Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-6
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-6

 
Meksyk
Meksyk, Tuxpan de Rodríguez Cano
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
A o czym będzie w odcinku szóstym..? Poczytajmy...

Otóż, zamierzam was zainteresować opisem naszych… kolejnych łowów w tym miejscu, tym razem jednak niemających na celu zdobywania następnych oryginalnych kąsków wzbogacających nasz ówczesny jadłospis, ale posiadających jedynie wymiar sportowy. O tak – i to jaki! Bo wyobraźcie sobie, że któregoś popołudnia urządziliśmy tam polowanie na… skorpiony! (No cóż, były to raczej skorpionki, ale jednak to pierwsze określenie brzmi bardziej poważnie, więc na nim poprzestańmy, zgoda?) Tak, dobrze przeczytaliście, na skorpiony – bowiem w pobliskich zaroślach oraz przylegającej bezpośrednio do nich kamienistej i pokrytej pożółkłymi niskimi trawami łące właśnie te wredne pajęczaki się gnieździły.
Owszem, nie było ich tam zbyt wiele (na szczęście zresztą), a także były one takiego gatunku, którego ewentualne ukłucie jadowym kolcem byłoby dla człowieka niespecjalnie groźne (oczywiście według słów tubylców, których nie omieszkaliśmy o to zapytać, a którzy zgodnie twierdzili, że takie pokąsanie można przyrównać do użądlenia zwykłej osy lub pszczoły), ale i tak uznać mogliśmy, iż było to jednak dla nas atrakcją nie lada. Bo przecież zauważcie sami jak to brzmi; skorpion to skorpion, czyż nie..? A zatem, uwaga – bo niniejsze zdanie będzie miało wymiar wręcz superegzotyczny (ba, bohaterski!), jak i również odpowiedni ciężar gatunkowy; W TUXPAN POLOWALIŚMY NA SKORPIONY (JADOWITE, A JAKŻE!), ZABIJAJĄC KILKANAŚCIE SZTUK, W TYM JA OSOBIŚCIE – I TO „WŁASNYMY RĘCAMY” – UTŁUKŁEM ICH AŻ TRZY..! Prawda, jak to zdanie przecudownie zabrzmiało..? Tak, w istocie jest wprost rewelacyjne, wyrwane z kontekstu natomiast mogło by mi przydać sławy i wiecznej chwały – po wsze czasy. Wszak najwyraźniej by sugerowało, iż sprawa dotyczy nieustraszonego łowcy, bohatera tropikalnych lasów i zarośli (choć niestety przy okazji także i barbarzyńcy), doświadczonego obieżyświata oraz myśliwca „jak ta lala” w jednym. Ot, co…
Ale do rzeczy… Winien wam bowiem jestem podania kilku dotyczących tego faktu szczegółów. Zatem, po pierwsze; owe skorpiony były niezbyt okazałych rozmiarów, licząc sobie zaledwie jakieś 5-7 centymetrów długości swego ciała. Miały brunatno-brązową barwę, tak więc na tle żółtawych traw były doskonale widoczne, co jeszcze w połączeniu z ich powolnością (a akurat ten fakt był dla mnie całkiem sporym zaskoczeniem, jako że zawsze sądziłem, że te paskudztwa jednak dość szybko biegają), już na samym wstępie tych szczególnych łowów dawało nam nie do przecenienia handicap. Bo po prostu nie trzeba ich było ani gonić, ani tym bardziej tropić. Zatem bardzo szybko stawały się naszymi myśliwskimi trofeami, nie mając absolutnie żadnych szans obrony lub ucieczki przed żądnymi pajęczej krwi łowcami, jakimi wówczas byliśmy my!
Po drugie więc; tak, to szczera prawda, że podczas rzeczonego polowania wykazywaliśmy się bezprzykładnym barbarzyństwem, bezlitośnie te napotykane na naszej drodze gadziny mordując. No cóż, zupełnie bez bicia się do tego przyznaję – jednakże wyrażając jednocześnie nadzieję, że mi tę ówczesną żądzę krwi wybaczycie. Wszak któż z nas tak naprawdę lubi skorpiony, czyż nie..? Jest więc czego (kogo?) żałować? A zatem sądzę, że mi to w waszych oczach na sucho ujdzie, choć oczywiście potwierdzam, że jednak mi nieco z tego powodu wstyd. No tak, ale z drugiej strony patrząc; czy warto było ryzykować ewentualnym ukąszeniem, skoro już się na takie łowy zdecydowaliśmy..? Chyba nie, prawda? Wszak mówiąc „A” trzeba też powiedzieć „B”, i już. Tak więc rzeź trwała sobie w najlepsze…
A jak odbywało się to w praktyce..? Otóż – po trzecie – wariant dla myśliwców mniej ambitnych wyglądał tak; podchodziło się blisko do takiego nastroszonego skorpionka (rzecz jasna mając na sobie normalne buty, skórzane lub wysokie kalosze), by go po prostu z góry – i z pełną gracją, a jakże! – z rozmachem przydeptać, a potem jeszcze dla pewności co do skuteczności swego mordu jak najsilniej rozetrzeć na ziemi jak zwykłą glistę na przysłowiową „marmoladę”. O – bo wtedy sprawa była jasna jak słońce; hurra, zwyciężyłem..! Wszak po takim potraktowaniu już żadna gadzina sama nie wstanie. Ot i cała filozofia. Łatwe..?
Wersja „dla ambitnych” natomiast była już jednak nieco bardziej skomplikowana, a i nawet w pewnym stopniu niebezpieczna! Bo wtedy chodziło już o to, ażeby najpierw tego robola żywcem w ręce złapać (tak!), a dopiero potem – kiedy już wszystkim kolegom wokoło w wystarczająco satysfakcjonującym zakresie się tym zręcznym wyczynem nachwaliło – zadać mu katorżniczą śmierć. Oczywiście zazwyczaj sposobem opisanym w wersji pierwszej, jako że była to metoda eksterminacji najbardziej wygodna i skuteczna. Tak, to prawda, bo NIESTETY żadne kamienowanie, biczowanie gałązkami czy „pałowanie” drągiem się nie sprawdzało, bo akurat na to te gadziny częstokroć okazywały się odporne. Ot, twarde sztuki… Brrr. No cóż…
W uzupełnieniu tego wątku dodam więc jeszcze, iż ja osobiście moje dwa pierwsze skorpionie ofiary po prostu wdeptałem w ziemię i jeszcze dla uspokojenia rozedrganych z emocji nerwów... roztarłem je dokładnie „na masełko” – jednakże tę trzecią sztukę… O właśnie – i tu muszę się jednak wam bezwstydnie pochwalić. Ba, pochełpić nawet..! Tak, jak najbardziej, albowiem – idąc rzecz jasna dokładnym tropem naszych Filipińczyków oraz z ich rad korzystając – upolowałem sobie sam, własnoręcznie i żywcem (!) takiego „własnego” skorpionika, któremu potem chciałem nawet darować życie, ale on… niestety i tak wskutek zadanych mu uprzednio przeze mnie ran wkrótce zdechł.
A wyglądało to wszystko tak; najpierw podszedłem bliziutko do stojącego mi na drodze i mocno już nastroszonego skorpiona. Piszę „nastroszonego”, ponieważ z podniesionym nieco w górę przodem głowotułowia oraz z zawiniętym w ostry łuk odwłokiem z jadowitym kolcem na jego końcu, a skierowanym ponad jego grzbietem w moją stronę, tak właśnie wyglądał – jak nastroszony, czy może raczej „najeżony” smok. Potem pochyliłem się nad nim nieco i przeeeeciągle – oraz z groźną miną, to jasne – spojrzałem mu prosto w oczy. Oj tak, zwłaszcza, że prawdopodobnie miał on ich chyba nawet i kilka par.
Na marginesie od razu zaznaczam, iż miałem na sobie wysokie gumowe kalosze (dokładnie uprzednio sprawdzone „na okoliczność” ewentualnej nieszczelności!), długie spodnie, bluzę z długim rękawem, a także… nałożone na obie dłonie grube skórzane robocze rękawice. A zatem brakowało mi już chyba tylko wsadzonego na głowę rycerskiego hełmu – mógłby już i nawet być z otwartą przyłbicą – lub chociażby jakichś ochronnych gogli na oczy, ażeby już wyglądać dokładnie tak, jak prawdziwy i pełnej krwi myśliwy, czyż nie..? Bo to nic, że pięciocentymetrowej długości skorpionik to nie niedźwiedź – ależ! Wszak… był „nastroszony”..! I to na mnie..! Miałem więc przyczynki ku temu, aby te łowy jak najpoważniej potraktować, no nie..?
A poza tym, ze swą parą wrednych i zapewne bardzo ostrych szczypiec (szczypców?) - jeśli je w ogóle miał, bo prawdę mówiąc był on tak malutki, że ledwo co jego nóżki widziałem – oraz z zadartym do góry jadowitym kolcem stanowił dla mnie prawdziwie godnego przeciwnika! No, przynajmniej za takiego go w tejże chwili uznawałem. Zatem był to jednak zwierz jak się patrzy, co oczywiście zupełnie usprawiedliwia moją ostrożność oraz wdzianie na siebie pełnej zbroi, czyż nie..? Nie śmiejcie się więc, bo wtedy naprawdę serce jak kowalskim młotem mi waliło – nie żartuję! Z wrażenia, wiadomo. Owszem, mogłem się w ogóle do tegoż przedsięwzięcia nie przymierzać i wówczas powodów do takich emocji nie miałbym wcale – jak i również zbytniej ujmy by mi to nie przyniosło – ale ja jednak wziąłem sobie to wszystko „mocno na ambit” i uparłem się, że koniecznie dokonać tego muszę! Ot, choćby już tylko i dla samego zdobycia nowego życiowego doświadczenia. Wszakże każde ryzyko, nawet i to najmniejsze, doskonale smakuje, nieprawdaż..?
Jedźmy więc z tym opisem dalej… Następnie wystruganymi uprzednio z twardych gałęzi „widełkami” – dokładnie takimi samymi, jakie robiło się niegdyś do naszych popularnych proc, w kształcie liter „Y” – trzeba było szybko i zgrabnie tegoż drania w połowie odwłoka do ziemi przycisnąć (co rzecz jasna uczyniłem – i to rzeczywiście zgrabnie, nawet pomimo trzęsących się rąk!), by potem już bezproblemowo - jako że zwierz był dokładnie unieruchomiony - odzianą w grubą rękawicę dłonią silnym szarpnięciem końcówkę odwłoka wraz z jadowym kolcem oderwać. O, i tak właśnie się owo polowanie zakończyło – moim pełnym sukcesem, rzekłbym nawet, że błyskotliwą wiktorią (a tak!), bo unieruchomiony skorpionik był już wtedy tak samo niegroźny jak w analogicznej sytuacji nasze rzeczne czy jeziorne raki, które dokładnie w ten sam sposób się z płytkiej wody wyłapuje. A że akurat w tej dziedzinie jakieś tam doświadczenie za młodu z rakami zdobywałem (ach, któż dziś w ogóle jeszcze zupę z raków pamięta?), to już teraz poszło mi z tym znacznie łatwiej – ot, ciach drania moją „procą” mocno do ziemi, i tak ruchowo ubezwłasnowolnionego, zupełnie już bezradnego, pozbawiłem go jego najgroźniejszej broni – zadartego do góry kolca.
No owszem, przyznaję, że wyrywałem mu ten odwłok z kolcem będąc zupełnie zlanym potem jak ta przysłowiowa mysz oraz mocno drżącymi rączkami – oczywiście z wrażenia, bo przecież to nic, że robiłem to rękawicą, skoro jednak wewnątrz niej była moja szlachetna dłoń (bo jakby ten kolec jednak skórę rękawicy przebił, to co? Było się więc czego bać..?) – ale jednocześnie mogę się też i pochwalić, że jednak się na taki krok odważyłem! O! No cóż, wprawdzie Filipińczycy wyrywali te kolce… gołymi rękoma, nie posiłkując się grubą rękawicą jak ja sam, ale… TO NIC! BO JA I TAK NADAL UWAŻAM SIĘ ZA BOHATERA ÓWCZESNYCH ŁOWÓW – I JUŻ! Wszak ryzyko jakieś jednak było, czyż nie..? No właśnie!
Zapytacie zapewne, co potem zrobiłem z tym moim łowieckim trofeum, prawda..? Bo to przecież oczywiste, że każdy szanujący się myśliwy, po udanym polowaniu kładzie całą ubitą przez siebie zwierzynę pokotem na ziemi, by potem… dawać się komuś przy niej fotografować, tak na wieczną pamiątkę, nieprawdaż..? I otóż to, tyle że w moim wypadku był z tym jednak niejaki szkopuł. Bowiem, jeśli ktoś upolował jakiegoś – dajmy na to – lwa, hipopotama, elefanta czy chociażby nawet i zwykłego małego zajączka, to zawsze miał na czym tę swoją nogę oprzeć, by potem z dumną miną i z dubeltówką na ramieniu do takiej fotki pozować, to jasne. Natomiast ja..? No, jakżeż miałem podobnej rzeczy dokonywać..?!
Ot, nogi na ścierwie skorpiona nie oprę, bo przecież wówczas już by go w ogóle na zdjęciu widać nie było, a pozostałaby na nim jedynie moja dumna mina oraz „proca” zamiast fuzji (też coś!). A gdybym z kolei chciał go zaprezentować w podobny sposób jak to czynią myśliwi z zestrzelonymi kaczkami, trzymając je w dłoniach na wysokości piersi – no chociażby tak! – to również tego mikrego pięciocentymetrowego ciałka (a po oderwaniu kolca i części odwłoka to przecież jeszcze krótszego!) nikt na zdjęciu nawet by nie zauważył – więc co? Jak mógłbym potem w towarzystwie zabłysnąć nie mając w ręku corpus delicti w postaci zrobionej „na gorąco” fotografii..? Eeech…
Dlatego też poprzestaję jedynie na tym, że wam o tym z wielką pasją (a nie?) opowiadam, a wy możecie sobie w to wierzyć lub nie – w każdym razie ja i tak was zapewniam, że wspomniane polowanie mogę zaliczyć do rejestru moich życiowych sukcesów – ba, wiekopomnych nawet! A tak! I jeszcze w dodatku zastrzegam sobie prawo – bo przecież od tamtego czasu już mi to wolno, w pełni sobie na to zasłużyłem! - do… zakończenia niniejszego wątku szlachetnym pozdrowieniem; „Darz Bór”! Już trąbić w łowiecki róg nie będę, akurat tego wam oszczędzę, bowiem aż tak pazerny na sławę i chwałę nie jestem, ale praw do powyższego zawołania odebrać sobie nie dam! Zatem Darz Bór, moi drodzy…
Jednakże, zaraz zaraz – chwileczkę… Toż zapomniałem z tego wszystkiego o tym, po cóż w ogóle ten kolejny wątek rozpocząłem, dryfując w międzyczasie z głównego tematu do zagadnień chwały na pamiątkowych fotografiach – czyli zapomniałem napisać, co w końcu z tą moją ubitą zwierzyną potem zrobiłem. Tak więc oświadczam, że około tydzień później ciało tegoż skorpionka… wyrzuciłem za burtę. Tak, dokonałem morskiego pogrzebu mojej zdobyczy i to bynajmniej nie z honorami, ale z… olbrzymim wstrętem i w szalonym pośpiechu. Bo owszem, najpierw chciałem go jakoś spreparować, aby móc go potem w zasuszonym stanie dowieźć do domu (gdzie oczywiście zamierzałem się nim aż pod niebiosa wychwalać, a jakże!), ale niestety wszystkie moje czynione w tym kierunku starania się nie powiodły.
Miałem bowiem szczerą nadzieję, że kiedy pozostawię tego skorpioniego trupka na jakiś czas w suchym i ciepłym miejscu, to on w jakiś tam sposób w końcu sam uschnie, stając się w rezultacie moim po wsze czasy łowieckim trofeum – czymś porównywalnym na przykład z porożem jelenia, szablami dzika, lamparcią skórą, szczękami rekina, lisią kitą czy choćby nawet jedynie czymś na wzór wypchanej kaczki czy zajęczej łapki – lecz (i tu ponownie użyję magicznego słówka „niestety”) tak się nie stało. Wszystkie moje oczekiwania spełzły na niczym. A to dlatego, że owe skorpionie ścierwko – owszem, zasuszyło się, akurat temu nie przeczę – ale i przy okazji doczekało się swoich własnych… konsumentów! Tak, całej chmary malutkich czerwonych robaczków o kształcie mszyc, które tego trupka dość szczelnie oblazły i zapewne z wielkim apetytem jego wnętrzności wyjadały. A jeszcze w dodatku one same wyglądały tak obrzydliwie, że na ich widok ciarki mi dosłownie po całym grzbiecie i plecach chodziły, brrr!
I wyobraźcie sobie jeszcze, że ja uprzednio zostawiłem mego skorpionka w zamkniętej szufladzie biurka (co za głupota – zamiast położyć go gdzieś na widocznym miejscu, na przykład na oknie), toteż przez kilka kolejnych dni rozwoju tegoż paskudztwa oczywiście nawet nie zauważyłem! Dokonałem więc tego odkrycia dopiero wtedy, gdy już było po wszystkim – zdecydowanie za późno na podjęcie jakiejkolwiek „akcji ratunkowej” mego łupu – bo szufladka była już pełna czerwonego robactwa, mnie zaś pozostawało już tylko czym prędzej uciec z nią z kabiny na pokład i tam dokładnie przy pomocy pożarowego węża ją wypłukać. Tak więc moje wspaniałe łowieckie trofeum powędrowało do morza, ale przynajmniej pocieszającym w tej sytuacji było to, że to wspomniane czerwone szkaradztwo po kabinie się nie rozlazło i się w niej nie zagnieździło. Ufff. No cóż, dobre i to… I na tym ów wątek już definitywnie zakończam. Darz bór..!
O czym więc będzie dalej..? Ano, nadal pozostaniemy przy… zoologii. Tak, moi drodzy, bo zamierzam was teraz „zabawić” pewnym drobnym epizodem, który w istocie okazał się wcale ciekawym – bo tylko z pozoru i na pierwszy rzut oka wydawał się czymś raczej niepoważnym. Ściślej mówiąc – był on czymś nie aż na tyle szczególnym, aby kogokolwiek z was zszokować, ale jednak dość zdumiewającym – no, przynajmniej w takim stopniu, że wartym jest swojej własnej, choćby i nawet krótkiej wzmianki. A rzecz dotyczy… ptaków. Tak, ptaków – zatem, po grzechotniku, rybach, krabach, krewetkach, skorpionach i ich późniejszych ścierwojadach przyszła kolej na następnych przedstawicieli zwierzęcego świata przebogatego w tym względzie Meksyku.
Jak więc sami widzicie, nasza ówczesna wizyta w Tuxpan zdecydowanie zdominowana została całą serią wydarzeń (i wyniesionych zeń wrażeń i emocji również, to jasne) pochodzenia zoologicznego. Tym razem jednak będzie co nieco o ornitologii. Do rzeczy więc…
Otóż, któregoś ranka podszedł do mnie na pokładzie nasz Radiooficer, zaczepiając mnie takimi oto mniej więcej słowami; „ty, słuchaj, widziałeś już kiedyś ptaki latające... do tyłu?” (sic!!!) „Co??? – odpowiedziałem mu w niezmiernym zdumieniu – Jaja sobie robisz?!” Po chwili pozwoliłem sobie nawet na wyraźny przekąs; „co, berecik nazbyt uciska? Ptaki latające… do tyłu..?!!” W duchu zaś pomyślałem sobie; „o jasny gwint, czyżby ta wczorajsza wieczorna tequila była aż tak mocna albo niezdrowa, czy też może było jej jednak co nieco za dużo..? Bo przecież jakieś wytłumaczenie być musi..!”
Ale Radio wcale na zbyt „zmęczonego” jednak nie wyglądał – przeciwnie, uśmiechał się szeroko, dość tajemniczo nawet, by po chwili ponownie powiedzieć mniej więcej to samo; „nie, nie żartuję, tylko pytam; czy widziałeś kiedykolwiek w życiu, aby ptaki fruwały do tyłu?!” No ta ja mu na to; „no nieee, ty chyba rzeczywiście chcesz się ze mnie ponabijać. Ptaki latające… do tyłu?! No, naprawdę nie rób jaj!”
I kolejny raz pomyślałem sobie, nie mówiąc tego głośno; „co jest, do diaska? Już raz na tym statku na skutek wyraźnego przedawkowania napojów wyskokowych spędzaliśmy nasz wieczór na szalenie „rozwijającym” intelekt dyskursie dotyczącym zasadniczej kwestii; czy w ogóle… da się zamrozić pingwina (!) – tak, właśnie o takim odkrywczym temacie przez kilka kolejnych godzin dyskutowaliśmy, starając się ów dylemat jakoś „rozwiązać”! (No cóż, ale proszę się nie śmiać – wszak jesteśmy marynarzami, ot co!) – ale żeby…zaraz…coś o ptakach, które rzekomo fruwają wstecz?!” No kurza twarz, tego już chyba za wiele! Bo przecież gdzieś jednak ta granica wygłupów leżeć powinna, czyż nie?
Pytam więc Radiego; „co, resztki tequili z rana dopiłeś, czy też może tych filipińskich zgniłych ryb spod ziemi spróbowałeś? A może po prostu ogląd świata ci się jakoś poprzestawiał i widzisz teraz wszystko jak w lustrze? PTAKI NA WSTECZNYM BIEGU..???! Litości..! No owszem, gdybyś mówił o jakiś nielotach, na przykład strusiach czy pingwinach (których zresztą zamrozić się nie da, absolutnie!), które… chodzą do tyłu, to jeszcze bym zrozumiał, ale że fruwają..?!”
Ale on wcale nie zamierzał się poddawać, tylko powiedział, że mnie natychmiast w to miejsce na kei zaprowadzi, żebym sam sobie te dziwne ptaszyska na własne oczy zobaczył. „Bo one, kur*a mać – mówił – RZECZYWIŚCIE LATAJĄ DO TYŁU!” No chodź, pójdziemy na keję, to się sam przekonasz.”
No dobra, skoro tak, to idziemy. Zeszliśmy po trapie i po około stumetrowym spacerku stanęliśmy w pobliżu betonowego, podtrzymującego elektryczne lub telefoniczne kable słupa, wokół którego w istocie na wysokości kilku metrów od gruntu kręciło się kilka czarnych, wielkości naszych wron ptaków. Przyjrzałem się im więc nieco dokładniej, by po kilku minutach… wręcz zaniemówić z wrażenia! No, mało powiedziane – nie tylko że mnie przytkało, ale nawet miałem odczucie, że mi dosłownie aż do samej ziemi szczęka opadła - bowiem niektóre osobniki z tego uwijającego się ponad naszymi głowami ptasiego stadka rzeczywiście leciały do tyłu! I to bardzo wyraźnie. Tak, trzepotały sobie skrzydełkami i FRUNĘŁY WSTECZ! Bezsprzecznie..! Moje oczy z pewnością mnie nie myliły… „Do ciężkiego pieruna! – pomyślałem sobie – No teraz to już jestem tym widokiem „ustrzelony” na amen. Doszczętnie. No przecież, do jasnej cholery, widzę to… co widzę!” Przecieram oczy jeszcze raz, a one sobie… NADAL LATAJĄ DO TYŁU..! Ufff.
Zatem, moi drodzy – co wy na to..? Widzieliście kiedykolwiek coś podobnego? BO JA TAK! Właśnie tam, w Meksyku, stojąc pod tym cholernym słupem i wgapiając się w czarne ptaszyska, które swym zachowaniem wręcz wbijały mnie w ziemię ze zdumienia. Bo rzeczywiście własnym oczom uwierzyć trudno – ale tak naprawdę było! Z tym że…
No właśnie. Już najwyższy czas na pewne wyjaśnienie. Otóż, ten betonowy słup nie był okrągły, ale o poziomym poprzecznym przekroju w kształcie wydłużonego prostokąta. Na tych płaskich bokach natomiast miał w sobie stosunkowo głębokie nisze, położone rzecz jasna jedna ponad drugą, na całej wysokości jego konstrukcji. Zatem wyglądał on cały jak swoistego rodzaju betonowa kratownica. W tych niszach zaś, jak zapewne się już domyślacie, ptaki te miały swoje gniazda, do których oczywiście co pewien czas przylatywały.
Jednakże lądowały one w tych niszach nie w taki sposób „jak by Pan Bóg przykazał” – czyli nadlatując doń przodem i przysiadając na krawędzi takowej wnęki – ale dolatywały do nich… właśnie tyłem! W dodatku wyglądając przy tym dość pociesznie, jako że w sposób niezwykle zabawny w tym czasie za siebie się oglądały, kręcąc przy tym główkami jak zwariowane – obserwując wtedy rzecz jasna aktualny tor swojego lotu – oraz wysoko zadzierając swoje ogonki, pełniące w tym momencie rolę zwykłych stateczników. Ot, cwane bestie więc, nieprawdaż..?
Tak, prawdaż. Cwane na pewno. Ale po baczniejszym przyjrzeniu się im dokonaliśmy wręcz epokowego odkrycia - że tak naprawdę, to one jednak same z siebie do tyłu nie fruwają, ale jedynie dają się znosić wiatrowi w taki sposób, aby dokładnie do swojego własnego gniazdka trafić. Czyli de facto latają one normalnie, tak jak wszystkie inne ptaszki, jedynie w tej konkretnej sytuacji – właśnie wtedy, gdy silniejszy wiatr wiał dokładnie w kierunku ich zlokalizowanych na słupie gniazd – nie lądowały w tych niszach wraz z jego podmuchami, ale dawały się im swobodnie znosić, by potem powolutku, już tyłem, w żądanym miejscu zgrabnie i bezproblemowo przysiadać. I tyle.
Potwierdzeniem tych spostrzeżeń zaś były nasze kolejne obserwacje – dokonywane już dnia następnego, kiedy to wiatr mocno zelżał, a i jego kierunek uległ radykalnej zmianie – bowiem już wtedy TE SAME ptasie osobniki nadlatywały do swoich gniazd w sposób normalny - czyli głową do przodu i już! (Aż korci, żeby napisać; „zielonym do góry”, prawda?) Ot i cała tajemnica. A zatem, zagadnienie rozwiązane, moi drodzy; pingwina zamrozić się jednak nie da! Nawet… po dużej ilości tequili…
Jednakże, jakkolwiek by tego specyficznego zachowania owych ptaszków nie tłumaczyć, odrzucając ostatecznie tezę o ich rzekomym fruwaniu do tyłu, to i tak przyznać trzeba, że wyposażone zostały one przez Matkę-Naturę w umiejętność dość szczególnego rodzaju, czyż nie? Bo przecież, dawać się znosić wiejącemu im prosto w dzioby silnemu wiatrowi, nieustannie swój lot wstecz kontrolując i zapewne natychmiast pojawiające się odchyłki od kursu korygując, by potem wyhamować jeszcze odpowiednio w pobliżu słupa – wreszcie, przysiadając dokładnie tam gdzie celowały! - to jednak umiejętność przysłowiowego, nomen omen, „najwyższego lotu”, nieprawdaż..?
Tak, z tym oczywiście zgodzić się trzeba. Szkoda tylko, że w ogóle nie znam ich gatunkowej nazwy, gdyż nikogo z miejscowych wówczas o to nie wypytałem, a potem nigdzie na ich temat niczego znaleźć nie mogłem, w żadnej encyklopedii czy podręczniku, a i nawet w specjalistycznych książkach o ornitologii. Jednakże tyle o ptaszkach – wracajmy wreszcie na statek…
Moi drodzy, z dotychczasowej lektury niezbicie wynika, że nasz ówczesny postój w meksykańskim Tuxpan obfitował w chwile spokoju i relaksu dla duszy, prawdziwego wypoczynku dla ciała, czy wręcz rozkoszy dla podniebienia – o, to też. I oczywiście z pełną odpowiedzialnością pragnę powyższe słowa potwierdzić – że akurat od tej strony najlepiej tamten czas wspominam i właśnie z tym aż po dziś dzień ten wspaniały kraj mi się kojarzy. Ale niestety – jak to zawsze w życiu bywa – wszystko co dobre, bardzo szybko się kończy. Dlatego też w istocie mieliśmy wrażenie, że te kilka kolejnych dni przeleciało nam dosłownie „jak z bicza strzelił”. Ot – „rach ciach” – i już doczekaliśmy końca wyładunku. Trzeba więc było „zwijać żagle” i udawać się do następnego portu naszego ówczesnego rejsu, czyli do kolejnego meksykańskiego portu, Tampico...
Entonces, hasta llavista Tuxpan…

A zatem, mi drodzy, Meksyku jeszcze nie opuszczamy, bowiem w następnym odcinku odwiedzimy położony w meksykańskim stanie Tamaulipas prześliczny port Tampico...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020