Geoblog.pl    louis    Podróże    Trynidad i Tobago - Point Lisas    Trynidad i Tobago - Point Lisas-4
Zwiń mapę
2018
24
sie

Trynidad i Tobago - Point Lisas-4

 
Trynidad i Tobago
Trynidad i Tobago, Point Lisas Industrial Port
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Witam w odcinku czwartym. Chyba już najwyższy czas, aby zacząć wreszcie ten Trynidad zwiedzać, nieprawdaż..? Prawdaż. Do lektury zatem...

Otóż - widok żałosny i prawdę mówiąc… rozpaczliwy. Zaledwie kilka samochodów w zasięgu wzroku, niemiłosiernie poobijanych zresztą, a poza tym jakieś rozklekotane motorynki, skuterki lub motocykle. A także i rowery, ale dostrzeżenie jakiegokolwiek z nich, który posiadałby dwa… równej wielkości (!) koła, lub choćby w małym stopniu kompletnego (o oryginalnych lub nowych to zapomnijmy) wyposażenia, graniczyło niemalże z cudem. Poza tym, przemykały gdzieś od czasu do czasu jakieś wręcz niewiarygodnie smrodzące oraz kopcące ciężarówki i - o radości (!) - także i parę (rozpadających się wprawdzie, ale jednak!) taksówek. Czyli jesteśmy wreszcie „w domu” – bo wystarczy już tylko „wyłapać” gdzieś trzy takie graty i ruszamy do San Fernando…
Ale póki co, rozglądamy się jeszcze dookoła… I co widzimy..? Ano, widoki, które były ze wszech miar z gatunku tych, o których zwykło się mówić; „księżycowe”. O rany..! Pobudowane z blach falistych i z innych im podobnych najprzeróżniejszych „materiałów budowlanych” budy, które to „robiły tutaj za domy mieszkalne”, a wszędobylski smród ścieków oraz walające się dosłownie wszędzie w zasięgu wzroku całe góry śmieci ten przerażający obraz jeszcze bardziej podkreślały. Istny koszmar, wierzcie mi.
Czy naprawdę nie można by tych śmieci (no, choćby tylko tak od czasu do czasu) posprzątać i powywozić gdziekolwiek poza miasto..? Przecież to śmierdzi..! A obok tych „dekorujących” okolicę tychże „niby-mieszkań” zwałów, kręcą się dzieciaki urządzające sobie z tych miejsc place zabaw..! Wyrzucane lub wylewane wprost na ulice, pod same niemalże drzwi mieszkalnych domostw odpadki oraz ścieki czy pomyje, w tak przecież gorącym klimacie MUSZĄ się po pewnym czasie stawać siedliskiem wszelakich chorób (i z pewnością takimi są!) – toteż, czy istnieją tu w ogóle jakiekolwiek służby czy instytucje, które się tym powinny zajmować, bo są po prostu do takich zadań powołane..? No cóż, sądzę, że chyba czegoś takiego tam jednak nie było, bo przecież jasno było to widać na „załączonych obrazkach”, które wokoło oglądaliśmy. W przeciwnym bowiem razie takie firmy - choćby cokolwiek, w malutkim nawet zakresie, ale jednak - co pewien czas powywoziłyby. Ten cały śmierdzący szmelc z ulic, co doprowadziłyby tutejsze powietrze do „stanu używalności”.
No tak, ale właściwie - co ja tu w ogóle za bzdury wypisuję..?! Żeby powywozić to wszystko poza miasto..? No tak, ale… czym niby? Tymi rozklekotanymi skuterkami, na swoich własnych plecach czy też może przy pomocy tych ledwo trzymających się jeszcze jakoś kupy ciężarówek, pamiętających jeszcze zapewne czasy Drugiej Wojny Światowej..? Już nie wspominając o fakcie, że przecież trzeba by to wszystko na budy tych trucków jakoś załadować – czyli rozdać najpierw komuś miotły, grabie, łopaty czy widły, a potem jeszcze „zachęcić” ich jakoś do takiej roboty. Jednakże, sądząc po obrazach tutejszych okolic oraz widokach ich mieszkańców, wysiadujących tylko bezczynnie (całymi godzinami zapewne) na „przyzbach” przed swoimi „domkami” lub przy „uliczkach”, na takie rozwiązanie z pewnością nie za bardzo można by liczyć. Toteż widoki były właśnie takie jakie były. I tyle. Ot, co..
Bo tak właściwie - najważniejsze przecież, ażeby… umieli oni wytapiać żelazo i zwijać te paskudne druty, które potem takie statki jak właśnie nasz, mogłyby z ich portów zabierać w świat, przysparzając im „cennych dewiz”, za które to będą mogli ponownie kupić jakieś „dobra” (np. napoje, głównie w plastikowych opakowaniach rzecz jasna), które po zużyciu znowu zlądują bezpośrednio na ulicy… Cóż, a naukowcy twierdzą, że podobno Perpetuum Mobile nie istnieje..! Eeeech…
No tak, ale napatrzyliśmy się, nasyciliśmy oczy widokami centrum Point Lisas (czy też może raczej miasteczka St.Andrews, bo Lisas to po prostu nazwa jedynie leżącego między St.Andrews a miasteczkiem California (tak!) portu), ale teraz już najwyższy czas rozejrzeć się w końcu za jakimiś taksówkami, ażeby wyruszyć wreszcie tam, gdzie sobie zamierzyliśmy - czyli do San Fernando, wyznaczonego celu naszego wypadu. No i, jak się okazało, takie trudne to już wówczas nie było, bowiem zaledwie dwie przecznice dalej znajdował się jakiś mały placyk z kilkoma stojącymi przy nim budyneczkami (był tam również m.in. i jakiś hotelik), na którym stało kilka samochodów z napisami „Taxi” na swoich burtach. Dobra nasza! Zatem podchodzimy bliżej, zaczepiamy ich kierowców i zaczynamy negocjacje (no bo chyba nikt z was nie spodziewa się, że mieli oni coś takiego jak liczniki czy taksometry, to jasne, prawda?). Stanęło ostatecznie na jakichś kilku dolarach za kurs w jedną stronę (nie pamiętam dokładnie, ale żadne wielkie pieniądze to nie były) – powsiadaliśmy zatem po czterech do trzech kolejnych taryf i… w drogę… Na podbój Trynidadu..!
Ach, cóż to była za jazda..! Zaręczam, że dla kogoś rozkochanego w atrakcjach typu rollercoster, diabelskich młynach czy też innych tym podobnych karkołomnych karuzelach spotykanych w Lunaparkach, byłoby to czymś nadzwyczaj ekscytującym i w pełni satysfakcjonującym. Ale dla nas..?! Ani trochę! Ja to jeszcze miałem szczęście (jak zwykle zresztą), bo usiadłem z przodu na miejscu obok kierowcy, ale Filipki będący na tylnym „siedzeniu” mieli w tym czasie „ubaw nie lada”..! A to głównie za sprawą faktu, iż - uwaga! - siedzieli na czymś, co tylko z nazwy przypominało tapicerowane tylne fotele samochodu osobowego (stąd właśnie ten cudzysłów przy słowie „siedzenie”).
Tak, bo było to w istocie zaledwie marną i żałosną pozostałością po tym „czymś” (czyli po tym siedzeniu właśnie), które kiedyś być może się tam znajdowało. Była to bowiem zaledwie jakaś obudowa, coś w rodzaju metalowego stelażu wypełnionego szczelnie kupą szmat (dla wygody, a jakże!) i przykrytego czymś „baaardzo czystym”, co podobno miało przypominać koc! Sama radość! Toż przecież po tej jeździe, to nawet ja miałem obtłuczoną kość ogonową – jakby mi ktoś, za przeproszeniem „nakopał do d….” – a co dopiero oni! Ci trzej, którzy mieli właśnie ten zaszczyt jechać tą samą taryfą co ja, już po dotarciu na miejsce (a było to z dobrych kilkanaście kilometrów takiej jazdy!) wysiadali z tego wehikułu tak sztywni, jakby dopiero co wyciągnięto ich z kostnicy. Nie inaczej zresztą było także i w pozostałych dwóch taksówkach - tamci również żalili się „na potęgę” wspominając ów komfort jazdy. Ale cóż, podobno „zaledwie” mieliśmy pecha akurat my, bo przecież na co dzień wcaaale tutaj tak nie jest, o nie! To tylko nam – ot, tak po prostu – tym razem nie przyfarciło. No ciekawe – aż trzy taryfy naraz..? Niezły pech, prawda..?
Jednakże najlepsze to dopiero miało miejsce na końcu (ależ oczywiście, bo jakżeby inaczej?), kiedy już zajechaliśmy do centrum San Fernando i „wysypywaliśmy się” z tych „karawanów”. No, kto zgadnie? Przecież to oczywiste, a jakże! Początkowa cena za tę jazdę, którą jeszcze w Point Lisas z taryfiarzami ustalaliśmy, „spuchła” nagle do niebotycznych rozmiarów! (Relatywnie do tutejszych warunków, rzecz jasna) To znaczy, nadal było to zaledwie „parę groszy”, tym razem jednak po prostu podwojonych lub może nawet potrojonych w stosunku do początkowych ustaleń – niby więc nic poważnego, jednak dla naszych Filipków okazało się to być faktem już nie do zaakceptowania, o nie! Po tej szalonej jeździe bowiem już im zupełnie odeszła ochota do jakichkolwiek żartów lub też do „przymrużenia oka” na miejscowy folklor z tym związany (tak jest bowiem niemal wszędzie na świecie, jeśli chodzi o zachowanie się taksiarzy, ryksiarzy czy łódkarzy w miejscach gdzie trzeba korzystać z drogi wodnej), więc „wyczułem już pismo nosem”, że tak łatwo to tym razem owi taryfiarze sobie z nimi nie poradzą. I „zapachniało” mi nagle awanturą! No cóż, rzecz jasna nie omyliłem się...
„Przepychanka” zaczęła się już od razu - bez żadnych wstępnych ceregieli ani targów. No bo przecież oni (tzn. Filipińczycy) tak łatwo sobie „dmuchać w kaszę nie pozwolą”. Zwłaszcza gdy ich coś rozeźli – a chyba solidnie poobijane d*py, to wystarczający powód do złości, prawda? Toteż kiedy tylko jeden z tych taksiarzy „zaśpiewał” nagle swoją, bodajże trzykrotnie już „spuchniętą” cenę w stosunku do wartości wyjściowej za podwiezienie nas do miasta, to najpierw doczekał się od jednego z naszych Motorzystów „soczystej” wiązanki wyzwisk (i oczywiście odmowy zapłaty), a potem już – kiedy i to nie poskutkowało, bo facet nadal namolnie upierał się przy swoim bandyckim żądaniu - dostał jeszcze… „na odlew” takiego siarczystego „kuksańca między oczy”, że aż... wleciał on z powrotem z impetem do tego swojego „kosmicznego wehikułu”, lądując nosem na swoim „narzędziu pracy”, czyli na kierownicy..!
No tak, ależ jaja..! Teraz to dopiero może być z tego afera! Bo co będzie, jeśli teraz nagle rozedrą się na całe gardło, użalając się wszem i wobec dookoła na swoją „krzywdę”, której rzekomo od nas doznali i zwabią swoimi wrzaskami jakąś tutejszą Policję..? Potrzebne nam to do szczęścia..? Dla tych kilku, wyłudzonych wprawdzie, ale jednak marnych dolarków..? Ale było już za późno – toteż muszę się szczerze przyznać, iż w tym momencie zrobiło mi się naprawdę „niewyraźnie” i struchlałem nie na żarty! Bo przecież, kur*a mać, byłem tutaj nielegalnie (!) i w dodatku posługując się „lewą” przepustką! Tak więc tego by jeszcze brakowało, aby przez taką głupotę (i w sumie błahostkę przecież!) dostać się w łapy ichniej, z pewnością równie czystej i schludnej jak tutejsze ulice dzielnej Policji! Ale, o zgrozo, to jeszcze wcale NIE BYŁ KONIEC..! To było… dopiero preludium tej draki..! Ufff…
Mianowicie drugi z naszych załogantów; chyba Fitter tym razem, także rozcierając jeszcze swoje dupsko po tej „komfortowej” jeździe, na kolejne takie żądanie - tym razem następnego z owych taksiarzy - zareagował bardzo podobnie! To znaczy, równie gwałtownie, ale za to w sposób bardziej „pomysłowy i wyszukany”. Wyszarpnął bowiem energicznie ze swej kieszeni parę dolarowych banknotów, odliczył szybko należność za wszystkie trzy taksówki (dokładnie taką sumę, jaką ustalaliśmy z nimi w Point Lisas!) i… – uwaga! – wepchnął mu siłą te pieniądze do ust (sic!!!!), a potem „ciepnął” go jeszcze na pożegnanie „w czółko” tak zamaszyście, że aż obróciło gościa wokół jego własnej osi, „przylepiając” go jednocześnie do drzwi jego własnego „krążownika szos”…! Ufff…
A potem, wszyscy jednocześnie - dosłownie jak na komendę - przenieśliśmy wzrok na trzeciego z naszych przewoźniczych „usługodawców” w oczekiwaniu tym razem jego reakcji lub też żądań, ale on zachował się iście po „bohatersku” (w odróżnieniu od swoich kolegów po fachu) i po prostu wyciągnął przed siebie obie dłonie (trzymając je pionowo) w geście mówiącym wyraźnie, iż ON nie ma z tym nic wspólnego, o nie..! No, niech by tylko spróbował..! Widok około dziesięciu rozjuszonych skośnookich Azjatów (oraz los jego kumpli) okazał się być dla niego wystarczająco skutecznym argumentem, aby już w ogóle się nie odzywać i czekać jedynie na dalszy rozwój sytuacji. Bo przecież, do cholery, wszak sam to widział; należność została już uregulowana (!) – ot, wystarczyło ją tylko „wyłowić” z gardła swojego kolegi i po krzyku… Niesamowite… No i co było dalej..?
I… nic..! Nic, dosłownie nic..! Faceci zmyli się pospiesznie, odjeżdżając swoimi gruchotami w siną dal (co ciekawe, każdy z nich w innym kierunku) a my, tak jednak dla pewności i spokoju ducha... także zwialiśmy czym prędzej z „miejsca zbrodni”, bo przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda? A ja, przyznam, odetchnąłem z wielką ulgą, że nie doszło do żadnego spotkania z miejscową umundurowaną władzą, wszak czym niby mógłbym się wówczas wylegitymować..?!
Toteż wtopiliśmy się szybko w miejski tłum (nie taki duży zresztą) i rozpoczęliśmy nasze „szlifowanie bruków”, zwiedzając powoli owe miasteczko (nawet dość ładne!) oraz szukając jednocześnie jakiejś przytulnej knajpki, w której można by przysiąść na piwo. Opisywać już tej okolicy jednak nie będę, nadmienię jedynie, iż było to już zupełnie co innego niźli tamte slumsy spotkane w Point Lisas. Tutaj bowiem stały już całkiem przyzwoite (relatywnie rzecz jasna w stosunku do tutejszych realiów) drewniane lub murowane domki. Ulice były wyraźnie wytyczone, jezdnie utwardzone betonem lub asfaltem, było i wyraźnie zarysowane centrum miasta i dzielnica pełna sklepów - a co najważniejsze, cały szereg całkiem nieźle wyglądających… lokali. No więc co..? No to „wio”..!
Przecież wiadomo, że po to w ogóle się tutaj tłukliśmy..! Wystarczy tylko wybrać lokal. Ot, co… Wleźliśmy więc do pierwszej z brzegu knajpy, nie zadając już sobie żadnego trudu poszukiwania czegoś ewentualnie lepszego, bowiem i tak zmarnowaliśmy już dość dużo czasu - tak więc teraz wreszcie rozsiedliśmy się wygodnie (tzn. „względnie” wygodnie, bo stołki były z nieoheblowanego drzewa!) wokół dwóch stołów o dość dużych blatach i zamówiliśmy („wstępnie” oczywiście!) po jednym piwie dla każdego z nas, w międzyczasie zaś, w oczekiwaniu na dostawę na nasze stoły pełnych kufelków, rozliczyliśmy się najpierw skrzętnie ze wszystkich kosztów związanych z naszą „taksówkową epopeją”. Tak, ażeby żadne ewentualne długi nikomu nad głową już nie wisiały… Wszak wiadomo – do każdej biesiady przede wszystkim potrzebny jest... spokój duszy…
No i są, wreszcie..! Są..! Doczekaliśmy się..! Stoją już przed nami tak bardzo upragnione kufle z piwem. Biorę zatem pierwszego tęgiego łyczka i… patrzę nagle wokoło ze strachem (autentycznym!) czy aby znowu naszym „niedającym sobie w kaszę dmuchać” Filipkom nie wpadnie ponowie do głowy zrobić z kelnerem (i rzecz jasna z barmanem także) dokładnie tego samego co zaledwie kilkadziesiąt minut temu zrobili z taryfiarzami..! Bowiem to „coś”, co znajdowało się wewnątrz naszych szklanic (brudnych zresztą jak cholera!), można by śmiało nazwać wszystkim, dosłownie wszystkim, TYLKO NIE PIWEM..!
Tak, bo to „coś” zasługiwało w pełni na najpopularniejsze nasze określenia dotyczące tej materii, z gatunku wulgaryzmów typu „mocz pawiana”, „siki cioci Weroniki”, itp. - przepraszam za te kolokwializmy, ale ów płyn naprawdę był aż tak podłą lurą, że w pełni czuję się z użycia powyższych epitetów wytłumaczony. Bo to była ciecz przypominająca raczej zabarwioną wodę z miejskiego szaletu, niźli coś, co choćby już tylko od biedy można byłoby nazwać piwem. Toteż w istocie aż zadrżałem z obawy na samą myśl o tym, czy przypadkiem moi azjatyccy przyjaciele ponownie nie zrobią jakiejś hucpy, podejrzewając kanciarstwo lub lekceważenie ich osób jako klienteli tegoż lokaliku i nie poproszą za chwilę kelnera lub barmana „na stronę” - na „kilka słów na osobności”, mając ich za zwykłych wydrwigroszy i oszustów. Ale nie… Na szczęście nie…
Każdy z nas, owszem, skrzywił się z obrzydzeniem, ale jednak próbowaliśmy dalej zmagać się z tym „czymś” co nam podano - jednakże, niestety nie na długo wystarczyło nam cierpliwości. No, po prostu, kur... – nie dało się tego wypić..! Mimo rzeczywiście najszczerszych chęci..!
Tfu..! Spytaliśmy więc natychmiast kelnera (na razie jeszcze bez bicia, na szczęście), co to tak właściwie jest..? Jaki to jest w ogóle gatunek piwa, skąd „to-to” tutaj przywędrowało i czy aby czasami nie jest ono może jedynie zleżałe lub przeterminowane - bowiem niestety, ale ze smakiem tegoż jest coś tak jakby „nie za bardzo”… Lecz ów kelner najspokojniej w świecie oznajmił nam, że nic z tych rzeczy, absolutnie..! Piwo nie jest zleżałe, jest świeże bo dopiero co przywiezione z browaru - sęk jednak w tym, że był to wyrób… miejscowy, trynidadzki (jeden z najlepszych tutejszych gatunków zresztą!), warzony bodajże gdzieś w Port of Spain, toteż może właśnie dlatego jest dla nas „nie za bardzo…” bo… jeszcze do jego smaku nie przywykliśmy..?
No nie..! Jeśli więc było to prawdą, to oczywiście nikt z nas nie miał najmniejszego zamiaru nawet próbować „przywyknąć” do walorów smakowych tego „ścieku”, tylko po prostu poodsuwaliśmy w cholerę te szklanice jak najdalej od naszych nosów i ust i zrezygnowaliśmy z jego dalszej degustacji. A bodajby to..! Jeden z Filipków to nawet zażartował, iż jest to chyba „kara boska” dla nas za niezbyt odpowiednie potraktowanie tamtych kierowców… No cóż, najwyraźniej było widać, iż wykazywaliśmy „czarną niewdzięczność” w ocenie trynidadzkiej potęgi gospodarczej, skoro odmówiliśmy „walki” z tym płynem w celu „przywykania” do tutejszej jakości oraz docenienia wykazywanych przez nich starań. Jednakże nie muszę chyba dodawać, że nikt z nas dopić tego do dna nie był w stanie, prawda..?
Zapłaciliśmy więc pospiesznie za to „coś” (nie było awantury, hurra!) i czym prędzej wynieśliśmy się z tej knajpy w poszukiwaniu czegoś lepszego, tym razem jednak zwracając baczną uwagę na zawieszone przy kolejno przez nas mijanych lokalach szyldy, na których wypatrywaliśmy znanych nam nazw, np. Heineken, Carslsberg czy tym podobnych. No i wreszcie znaleźliśmy. Wprawdzie na tymże oświetlonym szklanym szyldzie nie widniała żadna z powyższych, najpopularniejszych na świecie piwnych nazw, ale dostrzegliśmy napis „Polar beer” i to już w zupełności nam wystarczało.
Dla niewtajemniczonych podam więc, iż Polar jest marką południowoamerykańskiego piwa warzonego w kilku tutejszych krajach, o całkiem przyzwoitym smaku i jakości. Oczywiście, tak całkiem zachwyceni to tym nie byliśmy, wolelibyśmy przecież coś lepszego, jednakże „na bezpiwiu to i Polar piwem”, prawda? Toteż rozpoczęliśmy naszą biesiadę w kolejnym lokalu, lecz najpierw, tak dla ostrożności, zamówiliśmy ponownie zaledwie „wstępniaki” – czyli po jednej tylko szklaneczce „na łeb”, aby zorientować się czy to znowu nie będzie jakiś „chwyt” wobec nas, podobny do tych z jakimi mieliśmy już okazję się tutaj spotkać. Ale nie… Tym razem nie. To naprawdę było PIWO..! To znaczy…
To znaczy - mała korekta; tak szczerze mówiąc, było to raczej PRAWIE PIWO… Jednakże, nie z powodu złej jakości, jego ewentualnego skwaszenia czy też po prostu przekroczenia daty ważności – co w knajpach południowoamerykańskich jest niemalże regułą, że serwuje się takie buble przy okazji dostaw większych ich ilości na stoły biesiadników (bo to zawsze łatwiej jest wówczas „przemycić’ taki trefny towar) - ale po prostu z powodu jego niesamowicie wręcz przesadzonego „ochrzczenia”..! (Przy okazji, pewne sprostowanie do użytego powyżej określenia; „buble” - takich oszukańczych chwytów nie stosuje się NIGDY w żadnej z knajp w Brazylii i w Argentynie, tam się tego nie spotyka.) Ale wracajmy do poprzedniego akapitu, do tego wspomnianego „ochrzczenia”…

No cóż, być może aktualna tematyka tej opowieści jest jednak zbyt... „swojska”, jednakże w następnych odcinkach aż tak wiele o piwie już nie będzie. Zapewniam, że będą zupełnie inne wątki...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020