniego paragrafu!), a w dodatku jeszcze - uwaga, bo to jest w tym wszystkim najważniejsze! - wyleźć to sobie wylazłem, jak na razie problemu więc nie ma, ale… no, kur…, przecież będę tu musiał w końcu wrócić, no nie? I co wtedy? Czy dalej będę się tak wychwalał; „co to nie ja”..? Że niby taki chojrak..? Eeeech… Powiało grozą..? Nie..! Strach mnie ogarnął..? Nie..! Dreszczyk emocji..? Noooo, chyba tak… Ale szczerze mówiąc, to wówczas nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Tylko że… Ano właśnie - zastanawiać to się zacząłem dopiero potem, jak już z naszej eskapady wracaliśmy na statek, bo wtedy to już wcale tak „różowo” nie było, o nie..! Ale po kolei…
Jesteśmy już za bramą, stanęliśmy na jakimś kamiennym postumenciku „udającym” krawężnik (bo chyba tylko czort jedyny wiedział, gdzie tak właściwie zaczyna się jezdnia a kończy już chodnik - lub odwrotnie) i zaczynamy rozglądać się za taksówkami. Oj, znalezienie czegoś jeżdżącego z napisem „Taxi” lub z jakimkolwiek innym „kogutem” na dachu nie było wcale takie łatwe, jak się po chwili okazało. W wielu miejscach na świecie w pobliżu portowych bram zawsze koczuje jakaś grupka taryfiarzy polujących tutaj na klientów, głównie na marynarzy rzecz jasna, ale dotyczy to jednak miejsc, które można by rzeczywiście nazywać „portami” – tutaj natomiast „ten cały Point Lisas” na taką nazwę, choćby w najmniejszej nawet mierze nie zasługiwał.
Była to bowiem, o ile dobrze pamiętam, zaledwie jedna niewielka keja, przystosowana do obsługi dwóch, może trzech statków, które i tak zresztą pojawiały się tutaj dość rzadko (mam nadzieję, że się nie mylę, ale taki właśnie obraz tego miejsca zachował się w mojej pamięci), toteż żaden z miejscowych taksówkarzy czasu na wyczekiwanie tu ewentualnych klientów marnotrawić nie zamierzał. Było tu zatem pustawo i ponuro. Więc co..? Mamy tak stać i czekać na „mannę z nieba”..? Przecież nawet jeśli „zabłądzi” tu nagle jakaś taryfa, to i tak jeszcze w pełni nas to nie urządza, bowiem potrzebujemy ich aż trzech..! Trzeba było więc gnać gdzieś uliczkami w poszukiwaniu jakiegoś centrum tej mieściny (bo miastem tego niestety nazwać nie było można) w oczekiwaniu, że natkniemy się w końcu na jakiś postój, może w pobliżu jakiegoś hotelu lub dworca? Niechaj więc żywi nie tracą nadziei...
Toteż ruszyliśmy owąż „główną ulicą” - czyli brudnym, zakurzonym, gliniastym klepiskiem (jednakże ze śladami położonego tu niegdyś jakiegoś asfaltu czy może czegoś w rodzaju bruku?) w kierunku, w którym spodziewaliśmy się spotkać jakoweś tutejsze centrum, ale jednak zmizdrzyliśmy w ten sposób z dobrą godzinę, zanim w ogóle doszukaliśmy się miejsca, które to „od biedy” można już było nazwać dzielnicą mieszkalną. Nie kierowaliśmy się rzecz jasna jedynie „na nosa”, dopytywaliśmy się o szczegóły napotykanych na naszej drodze przygodnych przechodniów, lecz i tak – jak już wspomniałem – dość dużo czasu niestety już się nam „rozwiało”. No cóż, szkoda, ale przecież wciąż jeszcze jego całkiem pokaźną ilością dysponowaliśmy. Byleby tylko w końcu coś znaleźć..!
Ale jest… Wreszcie jest jakaś, jak to nazwałem „dzielnica mieszkalna”..! (Nie mylić tego jednak z wyrazem „mieszkaniowa”, bo jeszcze gotowiście pomyśleć, że tu jakieś bloki stały) Kręciło się tu wreszcie nieco ludzi, których wystarczyło już jedynie wypytać o poszukiwane przez nas taksówki i „po krzyku”. Ale… Ale przy okazji, skoro już tutaj dotarliśmy, warto było się porozglądać co nieco wokoło, prawda..? Zatem parę zdań nie zawadzi…
Ale o tym już w odcinku następnym, bo tekst niniejszego już zdecydowanie zbytnio rozbudowałem...
louis