Geoblog.pl    louis    Podróże    Trynidad i Tobago - Point Lisas    Trynidad i Tobago - Point Lisas-5
Zwiń mapę
2018
24
sie

Trynidad i Tobago - Point Lisas-5

 
Trynidad i Tobago
Trynidad i Tobago, Point Lisas Industrial Port
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Ale póki co, jeszcze sobie w tej knajpce posiedzimy...

Samo piwo było dobre, smaczne i bez zarzutu, a nawet - uwaga! - zimne (sic!), ale po prostu tak mocno „ochrzczone” wodą, że na drugą jego kolejkę to już frajerów z siebie zrobić nie pozwoliliśmy. To znaczy - można było w istocie zacząć walkę z kelnerami i upomnieć się o płyn (już przy „wstępniaku”!) o normalnej zawartości „piwa w piwie” ale tak prawdę mówiąc te pierwsze mocno rozwodnione szklanice wychyliliśmy pospiesznie jednym haustem (z powodu pragnienia oczywiście) i nie było już właściwie o co „kruszyć kopii”.
A tym bardziej nie było także najmniejszej potrzeby rozpoczynania ponownego „kolędowania” po okolicznych knajpach w poszukiwaniu napoju o właściwej zawartości „cukru w cukrze”, bo i po co zresztą, skoro rozwiązanie tego problemu było bardzo łatwe i dosłownie „na wyciągnięcie ręki”. Ot, wystarczyło bowiem jedynie zamawiać następne piwa już nie z tzw. „kija” (tzn. z beczki lub z otwieranych gdzieś na zapleczu flaszek i podawanych na stoły w szklankach lub kuflach), ale bezpośrednio z lodówki w pełnych i w nie pootwieranych jeszcze butelkach i było po sprawie.
Toteż właśnie tak sobie zażyczyliśmy - na stół „wjeżdżały” więc pozamykane jeszcze szczelnie butelki i dopiero wówczas własnoręcznie odkręcaliśmy z nich kapsle i nalewaliśmy sobie ich zawartość do szklanic. Proste..? I nikt oczywiście z miejscowego personelu nie odważy się w takiej sytuacji „stanąć nam okoniem” i nie zgodzić się na takie rozwiązanie, widząc grupę z dziesięciu osób, które wcale nie zamierzają poprzestać na zaledwie jednej kolejce..! No, w końcu to przecież niezła perspektywa dobrego zarobku, prawda..? Będą ryzykować utratę tak licznej i - co najważniejsze – „mocno spragnionej” klienteli..?
Tak więc siedzimy sobie, raczymy się piwem, ja zaś w międzyczasie wtrącę kilka zdań wyjaśnienia na temat, który poruszyłem powyżej - a z którym być może nie każdy z was miał okazję się zetknąć. Otóż, napisałem w którejś z powyższych linijek takie wyrażenie; „odkręcamy kapsle”… Jednakże niechaj nikt sobie przypadkiem nie pomyśli, że się przejęzyczyłem, o nie. W obu Amerykach bowiem najbardziej popularnym zamknięciem szklanych butelek są nagwintowane metalowe kapsle nakręcane szczelnie na również odpowiednio nagwintowane szyjki tychże butelek. Toteż otwiera się je bez konieczności używania jakichś dźwigniowych otwieraczy, jak to ma na przykład miejsce w Polsce. Tutaj się je po prostu odkręca i po kłopocie…
Nic prostszego, prawda..? O tak, jednakże jedynie pod warunkiem, że człowiekowi wystarczy siły w palcach na taką czynność, bowiem niestety niektóre kapselki są pod tym względem wyjątkowo oporne i wtedy trzeba koniecznie uciekać się do pomocy kelnera lub też kolegi o znacznie lepiej rozwiniętej muskulaturze. Czyli, krótko mówiąc, nie zawsze jest to takie łatwe, jakby się to na pozór wydawało.
W Stanach Zjednoczonych na przykład, takie kapsle są nakręcane fabrycznie dość solidnie - mocno, ale schludnie i jedyną trudnością związaną z ich odkręceniem może być co najwyżej brak „pary w rękach” z powodu np. „osłabienia” zbyt częstym ich odkręcaniem któregoś „szalonego wieczoru”, ale przenigdy nie grozi tam człowiekowi skaleczenie się tym metalem! Natomiast gdzie indziej (nazwy co niektórych krajów w tym celujących litościwie pominę) można podczas odkręcania takowych metalowych kapsli całkiem poważnie pokaleczyć! Może to i śmieszne, ale niestety prawdziwe. Sam zresztą miałem kiedyś okazję zaznać takiej „przyjemności”, kiedy dość głęboko zaciąłem się w palec zwykłym odkręcanym kapslem od butelki (!) w którymś z portów w Peru… Ale koniec dygresji, wracajmy do naszych stolików… Wszak zobaczyć trzeba co się tam dzieje, czyż nie..?
Otóż, dzieje się niewiele… Ot, co… Bo co niby miałoby się dziać..? Muzyki nie ma (nie wiem dlaczego), siedzimy przy tych brudnych blatach sącząc powoli zawartość naszych szklanek, gaworzymy o byle bzdurach, ludzi wokoło „jak na lekarstwo”, nuuudzimy się jak mopsy, nie ma na czym „zawiesić oka”… No, zupełnie bezsensowne zabijanie czasu.
Więc co..? Zmieniamy lokal..? Krótka narada i decyzja podjęta; „zwijamy żagle”, dopijamy resztki z butelek i kufli i wyruszamy na poszukiwanie czegoś lepszego, tzn. knajpy gdzie przynajmniej można będzie przy okazji posłuchać jakiejś muzyki, a nie tylko siedzieć, wgapiać się w swoje własne, znane na co dzień gęby, żłopać piwsko i wsłuchiwać się w monotonny dźwięk spadających na dno zlewu kropel wody z nieszczelnego kranu w pobliżu barowego kontuaru.
Wychodzimy więc na ulicę i rozglądamy się ciekawie dookoła… Rzut okiem w lewo - tam już teren przebadany… Rzut okiem w prawo - tam też… No to może pokręcimy się gdzieś dalej, przynajmniej z jakieś dwie, trzy przecznice stąd..? OK, ruszamy…
I nagle, po niespełna dziesięciu minutach spaceru dokonujemy cudownego odkrycia; na rogu jakiegoś małego placyku dostrzegamy neon z napisem… „Night club”..! No tak, tego właśnie trzeba było naszym Filipkom! Ruszyli więc „z kopyta” w tę stronę z taką energią, że ledwo za nimi mogłem nadążyć i po chwili widziałem już tylko ich plecy - jak jeden po drugim, po kolei, pospiesznie znikali w drzwiach prowadzących do wewnątrz tegoż baru. Wszedłem tam rzecz jasna również i ja - miejsc było jeszcze dość sporo, toteż znalezienie wolnych stolików (nawet i dla dziesięciu osób) nie stanowiło wielkiego problemu. Jednakże z uwagi na szybko już zapadający wieczór lokal z wolna się zapełniał, wciąż przybywało nowych twarzy oraz... przede wszystkim (a Filipki aż podskoczyli ze szczęścia na swoich stołkach!) zaczęły się złazić… „dziewczynki”…
No tak, przecież o to im właśnie chodziło - zawsze i wszędzie „to” było głównym i najważniejszym „punktem programu” większości ich wieczornych wypadów do miasta! Muzyka grała tak głośno (a jakże!), że aż szklanki dźwięczały na stolikach od nadmiaru decybeli, chłopaki zaczęli się rozłazić po chwili we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu odpowiednich dla siebie „obiektów” na tenże wieczór lub też podsuwali zachęcająco stojące przy naszych stołach krzesła co poniektórym, przechodzącym akurat obok nas „czarnym gazelom” – tak więc już po niedługim czasie towarzystwo dosyć znacznie się rozrosło i wówczas już naprawdę zaczęło brakować miejsca na blatach z powodu... dosłownie „w oczach” rosnącej ilości przybywających wciąż z upływem czasu nowych butelek i szklanic. Zabawa rozkręcała się więc na całego…
No cóż… Fajnie to brzmi, czyż nie..? Tylko, że… - co JA tutaj, kur… , robię..? Przecież ja muszę już niebawem wracać na statek, bo służba „za pasem”, a tu tymczasem chłopaki dopiero się rozochocili i wyraźnie widać, że większość z nich z pewnością przed śniadaniem na statku zjawić się nie będzie miała najmniejszego zamiaru..! Zresztą - kto ich zna, to wie – więc akurat na ten temat nie muszę się zbytnio rozpisywać…
Toteż od tej chwili zaczynałem mieć poważną zagwozdkę - domyślacie się chyba jakiego rodzaju, prawda? Jak ja teraz mam wracać do portu i bezpiecznie przedostać się przez jego bramę, skoro zaopatrzony jestem w „trefną” przepustkę, na której „jak wół stoi napisane” hiszpańsko brzmiące filipińskie nazwisko? Będę przed „bramkarzami” udawał Azjatę..? A niby jak..? W jakiż sposób? Dorobię sobie na ten czas skośne oczy..? Przecież wychodząc do miasta zginąłem w tłumie idących ze mną współzałogantów, jednak teraz nie będę już miał w czym „zginąć”, bowiem tenże „tłum” sposobił się właśnie do pozostania w tymże lokalu (lub też w pobliskich hotelikach) aż do rana..! Więc co teraz..?
Na razie jednak siedzę razem z nimi, popijam piwo i cieszę się trwającą chwilą, nie mając jeszcze najmniejszej ochoty zamartwiać się na zapas (eeeh, było się kiedyś młodym!), ale i tak przecież nieuchronnie zbliżał się ten moment, kiedy będę musiał w końcu zabrać się stąd i wyruszyć z powrotem na statek. Jednakże – jak na razie carpe diem...
Lecz przy tej okazji - małe wyjaśnienie dla „zbytnio ciekawskich” czytelników. Otóż, siedzę sobie pośród tego całego - bardzo już zresztą licznego i rozentuzjazmowanego towarzycha - lecz „bez przydziału”, bowiem ja sam nie jestem w tej materii zainteresowany. Jednakże dla niezorientowanych w „tym temacie” dodam, iż w niemalże całej Południowej Ameryce w tego typu lokalach panuje pewna niepisana zasada, iż jeśli ktoś się na takowe zabawy „nie pisze”, to się go po prostu zostawia w spokoju. A wtedy dziewczyny (absolutnie i niemalże zawsze!) nawet nie ośmielają się być namolnymi (wspominam o pewnej przeważającej w tym względzie regule, choć oczywiście dobrze wiemy, że wyjątki się zdarzają – na przykład w Panamie czy w Kolumbii, gdzie naprawdę dość trudno czasami takim narzucającym się „osóbkom” zejść z oczu), więc nie doświadcza się wtedy żadnego dalszego nagabywania. Raz powiedziane - czyli sprawa jasna i basta..! Ale…
O właśnie, proszę się skupić, bowiem teraz będzie dość długa dygresja na ten temat - jednak, dla pełnego zrozumienia sytuacji jest ona w pewnym sensie niezbędna… Toteż zaczynam…
Ale… Ale z drugiej strony jest jeszcze inna, kolejna „niepisana zasada” w takich relacjach – czyli krótko mówiąc „druga strona medalu”. Otóż - nie chcesz iść na całość? Zgoda..! Wówczas żadna z „panienek” nawet się nie odważy zakłócać twojego spokoju i nalegać bez końca, o nie! Ale marynarska przyzwoitość (tak, tak - istnieje coś takiego i jest to już tradycją!) nakazuje fundnięcie „czegoś mocniejszego” (jakiegoś drinka lub piwa) którejś z pań, jeśli nie chce się wyjść na kiepa z „wężem w kieszeni”. Każdy tu uszanuje twój wybór, jednak „bakszysz” być musi! To znaczy - jeśli nie chcesz, to nikt ci z tego powodu głowy nie urwie, to nie jest rzecz jasna żaden przymus, ale jest to… NIEHONOROWO..! Wówczas w ich oczach nie jesteś żadnym marynarzem, tylko zwykłą ciurą, jasne..?
Toteż, jak się z pewnością domyślacie, „pękło” mi parę dodatkowych dolarków na kilka nieplanowanych nadprogramowych drinków i piw, no bo przecież marynarski honor nie jest mi obcy, czyż nie..? Jest to zresztą, tak nawiasem mówiąc, dość powszechnie stosowaną praktyką - tak zachowujących się osób jest zdecydowana większość (choć do Filipków to się raczej rzadko odnosi - oni nieomal zawsze korzystają z „pełnego wachlarza” przysługujących im za ich pieniążki usług, jak najbardziej!), bywa czasami nawet i tak, iż wielu marynarzy (głównie z Europy) płaci takim dziewczynom dokładnie tyle samo, ile zapłaciliby za ewentualną wspólną noc w hotelu (serio!), żeby nie były one „stratne” w swoim interesie, a potem po prostu jedynie siedzą sobie z nimi przy muzyce, popijają razem piwo lub drinki i gaworzą „o tym i owym”, czasami aż do rana..! I wówczas wszyscy są zadowoleni...
Jednak, jeżeli któryś z nazbyt dociekliwych czytelników chciałby w tym momencie zapytać akurat MNIE, czy JA również stosowałem tego typu „zagrywki”, to odpowiem całkowicie szczerze; owszem, oczywiście - i to wielokrotnie..! I wcale się tego nie wypieram. Ale... Ale jedynie wówczas, kiedy; po pierwsze - nie byłem sam, lecz było nas kilku (bo to jest zawsze moją żelazną zasadą, że nigdy nie „wychylam się” samotnie!) i wtedy w całej grupie taka wspólna „nasiadówka” jest znacznie ciekawsza, a po drugie - tylko wtedy, kiedy trafiało się dziewczę, z którym można było w ogóle o czymkolwiek porozmawiać oraz przede wszystkim choćby przyzwoicie mówiące po angielsku lub hiszpańsku. Bo jeśli „ani me, ani be, ani kukuryku", to w ogóle szkoda zachodu i wówczas to nawet piwo nie smakuje tak jak powinno...
A zapytacie być może także i o to, czy nie jest to aby przypadkiem jakiś unik z mojej strony - że to wcale nie jest tak jak to opisuję, że po prostu „dorabiam do tego ideologię”, ażeby się wybielić, bo w rzeczywistości mam zawsze ochotę posiedzieć z kimś razem przy stoliku, sam dążę do tego i dlatego to właśnie wymyślam takie „androny” na swoje usprawiedliwienie..? Zatem ponownie odpowiadam szczerze; proszę nie zapominać, iż właśnie jesteśmy w Południowej Ameryce - a to dla wielu bywalców w tychże stronach jest już wystarczającym wyjaśnieniem. Jeśli więc nie za bardzo wiecie o co chodzi, to z chęcią wytłumaczę te „zawiłości i niuanse” z tym związane… Czyli - dygresji ciąg dalszy...
Otóż, chcąc iść gdziekolwiek na piwo w którymkolwiek z tutejszych krajów (no, może jedynie za wyjątkiem Kuby), a jednocześnie - i posłuchać muzyki, i pogadać przy okazji z kumplami, i wypić coś co autentycznie jest piwem (!) a nie jakąś lurą, i NAPRAWDĘ się odprężyć po pracy, to w istocie jesteś niemalże ZMUSZONY do uczestnictwa w takiej „grze”, bowiem innych knajp po prostu tutaj NIE MA..!!! (Mam tu oczywiście na myśli lokale sensu stricte przeznaczone właśnie dla takich osób jakimi jesteśmy my, marynarze) W przeciwnym bowiem razie skazany będziesz na samotne wysiadywanie w jakimś zapyziałym i brudnym lokalu, w którym jedynymi gośćmi są stare dziadki lub bezzębne baby, lub ewentualnie jeszcze jakiś dodatkowy kręcący się pomiędzy stolikami żywy domowy inwentarz typu psy, koty, kozy a nawet i świnie (tak tak, to wcale nie żart)..!
Zatem, tym razem to ja zadam pytanie; „co WY byście wybrali w takiej sytuacji..? Bo ja odpowiadać już nie muszę - mój wybór jest zawsze jasny i klarowny. Uwielbiam folklor, owszem, ale jednak nie w każdej sytuacji jest on pożądany…
Toteż, reasumując, zbiorę to wszystko jeszcze raz „do kupki” i prosto z mostu ponownie wyjaśnię jak to wygląda w praktyce. Żeby już nie było żadnych wątpliwości... Uwaga; - wchodzą do któregoś z atrakcyjniejszych południowoamerykańskich lokali marynarze (nie piszę teraz o sobie, bynajmniej! Piszę o tzw. „ogóle”.) bowiem, nie chcąc siedzieć jedynie przy piwie w byle jakiej knajpie, mając przed oczyma tylko np. siedemdziesięcioletnich dziadów grających w jakieś karty, musieli przyjść właśnie tutaj, bo innego wyboru po prostu nie ma. Ponadto, mają ochotę jedynie na piwko konsumowane przy dobrej muzyce i w miłej atmosferze, na pełen relaks po swej ciężkiej pracy, a nie na nocne eskapady z dziewczynkami, bo ich to po prostu nie interesuje. Nie chcą i tyle..!
No tak, ale cóż mają zrobić, jeżeli południowoamerykańskie lokale (niemalże wszystkie!) mają to do siebie, iż wieczorami nieustannie „tętnią życiem”, jest tam zawsze rojno jak w ulu, a dziewcząt kręcących się w takich miejscach jest tu zawsze „od wyboru do koloru”..?! Czyli co, mają zamknąć oczy i wyjść..? I iść do tych grających w karty i w ciszy jak makiem zasiał „dziadów” i biegającego im pod nogami brudnego żywego inwentarza? To po co tutaj w ogóle przyleźli? Jeśli ktoś tego nie chce, to po prostu w swoim wolnym czasie siedzi na statku i nie szwenda się po mieście, nieprawdaż..? Ot, prawdaż… Ale, „jedziemy” dalej…
Tacy marynarze siadają wówczas przy którymś ze stolików (nie dosiadają się do nikogo!), zamawiają sobie to na co mają ochotę, natomiast niemalże natychmiast pojawiają się przy nich odpowiednie partnerki chcące „wybadać” gości - z jakimi tu przybyli zamiarami, czy mają jakieś „specjalne oczekiwania”, po co tutaj w ogóle zawitali, itp., itd.… Jasne..? Sądzę, że jak dotychczas tak, prawda..?
O, i w takimż to właśnie momencie (zazwyczaj od razu, bez żadnej zwłoki) następuje „wyłożenie kart na stół” - czyli odpowiednia deklaracja; np. „napijesz się czegoś, mała..?”, „sit down, please…”, „no, thanks…”, „dzięki, ale nie chcemy…”, „just beer, nothing else…”, itp.… I wtedy już wszystko wiadomo… Jednakże zdarzają się oczywiście także i pytania tzw. „najkonkretniejsze z konkretnych”, czyli np. „Ile..?” (Krótko, a jak treściwie, prawda? Bo przecież wówczas od razu wiadomo, co komu tegoż wieczora „w duszy gra”…)
No cóż, tak prawdę mówiąc, w tejże chwili to właściwie powinienem albo zaprzestać już tej pisaniny, albo się jakiś sposób… „samo ocenzurować”, bowiem zbliżamy się dość niebezpiecznie do sedna, czyż nie..? Z tym że… jednak po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że skoro już tegoż tematu dotknąłem, to będę brnął dalej – no choćby już tylko po to, aby te sprawy „wyczyścić” absolutnie do końca. A poza tym – byłbym chyba ostatnią świnią, gdybym akurat teraz (w takim momencie przecież..!), kiedy to co niektórym czytelnikom aż uszy poczerwieniały z wrażenia a wypieki na twarzy stały się jakby… „ciut większe”, tak po prostu przerwał - kiedy sytuacja rozwija się tak korzystnie, nieprawdaż..? Toteż jedziemy dalej, bo świnią oczywiście być nie zamierzam… Zatem, na czym to skończyliśmy..?
Acha, na pytaniu; „Ile..?” Otóż, zadać je może zarówno taki gość, który ma bezwzględnie ochotę na „nocną przygodę” z panienką (to jasne, bo na przykład akurat w tym właśnie celu tutaj przyszedł) jak też i ten, którego absolutnie to nie interesuje, ale chciałby - choćby tylko tak dla odreagowania wielomiesięcznych stresów lub widoków wciąż tych samych męskich mord (swej własnej z łazienkowego zwierciadełka rzecz jasna nie wykluczając), z którymi widuje się na co dzień na statku - posiedzieć sobie z przedstawicielką płci pięknej przy jednym stoliku, postawić jej kilka drinków i jedynie pogadać sobie z nią, na byle jakie tematy. Ot po prostu, żeby nie dziczeć w swojej statkowej kabinie, wpatrując się w swoim wolnym czasie nieustannie w lustro lub w ekran telewizora. Śmieszne, prawda..? Być może, ale prawdziwe…
No i następuje ta wyczekiwana odpowiedź, bo skoro padło już zapytanie: „Ile..?”, to przecież jakaś odpowiedź musi być, prawda..? Toteż… (Hm, znowu się waham - cenzurować czy nie cenzurować..?) Ech tam, raz kozie śmierć - brnę dalej, bo co to w końcu szkodzi, aby ktoś przy tej okazji poznał odpowiedni „cennik” w tejże materii..? Wszak, skoro podróże kształcą? Zatem - bywa ta odpowiedź np. taka (najczęściej spotykana w Ameryce Łacińskiej); „Veinte dolares por una vez o cincuenta dolares para toda la noche y no importa cuanto vezas.”
Ufff, czy mam to tłumaczyć, czy też może zlitujecie się nade mną i sami sobie zajrzycie do słowników..? No cóż, jednak brnijmy dalej… Znaczy to mniej więcej (oczywiście w tzw. wolnym tłumaczeniu); „dwadzieścia dolarów za „jeden raz”, albo pięćdziesiąt dolców za całą noc i wtedy nieważne ile razy.” (Tak więc, mówiąc „po ludzku” - daje ci „panienka” wyraźnie do zrozumienia, że – owszem, zapłacisz te ciut więcej, ale wówczas… „ile razy dasz radę, to…” - …(niedomówienie) Ech, jak już zdecydowałem się tego nie cenzurować, to chociaż napiszę to małymi literkami, bo może ktoś się jednak tego nie doczyta..? Ale i tak jestem pewien, że ci, co to mają te „wypieki” na twarzy, wezmą lupę do ręki...

Ech, ale dałem czadu, no nie..? Ale cóż, pewne zasady światowego marynarstwa i tak poznać musicie, więc... chyba jednak dobrze, że zawczasu z tych opisów nie zrejterowałem..? Ale dalszy ciąg w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020