Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-5
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-5

 
Meksyk
Meksyk, Tuxpan de Rodríguez Cano
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
A o czym będzie tym razem..? Ano poczytajmy...

Moi drodzy, chyba już najwyższy czas, abym napisał wreszcie o czymś, o czym dotychczas nawet nie wspomniałem, mimo tego, że podczas tego pobytu w Tuxpan miało to dla nas znaczenie wręcz kluczowe. Otóż, mieliśmy tam wtedy szczęście być zacumowanymi w niezwykle ciekawym miejscu tego portu – dosłownie na samym jego skraju, rzec by nawet można, że w jego najodleglejszym „kąciku” i stojąc tu kilka kolejnych dni przy… na w pół opuszczonym nabrzeżu. Tak, przy takiej kei, na której w międzyczasie robić sobie mogliśmy dokładnie to, na co tylko mieliśmy ochotę, bo i tak nawet przysłowiowy „pies z kulawą nogą” tu nie zaglądał. To znaczy, mogliśmy rozkładać się na świeżym powietrzu z całym majdanem typu koce, krzesełka czy stoliczki na samym środku kei lub – co jednak czyniliśmy zdecydowanie chętniej – tuż nad samym brzegiem rzeki, a jeszcze ponadto… nawet i urządzać sobie tam ognisko!
Tak, dokładnie tak – bo wyobraźcie sobie, że trafiła nam się wyjątkowa okazja byczyć się w tym porcie w odosobnionym miejscu, organizując sobie codziennie (tak!) wieczorne imprezy przy otwartym ogniu oraz przy głośno grającej muzyce! A przecież takowe zachowanie przyjezdnych marynarzy w jakimkolwiek porcie na świecie, to wręcz niewyobrażalna rzadkość. Tak więc, ależ to była gratka..!
Zatem, już drugiego dnia udaliśmy się jak najszybciej do De Rodriguez Cano, przeprawiając się tam najpierw wynajętą za kilka dolarków łódeczką, by… dokonać tam odpowiednio obfitych zakupów (wiadomo o co chodzi, oczywiście wszelakiego piwa i tequili – a jak!), ażeby potem wszystko to przywieźć z powrotem na statek w celu zaopatrzenia naszych cowieczornych biesiadek. Eeech, serce aż podskakuje z tęsknoty na samo wspomnienie tych przemiłych i niezwykle spokojnych chwil..!
Jednakże opisów jakichkolwiek epizodów z samego miasta już więcej nie będzie, ponieważ po prostu pisać nie ma o czym, zupełnie. Owszem, po pierwszym naszym spacerku, zakończonym wspaniałą biesiadką „na lewej melinie” już absolutnie nic więcej godnego swej wzmianki się nie wydarzyło, a i nawet większość tamtego czasu (czyli po przeprawie do Rodriguez) spędziliśmy raczej w kilku sklepikach, aniżeli na nadmorskim bulwarze czy na ulicach miasta. Już o wstępowaniu do jakichkolwiek knajpek nie wspomnę, bo i po co niby mielibyśmy to robić, skoro w bezpośredniej bliskości statku mieliśmy wtedy najwspanialszą tawernę na świecie..? A co, nieprawda..? Zatem to nic, żadna strata, bo przecież z nawiązką rekompensowaliśmy to sobie naszymi wieczornymi nasiadówkami w kąciku portu - na skraju kei i tuż nad brzegiem rzeki, dokąd nie dobiegał już żaden gwar miasta, ani nawet hałas pracujących na innych statkach dźwigów. Mieliśmy więc ten zakątek tylko i wyłącznie dla siebie, który stał się na ten okres kilku dni naszym „najwspanialszym pod słońcem prywatnym kawałkiem Meksyku”…
Co więcej, w pełni tę jego kameralność wykorzystywaliśmy – i to jak! Uwaga więc, moi drodzy W.Cz.Czytelnicy, bo przystępuję do rzeczy. To znaczy do opisów tego wszystkiego, co w naszym specyficznego rodzaju uroczysku się wydarzyło. Otóż, już drugiego wieczoru rozpaliliśmy nad brzegiem rzeki duże ognisko, na którym piekliśmy sobie kiełbaski, mniejsze sztuki rozmaitego mięsiwa oraz poćwiartowane kurczaki, a także – uwaga, uwaga, UWAGA!!! – absolutny gwóźdź programu naszej wieczerzy; około metrowej długości… grzechotnika! Tak, moi drodzy, prawdziwego grzechotnika…
Co, powiecie może, iż brzmi to zbyt nieprawdopodobnie, sensacyjnie nawet? No cóż, być może, ale tak właśnie było, bowiem późnym popołudniem kilku naszych Filipińczyków wybrało się w okolice naszej kei, przetrząsając tamtejsze zarośla w poszukiwaniu ewentualnych ptasich gniazd – mając nadzieję na podkradzenie z nich, jeśli się w ogóle takowe trafią, jakichś jaj, za którymi wręcz przepadali (wiem, a fe! To barbarzyństwo, ale akurat tacy oni są, i już!) – gdy tymczasem natknęli się tam na tego gada, na którego zresztą od razu urządzili polowanie. Tak, urządzili sobie łowy na tego niezwykle jadowitego węża, zupełnie bez obaw o potencjalne ukąszenie, z wielką odwagą i sprytem oraz – co najważniejsze – skuteczne. W ten sposób zatem w pobliże statku wrócili z ubitym gadem zamiast z ptasimi jajami, których niestety i tak tam żadnych, jak się szybko okazało, w ogóle nie było. Co jak co więc, ale dzielności w postępowaniu z tak niezwykle groźnym zwierzęciem odmówić im nie można, prawda..? No cóż, zapewne wprawieni, bo przecież podobnego paskudztwa na ich własnym tropikalnym archipelagu również nie brakuje.
Natychmiast też przystąpili do odpowiedniego obrobienia swojego łupu, zdzierając zeń najpierw dość sprawnie skórę, posypując potem odkryte już mięso obficie solą, świeżo zmielonym pieprzem i… cynamonem (a tak, właśnie cynamonem, choć mówiąc szczerze zupełnie nie rozumiałem dlaczego akurat nim, a nie na przykład jakimiś goździkami czy ostrą papryką, które według mnie chyba by jednak lepiej do tego się nadawały – no tak, ale jak ja się mógłbym znać na… przyprawianiu węży?! Też coś!), następnie krojąc tę gadzinę na kilkanaście kilkucentymetrowych dzwonków, by potem każdy taki odrębny kawałeczek w kształcie walca, z osobna, starannie zawinąć w duże liście jakiejś dziwacznej, mocno pomarszczonej sałaty. O – i dopiero tak przygotowane porcyjki nadziewali z obu stron na długą, sztywną i z wystruganym ostrzem gałązkę, na której zresztą wyglądały one razem jak części składowe jakiegoś przedziwnego szaszłyka.
A zatem, upolowany grzechotnik do pieczenia na ognisku już gotów, tylko… jak go – do diaska! – w ogóle jeść?! No bo… wyobraźcie sobie zresztą ten obrazek sami – jakżeż my, Europejczycy, możemy się przekonać do konsumpcji w ogóle jakiegokolwiek gada..? I to nie na przykład jakiejś jaszczurki czy żółwia, co jeszcze ewentualnie byłoby jakoś od biedy do wytrzymania – bo przecież kulinarne „zboczenia” są najprzeróżniejsze, prawda? – ale… węża?! W dodatku wrednego jadowitego grzechotnika..?! Tfu!!!
Wszakże już podczas samego jego obrabiania – kiedy to z ogromną ciekawością przyglądałem się wszelkim detalom związanym z przygotowywaniem go do pieczenia, tym wszystkim kolejnym etapom obróbki gadziego cielska – dopadały mnie co chwilę wymiotne odruchy (a już zwłaszcza w momencie obdzierania go ze skóry, brrr!!!), a cóż to dopiero będzie, kiedy przyjdzie mi już tego pokosztować..? Bo przecież posłuchajcie tylko, jak to w ogóle brzmi; JA MAM JEŚĆ WĘŻA..??? Toż jest to zdanie, które się w ogóle w naszej rodzimej tradycji nie mieści! To coś nie tylko zupełnie nowego, ale i nawet niejako… barbarzyńskiego, nie sądzicie? No cóż, a zatem – jeśli się w ogóle na to odważę – czeka mnie już niedługo zupełnie nowe, wręcz niespotykane i absolutnie niezwykłe życiowe doświadczenie. Ale jednak…. brrr!!!!
No tak, moi drodzy – chociaż wszystkie te moje wątpliwości, obawy, lęki czy odczucia narastającego obrzydzenia wobec perspektywy konsumpcji tego gada już z całą szczerością wam powyżej wyartykułowałem, to jednocześnie Z OGROMNĄ DUMĄ muszę się też i pochwalić, że jednak… na ten krok się poważyłem (jestem więc dzielny, no nie?) i część tego paskudztwa zjadłem! I to w dodatku CAŁE jedno jego upieczone ponad ogniskiem dzwonko! Całe! Ufff, ależ to był wyczyn! Bo rzeczywiście zaraz po tym poczułem się tak, jakbym jakiś nowy Rubikon przekroczył, jakbym dokonał naprawdę czegoś wielkiego, wręcz historycznego – czegoś, co śmiało mógłbym przyrównać do osiągniętego w jakimś sporcie rekordu – ba, i to co najmniej na miarę Księgi Guinnessa, to jasne! – lub zdobycia olimpijskiego medalu! A co najważniejsze – uwaga – mój żołądek wcale się w tym momencie nie zbuntował i tej gadziej potrawy nie zwrócił (choć niestety chwilami naprawdę byłem tego bliski, łeee), czego z kolei – no cóż – o moich dwóch kolegach, którzy podobnie jak ja na tę specyficzną ucztę się zdecydowali, powiedzieć już nie było można. Bo akurat im ich trzewia posłuszeństwa zdecydowanie odmówiły. Ja zaś, jak największy bohater, mężnie to wszystko przetrzymałem…
Jednakże najbardziej logiczną w tym momencie waszą reakcją będzie oczywiście pytanie; a jak w ogóle ów grzechotnik smakował..? Nieprawdaż? Czy jego smak można do czegokolwiek nam znanego przyrównać..? Zatem odpowiem wam szczerze, że… nie wiem..! Ot, po prostu nie wiem i już! Niezbyt to niestety pamiętam. A zresztą, co się tak głupio pytacie..?! Nnno, wąż to wąż - tak więc smakuje dokładnie tak, jak… wąż. I tyle. Bo niby czego się spodziewaliście – że napiszę o jego pokosztowaniu z wszelkimi detalami wytrawnego smakosza? Że określę ówże smak jako, na przykład kurczaczka z rożna czy smażonej ryby? Albo że „zalatywał” on świeżą baraninką, wieprzowinką czy jakąś inną cielęcinką..?
Ależ! Aż tak zdolny to ja nie jestem, ażeby będąc w sytuacji nieomal takiej, jak żołnierza we frontowych okopach, spoglądającego z pełną świadomością wrednej śmierci w oczy, zwracał jeszcze jakąkolwiek uwagę na posmak tegoż paskudztwa! Nie, bo ja po prostu najpierw chciałem to przeżyć, a dopiero potem – ewentualnie, jeśli by mi się to w ogóle udało – skupiać się na smakowych doznaniach. Ot, najważniejsze więc, że potem chociaż w żołądku już mi nic… nie grzechotało! I to był chyba ów największy w tym położeniu sukces. Tak jak wspomniałem – na miarę olimpijskiego medalu.
No cóż, ale już tak na poważnie wyjaśnię, że prawda w istocie jest taka, że ja wówczas zdecydowanie bardziej skupiałem się na walce z samym sobą, z moim własnym jestestwem, aniżeli na delektowaniu się tym gadzim posmakiem, nie mówiąc już nic o jego potencjalnym zapamiętywaniu czy próbach porównywania go do czegoś nam rozpoznawalnego. Bo uczciwie powiedziawszy, w głębi duszy ważniejszym było dla mnie przezwyciężenie obrzydzenia i wstrętu, aby tych konsumowanych kawałeczków pieczonego mięsiwka z powrotem naturze gwałtownie nie oddać, a nie odbieranie sygnałów z moich biednych kubków smakowych, które zapewne wtedy i tak w ogóle do pełnienia swej zwyczajowej roli zdolne nie były.
Tak, zgadza się, a to dlatego, iż nie tylko że zalałem je uprzednio dość obficie wonną tequilą, ale jeszcze w dodatku zmagać się musiałem z potężnym biciem mojego serca – wiadomo, z wrażenia – oraz z obawy o moją własną reakcję. W efekcie więc samego smaku zbyt dobrze nie pamiętam (boć uwagę pochłoniętą miałem zupełnie czym innym – to jasne, wszak ostatnio Survival jest w modzie), choć jednocześnie mogę się pochwalić, że dzielnie wszelkie zapowiedzi zbliżających się torsji przetrwałem, docierając do szczęśliwego końca tej szczególnej próby. Czyli do ogryzionego do ostatniego kęsa (tak!!!!!) kręgosłupa przydzielonego mi kawałeczka grzechotnika. Ufff, przeżyłem więc… - nie doczekałem na szczęście żadnych wymiotów, ani… zawału bijącego wówczas jak zwariowane przerażonego serduszka. Tak więc, od tamtego czasu jednego jestem już absolutnie pewien – że już przenigdy więcej ŚWIADOMIE żadnej gadziny do ust nie wezmę. Ten jeden raz zdecydowanie wystarczy i na kolejne w tej materii eksperymenta moich biednych trzewi narażać już nie będę.
Podczas tej samej wieczornej biesiady przy ognisku raczyliśmy się rzecz jasna również i innymi dobrociami z naszej kuchni, ponieważ nasz jadłospis był wtedy wcale pokaźny – mieliśmy bowiem wówczas także i nieco wyhandlowanych wcześniej u rybaków krewetek i krabów (niezbyt wielkich, ale jednak), kilkadziesiąt samodzielnie wyłowionych ostryg oraz wiele najrozmaitszych dużych ryb (wszak nie zapomnieliście chyba jeszcze o naszych łupach na Trynidadzie, prawda?, oczywiście oprócz wspomnianych już uprzednio posiekanych kawałków kurczaków i tradycyjnie „nieśmiertelnych” przy takowych okazjach kiełbasek. Zatem, jak sami widzicie, taki iście traperski wieczór przy rozpalonym pod upalnym meksykańskim niebem ognisku, mógłby każdemu z was do gustu przypaść, prawda?
No tak, akurat to mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, jako że sądzę, iż takich chwil na pewno wielu z was mogłoby mi szczerze pozazdrościć – a już zwłaszcza tej przecudownej spokojnej atmosfery, która wówczas naszej wyżerce towarzyszyła. Tak, to prawda, aż łza się w oku kręci na samo jej wspomnienie. Bo było nam wówczas po prostu wręcz bosko…
Ot, pozwólcie więc, że jeszcze przez chociaż jeden akapit powrócę do tegoż wieczoru, zgoda? Niechajże się jeszcze przez chwilę tamtym klimatem podelektuję – mogę..? Zatem przypominam sobie, jak rozsiedliśmy się na kocach wokół ogniska, piekliśmy kiełbaski, drobiowe mięso oraz wspomnianego grzechotnika, popijaliśmy to wszystko piwem (obficie, a jakże!) i tequilą (już „obficie inaczej”, bo przecież praca na następny dzień czekała, więc przesada w tym względzie wskazana nie była), słuchając w tym czasie muzyki postawionego nad samym brzegiem rzeki radia. Niosła się więc ona najprawdopodobniej dość daleko po wodzie w tym spokoju upalnego wieczoru, ale na szczęście nikt z portowych władz żadnej uwagi nam z tego powodu nie zwracał – zapewne przymrużając wyrozumiale oko na tę naszą, nie hałaśliwą wprawdzie, ale jednak na pewno zbyt głośną biesiadę. Ot, po prostu, zalety cumowania na najdalszym „zadupiu” portu.
No i jeszcze te rybki..! Mniam, mniam, mniaaaaam… Tak, bo wyobraźcie sobie, że w międzyczasie powyrzucane mieliśmy w wodę rzeki kilkanaście żyłek z hakami, które to wędki także „w pocie czoła” nieźle na siebie zapracowywały – nawet pomimo faktu, że nikt z nas zbytniej wagi do dozorowania ich na bieżąco nie przykładał. Ot, głupie ryby i tak zupełnie same się na te haki łapały, skuszone nabitymi nań kawałkami chleba i krewetek, a my jedynie co pewien czas do przywiązanych na brzegu żyłek podchodziliśmy, aby w miarę regularnie sprawdzać nasze wędkarskie osiągnięcia. Patrzyło się więc wtedy tylko na to, która z żyłek akurat jest naprężona lub „tańczy” sobie na boki – co rzecz jasna świadczyło o tym, że jakaś ryba raczyła się już samodzielnie na takowym haku zawiesić.
Zatem w wypadku takiego sukcesu (naszego czy… ryby?) czym prędzej tę zdobycz z wody wyciągaliśmy, by natychmiast ją wypatroszyć i od razu, na świeżo, na… O nie, moi drodzy, tym razem już nie na ognisko, ale na patelnię w naszej statkowej kuchni, jako że pieczone ponad otwartym ogniem lub w jego żarze ryby jednak zbytnio się przypalały, a żeby je dokładnie zgrillować (ufff, co za wyraz!), to z kolei nie dysponowaliśmy odpowiedniego rodzaju rusztami. Ale to przecież nic, że smażone, skoro smakowały równie bosko jak pieczone na ognisku kiełbaski czy drobiowe udka, czyż nie..? Mniaaaam…
Co ciekawe, te rybne połowy okazywały się wcale obfite, więc na niedobór „materiału do smażenia” absolutnie narzekać nie mogliśmy. Co więcej, powtarzając je każdego popołudnia i wieczora, nałapaliśmy w sumie tych ryb tak dużo, że mogliśmy je nie tylko na bieżąco podczas naszych biesiadek podgryzać do woli, ale i nawet poczynić z nich pewne zapasy, mrożąc je w naszych chłodniach w specjalnie do tego celu wyszykowanych kartonikach. Zatem znowu nachomikowaliśmy sobie tego dość sporo, co oczywiście było doskonałym uzupełnieniem posiadanego przez nas aktualnie prowiantu, pozwalającym zresztą jednocześnie na całkiem przyzwoite oszczędności w wydawanych zawsze na ten cel funduszach. Bo potem mogliśmy z tego oszczędzonego grosza wspaniale skorzystać gdzie indziej – na przykład użyć go na pokrycie kosztów naszych grupowych wypraw z wenezuelskiej Guanty do położonego w jej pobliżu niezwykle atrakcyjnego wakacyjnego kurortu Puerto de la Luz, lub w kilku innych miejscach na wyspach Karaibów.
Wracajmy więc szybko na naszą kameralną kejkę, do naszego ogniska i popołudniowo-wieczornych wędkowań. Otóż, nałowionych tam ryb było w pewnym momencie aż tak dużo, że nie tylko mroziliśmy je na zapas i na potęgę je na bieżąco smażyliśmy, ale i również nasi Filipińczycy poczęli je na kilka innych sposobów przerabiać – rzecz jasna, aby tych wszystkich dobroci nie zmarnować – i oczywiście głównie na swoją dalekowschodnią modłę.
Zatem część z nich nanizywali na cienką linkę, ciasno jedną obok drugiej za ogony, a potem wieszali na rufie statku na słońcu w celu dokładnego ich wysuszenia (ot, dokładnie tak samo jak czynimy to my z naszymi grzybami), część po prostu wrzucali do garnków z wrzątkiem, by po ich wygotowaniu zażerać się nimi w takim właśnie stanie saute (też tego popróbowałem, były przeokropne!), a z kolei całą resztę tych zdobyczy przysypywali obficie najprzeróżniejszymi przyprawami i… zakopywali na jakiś czas w ziemi (tak, zakopywali – w specjalnym, o wyłożonych plastikowymi workami bokach dole!), aby przeleżały one tam przez okres około trzech dni! O, i właśnie ten ostatni sposób był w ich wykonaniu najciekawszy – bowiem tak spreparowane, a potem zakopane bezpośrednio w piachu ryby w dość szybkim tempie… gniły (tak, a jakże) – ale właśnie dokładnie o takie zjawisko Filipkom chodziło!
Tak, bo potem, kiedy już takie rozkładające się (fuj! Brrr!) rybie cielska z powrotem wykopywali, to… również zażerali się tym tak, aż się im wszystkim uszy z tego apetytu trzęsły. Mimo tego, że przecież… śmierdziało „to-to” na odległość, a i nawet poczynało być… zarobaczone!!! No, po prostu niesamowite – wierzcie mi. No cóż, ale pamiętajmy, że co kraj to obyczaj, nieprawdaż..? Tak, zgadza się, ale ja osobiście już do takich eksperymentów ręki (czyli żołądeczka) nie przykładałem, do owych specjałów nawet się nie zbliżając, bo mi wystarczyły już te koszmarne wrażenia wyniesione z konsumpcji pieczonego węża, którego i tak omal atakiem serca nie przypłaciłem. Po cóż więc miałbym mnożyć te, zupełnie wówczas dla mnie nowatorskie doświadczenia, skoro wszystkie moje trzewia wręcz wołały o litość już na sam widok tychże kulinarnych atrakcji..? Wszak co za dużo to niezdrowo, czyż nie..?
Moi drodzy, tyle zatem o tych naszych meksykańskich nadrzecznych biesiadach. Powspominałem, zatęskniłem do tych cudownych chwil, poopisywałem wam już co trzeba, ale teraz już najwyższy czas przejść wreszcie do jakiegoś innego wątku, bo przecież nie tylko na samych owych wyżerkach tam poprzestawaliśmy, to jasne. Tak więc, o czym teraz..? Jakim tematem was teraz uraczę..?

Ha, no pewno, że was czymś (i to wcale niezłym, zapewniam) uraczę, jednak o tym będzie już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020