Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-4
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-4

 
Meksyk
Meksyk, Tuxpan de Rodríguez Cano
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Bez zwłoki więc zaspokajam wzbudzoną poprzednim odcinkiem ciekawość...

I co..? Tak właściwie to - z pożytkiem dla "dramaturgii" mojego "dzieła" - powinienem napisać; "szok, po prostu szok..!" Jednakże tak nie napiszę, bowiem byłoby to chyba zbytnią przesadą. Owszem, wokoło było wprost PRZECIEKAWIE, ale tak naprawdę to owe widoki niespecjalnie odbiegały od naszych wyobrażeń o wyglądzie tego typu miejsca. Oczywiście nie mogę powiedzieć, iż przewidzieliśmy w szczegółach obraz takiego wnętrza (o nie!) ale raczej zgadzał się on z pewną wizją takiej meliny, którą podpowiadało nam uprzednio nasze przeczucie i wyobraźnia. Bo w końcu, cóż tutaj mogło być aż tak specjalnego..?
Po pierwsze - pomieszczenie było zaledwie jedno (no, akurat to było jednak nieco zaskakujące) ale bardzo skutecznie poobstawiane wysokimi szafami oraz parawanami oddzielającymi "mieszkanie" tejże rodziny od tej części, która stanowiła miejsce wyszynku (czyli knajpkę po prostu). W tej części "salonu" stało więc sześć, może siedem stoliczków (chyba jednak, jak na melinę to dość dużo). Po drugie - w kącie tej sali (a całe pomieszczenie było w przybliżeniu wielkości przeciętnej klasy szkolnej), tuż przy wejściowych drzwiach stała lodówka, tzn. oszklona szafa chłodnicza z zasuwanymi okienkami, w której zmagazynowane było butelkowane piwo (czyli będzie nie tylko oryginalne, ale i zimne, hurra..!).
Po trzecie - była tutaj normalna cementowa podłoga przykryta wytartym dywanem, nie zaś klepisko lub drewniane deski, spod których zazwyczaj w takich chatach "Bóg jeden raczy wiedzieć" co nagle może wyleźć lub wypełznąć - czy jakiś karaluch wielkości wawelskiego smoka czy też jakieś inne egzotyczne robactwo (proszę się nie dziwić - takich knajp w Południowej Ameryce i to oficjalnie działających (!), jest "na pęczki"!). Wprawdzie ten „dywan” to może za dużo powiedziane, to być może zbyt kurtuazyjny i komplementarny wyraz na określenie "tego czegoś" leżącego na tym betonie - bo była to zaledwie jego pozostałość - ale nie było się zresztą czemu dziwić zważywszy na fakt, że już po niedługim czasie przekonaliśmy się, iż był on w istocie dość intensywnie używany - tzn. zadeptywany przez dosyć dużą (na melinie!?) ilość zaglądających tu klientów.
I wreszcie, po czwarte - owa klientela właśnie; dokładnie taka, jaką sobie tutaj wyobrażaliśmy. Czyli nie żadne "denaturatowe degeneractwo" spotykane na takowych "metach" w naszym rodzimym krajobrazie, ale po prostu starsze osoby, które chciałyby napić się piwa lub wychylić coś "głębszego", lecz z uwagi na znany już nam fakt, iż (wciąż jeszcze nie wiedzieliśmy dlaczego) "po tej stronie rzeki" sprzedaż alkoholu jest zabroniona, nie mogły one za każdym razem kiedy im tylko przyjdzie na to ochota jeździć łódeczkami na drugi brzeg rzeki, może i nawet ze względu na swoje podupadłe już zdrowie i "parę ładnych lat na karku", brak odpowiedniej kondycji lub z bardziej prozaicznego powodu - że ich po prostu na to nie stać.
Tak, takie wyjaśnienie nawet "trzymałoby się kupy", bowiem przez cały czas naszego tutaj pobytu (ponad trzy godziny!) nie zjawił się tu ani jeden przedstawiciel miejscowej młodzieży, ale jedynie starsze dziadki i dość korpulentne, także "leciwe" już panie. Czyli obraz tegoż przybytku był, jak możecie to sobie wyobrazić, nieco surrealistyczny - zgoda - ale jednak z grubsza przewidywalny - tak właśnie "powinno" to wyglądać. Reasumując zatem; stoi sobie sześć lub siedem stoliczków wewnątrz prywatnego mieszkania (sic!), przy nich siedzące 2-3 osobowe grupki starszych osób, amatorów tequili lub piwa (najprawdopodobniej stałych bywalców), a obsługiwanych (a jakżeby inaczej!) przez mieszkającą tutaj rodzinę. Czyli przez tego wąsala właśnie i jego żonę o wyraźnych indiańskich rysach twarzy. Wokół nich zaś kręciły się nieustannie dwa małe brzdące, 7-8 letni chłopak i 4-5 letnia dziewczyneczka.
Zatem, jakby na to nie patrzeć, nie była to raczej żadna pokątna melina (w naszym rozumieniu tego słowa) a jedynie nielegalnie (lub „pół-legalnie”, cokolwiek by owo określenie w tych okolicznościach nie znaczyło) prowadzona, dość prymitywna knajpa. Zresztą nam, Polakom, wyraz "melina" kojarzy się zupełnie inaczej i jednoznacznie; jako przybytek nie tylko pijaństwa, ale także (a może i przede wszystkim!) nielegalnej produkcji alkoholu – czyli z pokątnym wytwarzaniem bimbru czy też "prymuchy" i z konsumpcją tegoż od razu na poczekaniu.
Tutaj natomiast, absolutnie nic takiego nie miało miejsca. To był po prostu "lewy" bar. Zaś ten zakaz wyszynku alkoholu w tej miejscowości (no przecież nie omieszkaliśmy o to zapytać, to jasne) nie wynikał bynajmniej ze zjawiska tzw. prohibicji, o nie..! Nic z tych rzeczy..! Jedynym tego powodem (podobno - bo przecież musieliśmy im wierzyć na słowo) był fakt, iż nikt stąd nie dostał od tutejszych władz pozwolenia na jego sprzedaż. Ot, po prostu. W związku z tym zatem, nikomu nie wolno tego było robić (przynajmniej oficjalnie, bo właśnie widzimy "na załączonym obrazku", że jednak owe zasady łamano) bo nie miał jakiegoś glejtu, który my "po naszemu" nazwalibyśmy licencją lub koncesją. Nie wiem ile było w tym prawdy, lecz takie wyjaśnienie musiało nam wystarczyć. A zatem, koniec zdziwień i domysłów - czas zacząć..!
Siadamy więc przy jednym ze stolików, zamawiamy oczywiście odpowiednią "kolejkę" i zaczynamy rozglądać się z ciekawością po owym lokalu. I wówczas dokonujemy jeszcze jednego, dość oryginalnego odkrycia. Mianowicie; wszechobecność jaszczurek - z dobre kilkanaście ich gatunków. Dosłownie wszędzie; na ścianach, na podłodze, na suficie, na znajdujących się tu nielicznych meblach – czyli na kilku szafkach i przepotężnej kanapie - a nawet czepiających się stojących tu i ówdzie materiałowych parawanów. Jednakże, na szczęście na naszych stołach nie! To był dla nich rejon "zakazany"..!
Największą ich ilość stanowił gatunek małych, brązowawych i niezmiernie ruchliwych takich stworzonek, ale były również i większe sztuki, ciężkie i opasłe, z jakimiś przedziwnymi naroślami na głowach lub na grzbietach, o różnych kolorach skóry zresztą - zielone, zielonkawo czerwone, a nawet i żółte. Na szczęście nie stanowiły owe stworzenia dla nas absolutnie żadnego problemu. Do szklanek nam nie zaglądały (no niechby tylko która spróbowała!) i nie łaziły, nie tylko po stołach ale i także po nas samych. Przyzwyczajone do życia w ludzkich siedzibach z pewnością człowieka się nie obawiały, ale były na tyle ostrożne, ażeby nie biegać nam po plecach ani wskakiwać na głowę. Ot, po prostu były sobie i sobie tutaj mieszkały… Wiadomo zresztą dlaczego i z jakiejże to przyczyny występowały tutaj aż tak licznie - bo była tu dla nich obfitość jedzenia. Wszak nie tylko że porwą czasem jakieś okruszki lub resztki "z pańskiego stołu", które gdzieś się zawieruszą po kątach, ale przede wszystkim polowały tu na innych mieszkańców tego domostwa, których tutaj również (niestety!) było w bród. Czyli owadów… Brrr..!
Najprzeróżniejszych zresztą (nie zapominajmy przecież, że jesteśmy w tropikalnym klimacie), ale głównie rozmaitych gatunków tutejszych karaluchów (brrr..!). A tych niestety dało się tu zauważyć również bardzo wiele. Toteż takie sympatyczne jaszczureczki spełniały tu dokładnie taką samą rolę jak nasze poczciwe koty – czyli polowały na wszelkie domowe paskudztwo, będąc w ten sposób bardzo pożytecznymi "członkami rodziny".
Tam bowiem gdzie u nas, w Polsce, są myszy, tam się zawsze zawieruszą i jakieś koty, tutaj zaś, w ślad za "wszelkiej maści" biegającym, pełzającym i fruwającym robactwem zjawiają się jaszczurki. Ot, po prostu kwestia klimatu i położenia geograficznego. Z tą jedynie różnicą, iż za naszym rodzimym Mruczkiem do wiejskiej chaty lub stodoły, lub też do piwnic miejskich domów mieszkalnych nie wślizgnie się już nic innego, groźniejszego, co by z kolei polowało na niego, czyli np. jakiś tygrys, dziki rottweiler lub dinozaur (bo ich tam po prostu nie ma). Natomiast tutaj, tropem owych jaszczurek niestety (brrr..!) zdarza się, że podążać może jeszcze inne, większe bydlę, które z kolei chce pożreć je same, czyli… wąż…! Ot, co…
I to niestety ponownie zwarzyło nam nieco humory, kiedy się o tym od naszych przemiłych gospodarzy dowiedzieliśmy. Ale jednocześnie zapewniali oni, że po pierwsze - są to przypadki szalenie rzadkie, a po drugie - ewentualny "intruz" (co to ma wyłącznie ogon) nie jest stworzeniem z gatunku jadowitych. Tamte osobniki, na owych łąkach i pobliskich bagienkach (opowiedzieliśmy im przecież o naszej przygodzie) żywią się głównie gryzoniami (czyli przede wszystkim szczurami), ptakami i ich jajami, żabami i innymi "drobiazgami" żyjącymi w tych trawach i jest tam w istocie kilka gatunków jadowitych. Ale na szczęście zarówno tam jak i tutaj, w domostwach, jak nas zapewniali – jest ich zazwyczaj bardzo, ale to baaardzo mało…! (No nieee..! No, dobre sobie..! Mało..?! To w takim razie po co były te wszystkie nasze "filmowe kangury"..?! A poza tym - w ten sposób umniejszali znaczenie i grozę naszej „mrożącej krew w żyłach” przygody..! Buuu..!)
Ale wracajmy do tematu. Było sobie wokoło dużo jaszczurek, pętało się "to-to" pod nogami, czasem to i nawet któreś z tego bractwa przemknęło nieopatrznie przez stopę, ale im wybaczaliśmy, bowiem nie wzbudzały one w nas żadnego obrzydzenia ni wstrętu. Aby tylko nie pojawiały się w pobliżu naszych szklaneczek. Popijaliśmy piwo, obserwowaliśmy te stworzonka biegające tu i ówdzie po ścianach i gaworzyliśmy sobie po przyjacielsku z gospodarzami i klientami tego przybytku. Atmosfera była naprawdę wspaniała, można nawet powiedzieć, że sielska (nomen omen - bo w końcu to wieś) – zwłaszcza że z upływem czasu pochłaniane przez nas hektolitry piwa zaczynały już "robić swoje", bo jakżeby inaczej, czyż nie?! A dodam przy okazji, że cena tegoż napoju była bardzo przystępna, nie pamiętam tego już rzecz jasna dokładnie, ale z pewnością płaciliśmy dużo mniej niż dolara za butelkę. Natomiast, kiedy już rozochociliśmy się nieco i zaordynowaliśmy jeszcze do tego dodatkowo dwie flaszki tequili, to wówczas dosiadł się do nas ów wąsaty gospodarz, zaś my z chęcią (bo jej cena również nie była zbyt wysoka) postawiliśmy ją wszystkim akurat obecnym w tym barze – czyli około 6-8 osobom. I zrobiło się wesoło (w pewnej chwili to się nawet rozśpiewaliśmy! O góralu z hal też, a jakże)… Eeeech… Takie czasy nie powrócą już nigdy…
Rozgościliśmy się niebawem w tym "knajpomelinomieszkaniu" do tego stopnia, iż po pewnym czasie co i rusz zmienialiśmy miejsca naszego pobytu, nie tkwiliśmy już jedynie przy owym stoliku, ale również rozsiadaliśmy się wygodnie na tejże przeogromnej kanapie (po uprzednim przegnaniu z niej jaszczurek, rzecz jasna), a dołączyła potem do nas nawet i ta indiańska żona gospodarza oraz oba te małe brzdące… W pewnym momencie to musieliśmy je nawet pobujać na rękach jak na huśtawkach, czyli dwóch z nas brało tę małą dziewczynkę z obu stron za rączki i… "hop" do góry, a ona robiła "fikołka" w powietrzu, śmiała się wniebogłosy i co chwilę wołała; "otra vez" (jeszcze raz)...
No tak, takie rzeczy dość dobrze się pamięta i w bardzo miły sposób wspomina. Szkoda więc, naprawdę wielka szkoda, że takie czasy, powoli, bezwzględnie i raz na zawsze przemijają. Bo dzisiaj szans na takie wypady po prostu już nie ma – zawija się statkiem do portu "jak po ogień", wywala się w pośpiechu i wrzuca z powrotem do ładowni lub na pokład pewną ilość kontenerów - trwa to zaledwie od kilku do kilkunastu godzin, rzuca się cumy i czym prędzej odpływa w "siną dal"…
Toteż dobrze chociaż, że mogłem czegoś podobnego kiedykolwiek doświadczyć, że zdążyłem z tym jeszcze w moim życiorysie, że było mi jeszcze dane "liznąć" owych czasów, bowiem dzisiejsi młodzi marynarze o takich przeżyciach mogą jedynie pomarzyć. Bez względu na to czy takie przygody, czy też przeżycia są z gatunku tych "z górnej półki", czy też zaledwie ich namiastką, bowiem nie chodzi tu przecież o ich "kaliber", ale w ogóle o jakąkolwiek możliwość ich doznania. Bo dzisiaj są to już tylko tzw. "Wspomnienia z Mesy"…
I nawet knajpy w dzisiejszych czasach wyglądają inaczej - niklowane bary, kontuary i "siodełka" wokół nich. W takich warunkach piwo nie smakuje tak samo jak na przykład tam, gdzie siedzi się w towarzystwie jaszczurek, na nieheblowanych i lepiących się od brudu zydelkach (np. w Azji czy w Ameryce), pod palmą kokosową - czy też, na przykład stojąc w warstwie trocin sięgającej aż po kolana (tak, bywa i tak, np. w Chile)..! Oj tak, taką listę knajpek i barów mógłbym tu stworzyć "na poczekaniu", aby udowadniać w tej chwili moją przedstawioną kilka linijek powyżej tezę; "jak to drzewiej bywało", ale przecież nie o to teraz chodzi. To była tylko taka mała dygresja "przy okazji"… (Lecz na marginesie mogę zaznaczyć, iż do tych "nieheblowanych stolców" lub też do tzw. "Trociniaka" oczywiście powrócimy, bezwzględnie..! Przyjdzie na to czas...
A zatem, gdybym się urodził nieco później, to nie miałbym już nawet najmniejszych szans na podobne przeżycia, a co za tym idzie również i wspomnienia o nich. Wszystko byłoby już inne i niestety nudniejsze (!) – wszak wraz z nastającą wokoło nas nowoczesnością takie okazje już bezpowrotnie nam umykają. Dzisiaj bowiem liczą się jedynie standardy, forsa i oszczędność czasu, zaś o Człowieku (o tym przez duże "C"), tak praktycznie rzecz biorąc nie myśli już nikt. A o marynarzach niestety w szczególności…
Zresztą co ja tutaj w ogóle za bzdury powypisywałem..?! "Gdybym się urodził później…", itd.… Gdybym się urodził później, to przede wszystkim PRZENIGDY nie wybrałbym tego zawodu..! Przecież to jasne jak słońce..! Lecz gdyby kogoś jednak takie stwierdzenia z mojej strony zadziwiły, to bardzo bym prosił - w pierwszej kolejności - o cierpliwość. Czyli innymi słowy, o poświęcenie swojego czasu na przebrnięcie niniejszego "dziełka", o wczytanie się uważnie w opisy poszczególnych epizodów, o ewentualne późniejsze porównanie dat, w których one zaistniały - a potem o, no choćby jedynie powierzchowną analizę tychże spostrzeżeń. I to w zupełności wystarczy, zapewniam… No cóż, samo życie… A za moralizatorski ton przepraszam…
No tak, być może owe przemyślenia brzmią zbyt patetycznie (ba, dramatycznie nawet!) i są zdecydowanie przesadzone. Być może także nazbyt "hamletyzuję" - nie upieram się przy tym, bo może akurat tak jest - jednakże sądzę, iż "próbka" dowodów na moje racje zawarta w tym rozdziale nieco wam wszelkie wątpliwości rozwiewa, prawda..?
Ale cóż, wszystko co dobre szybko się kończy, zatem przyszedł wreszcie czas finału naszej wizyty w tym „domowym barze”. Powinienem w tym miejscu zamieścić barwny (jak zwykle, a jakże!) opis naszego pożegnania z gospodarzami tegoż lokalu, ale niestety tego momentu… nie pamiętam, ot co... Czy muszę zresztą dodawać, dlaczego..? Ot, piwo było dobre, tequila też - przede wszystkim zaś było tego w wystarczającej, rzekłbym nawet, że w „słusznej” ilości… Ot, co… Ale na swoje usprawiedliwienie dodam także i to, iż w swojej "słabości" odosobniony nie byłem, o nie..! (A może jednak te napoje były zbyt zimne..?) W każdym razie na statek wróciliśmy "cali i zdrowi" – już bez konieczności "kangurzenia" ani nawet zwracania uwagi na wszędobylskie kałuże, bowiem nasze Adidaski i tak już były mocno sfatygowane. Chyba nawet znacznie bardziej niż my…

Wizyta w meksykańskiej „melinie” już za nami, ale to wcale nie znaczy, że nasze przygody w Tuxpan też już się zakończyły, o nie! Na dalszy ich ciąg serdecznie zapraszam do odcinka piątego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020