Geoblog.pl    louis    Podróże    Meksyk - Tuxpan, Tampico    Meksyk - Tuxpan, Tampico-7
Zwiń mapę
2018
25
sie

Meksyk - Tuxpan, Tampico-7

 
Meksyk
Meksyk, Tampico
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 149 km
 
Zgodnie z zapowiedzią zawitamy teraz do następnego portu tego pięknego kraju, tym razem do Tampico. Zapraszam do lektury...


TAMPICO – Meksyk – Kwiecień 1992

Przyjechaliśmy tu, jak już wiemy, prosto z Tuxpan, oczywiście w celu wyładowania tutaj pozostałości tego zbrojeniowego drutu z Trynidadu, mając z kolei zabrać stąd ładunek pulpy papierowej do Wenezueli, do Puerto Cabello. Postój więc zapowiadał się całkiem przyzwoity – miały to bowiem być aż 4 do 5 dni. Dobra nasza zatem, bo przecież któż nie chciałby spędzić w tak pięknym kraju, jakim niewątpliwie jest upalny Meksyk, tych kilku spokojnych dni..? Tak, spokojnych – nawet pomimo intensywnego przeładunku – bowiem kiedy cumowaliśmy, to już wtedy wiedzieliśmy, że owe prace prowadzone będą tylko na pierwszej zmianie każdego dnia. Żadnych robót wieczornych ani nocnych nie będzie!
Zatem czy może być coś lepszego dla oczekujących odpoczynku, rozrywek i relaksu marynarzy..? A już zwłaszcza w sytuacji, kiedy miejscem naszego postoju była keja położona nieomal w samym sercu miasta? Ot, prawdziwy cymes dla każdej spragnionej wrażeń morskiej duszy. Dlatego też, moi drodzy, w kilku szybkich zdaniach napiszę coś niecoś o samym Tampico – abyście chociaż z grubsza wiedzieli, dokąd to właściwie zajechaliśmy – by potem czym prędzej zająć się tematami dla nas ze wszech miar właściwszymi – to znaczy, relaksującymi wizytami w barach, spacerkami po mieście, itp.
Otóż, Tampico leży na północnym brzegu rzeki Rio Panuco, której ujście zresztą znajduje się około 150 kilometrów na północ od innego znanego już wam miejsca w Meksyku – mianowicie od portu Tuxpan. A zatem ponownie zawitaliśmy na wschodnie wybrzeże tego kraju, będącego jednocześnie zachodnią rubieżą wielkiej Zatoki Meksykańskiej. Miasto jest wielkości naszego Lublina, liczy sobie bowiem około 320-330 tysięcy stałych mieszkańców, a więc – jak sami widzicie – zjawiliśmy się w miejscu, w którym z całą pewnością odpowiednich rozrywek nam nie zabraknie, prawda..?
Tampico jest również dość ruchliwym portem, choć jednocześnie specyficznej natury, jako że nie ma tu w ogóle żadnych portowych basenów, a jedynie cały długi szereg samych nabrzeży, ciągnących się nota bene po obu stronach rzeki i to na przestrzeni aż około 15 kilometrów w głąb lądu. Całkiem niezły szmat drogi zatem, czyż nie..? No tak, zgadza się – z tym że nas najbardziej obchodził w tym czasie jedynie północny brzeg rzeki Panuco, czyli ten, gdzie znajdowało się właściwe centrum miasta oraz nasza keja, przy której stojąc „celowaliśmy” dziobem dosłownie w sam środek głównej ulicy. Yeahhh..!
Tak więc zawitaliśmy do niezwykle gorącego stanu północnego Meksyku, o nazwie Tamaulipas, rejonu graniczącego bezpośrednio z północnoamerykańskim Teksasem, a którego największym oknem na świat jest właśnie port Tampico. Miasto o interesującej zabudowie centrum, pełne przyjaźnie nastawionych do przybyszów ludzi, pełne intensywnego ulicznego ruchu, pełne oferujących doskonały relaks miejsc, pełne słońca i uśmiechów, lecz przede wszystkim… pełne tequili..! Tak, moi drodzy, tequili – która nota bene leje się w tutejszych barach całymi strumieniami! I w dodatku ten jej gatunek, który w tej materii uznawany jest za jeden z najprzedniejszych.
Wszak koniecznie powinniście wiedzieć, że przecież nazwa tequila nie odnosi się li tylko do jakiegoś pojedynczego gatunku wódki – jak na przykład nasz jarzębiak czy żubrówka, których wartości określa tylko jeden jedyny oryginalny i decydujący o ich rodzaju substrat – ale jest to miano ogólne, nadawane wszelkim trunkom wyprodukowanym z soku półpustynnej północnoamerykańskiej rośliny, agawy. A ponieważ rodzajów tegoż kaktusika jest całe mnóstwo, to oczywiście i samej robionej z niego tequili również mamy wręcz niezliczoną ilość gatunków. Ot, „napisało mi się” nieco z rozpędu „kaktusik” w odniesieniu do tego sukulenta, choć niektóre jego gatunki potrafią wzrosnąć na wysokość – bagatela! – nawet i kilkunastu metrów! A żyją sobie takie roślinki równie imponująco jak rosną, bowiem zdarza się, iż dożywają wieku „o ho, ho ho, ho..” – albo i nawet starszego. Czyli, częstokroć dużo ponad sto lat..! Nieźle, no nie..? Choć oczywiście – co w ich istnieniu jest cechą najciekawszą z ciekawych – kwitną tylko jeden jedyny raz w całym swoim życiu, wydając wówczas na świat taką różnorodność kwiatowych form (w zależności od gatunku, rzecz jasna), której nie powstydziłby się nawet i sam przebogaty światek orchidei.
No tak, ale nas – czyli „marynarzy-konsumentów” – akurat jej kwiatki zupełnie nie interesują, jako że najważniejszym dla nas wytworem tych szlachetnych agaw jest ich sok. Bo właśnie z niego – kiedy to najpierw podlega procesowi kontrolowanej fermentacji – produkuje się przemiłą dla naszych gardeł tequilę. A trzeba pamiętać, że jest to przecież trunek znany już od bardzo dawna – jej pierwsze gatunki wytwarzali już sami Majowie, zaś po ich wyparciu z tych terenów przez szczepy Azteków, również i oni tę wspaniałą tradycję kontynuowali. (Jak więc widać, nawet i prekolumbijscy Indianie lubili sobie od czasu do czasu dobrze golnąć, no nie?) Można by zatem rzec, iż z wielkim, wieeelkim dla nas, potomnych, pożytkiem – marynarzy, którzy już od podbojów pana Kolumba czy późniejszych konkwistadorów do tych ziem z ochotą od kilku wieków przybywają. Bo tequila tu się leje, leje i leje… Mniam, mniam…
A zatem, reasumujmy. Tequila jest napojem wysokoalkoholowym (tak, wysoko, bo ma go w sobie ponad 45%), wytwarzanym z soku agawy, a nazywanym – z racji swego wyglądu i supersłodkiego smaku – „agua de miel”, czyli „miodowa woda”, w skrócie określana również jako „agumiel”. Gotowy wyrób z reguły jest cieczą klarowną, najczęściej białą lub przezroczystą bezbarwną, choć najwartościowszymi jej gatunkami są tzw. „tequile Złote”, które – podobnie jak nasze europejskie wina – muszą kilka lat leżakować, aby uzyskać swą najwyższą wartość. Stają się wtedy bardziej aromatyczne i delikatniejsze w smaku, choć niestety kosztują wówczas niewspółmiernie drożej, wiadomo.
Z tym że cóż to nas w ogóle obchodzi, skoro ta zaledwie kilkunastotygodniowa, lub nawet i ta dopiero co przedestylowana albo raptem kilkudniowa „świeżynka” jest dla marynarskich gardeł – czyli niesmakoszy i nieznawców – równie wspaniała..? A już zwłaszcza wtedy, gdy spożywana jest dokładnie w miejscu jej produkcji..! Tak tak – niemalże „prosto z taśmy”…
I otóż to – bo pragnę wam zakomunikować, że w Tampico jest kilka takowych wytwórni (czy można je nazwać gorzelniami?), w których – już na miejscu jej wyrobu, i to dosłownie „od A do Z” – można takiej tequili pokosztować, biesiadując sobie w bardzo wygodnych, można by wręcz powiedzieć, że w takich „przyfabrycznych” tawernach, kiedy to obsługujący klientelę tych lokali barmani (częściej jednak młode barmanki!) nalewają ten trunek do kielichów wprost z wielkich dębowych beczek! A wówczas smakuje ona wręcz bosko, wierzcie mi…
A już szczególnie wtedy, gdy w takim barze rozsiądzie się kilku takowych spragnionych naraz, kiedy to w przemiłym towarzystwie – nie tylko swych współzałogantów zresztą, ale i także „miejscowych elementów płci odmiennej” – można się ową tequilą w spokoju uraczać (nawet jeśli nie jest to żaden gatunek „Złoty”, a jedynie bezbarwny), ciesząc się upalnym tropikalnym wieczorem i grającą w tle, a dobiegającą naszych uszu w sposób nienachlany, wręcz dyskretny, latynoską muzyką. Tak, bo to rzeczywiście były wieczory iście bajkowe, z atmosferą niemającą nigdzie indziej swojego powielenia. Wszak prawdziwie meksykański „tequila bar” lub „tienda de tequila”, to naprawdę było to! Co zresztą jest rzeczą oczywistą, jako że zawsze jest tak (przynajmniej tak być powinno!), że Tokaj smakuje najlepiej na Węgrzech, Śliwowica na Morawach, Whisky w Szkocji, a Madera w Portugalii. No i rzecz jasna nasza rodzima kujawska prymucha lub bimberek pod Włocławkiem – pozwólcie, że nazwę owej wioski przezornie pominę…
Moi drodzy, tak więc – jak już się domyślacie – kosztowana pod gorącym meksykańskim niebem tequila (mimo że niepochodząca bezpośrednio z samego jej źródła, czyli z miasta Tequila w stanie Jalisco, skąd właśnie nazwa tego trunku się wywodzi) jest napojem w istocie przewybornym, choć jednocześnie muszę zaznaczyć, że słowa „popijanie”, „kosztowanie” czy „raczenie się” nią, jednak nie za bardzo do tejże sytuacji pasują. A to dlatego, że przecież prawdziwej tequili NIE POWINNO SIĘ sączyć (ależ, broń Boże!), ale pić ją „pełnymi porcjami” – czyli całą aktualną zawartość swojego kielicha jednorazowo wlewać do gardła! Chlust i już! A zatem, już najwyższa pora na krótki „instruktaż” jej konsumpcji, albowiem - skoro sami Meksykanie TYLKO W TAKI SPOSÓB ją popijają – to my również, i to KONIECZNIE, robić tak musimy! I od tego nie ma odwołania! Zrozumiano..? Wszak w przeciwnym razie będzie to zwykłą profanacją. Ot, co…
Zatem do dzieła… Czas już rozpocząć wspomniany instruktaż, aby mi potem nikt z zainteresowanych nie zarzucił, że niniejsze „Wspominki” – jako, było nie było „dzieło” mające przecież ambicje być „kopalnią” marynarskiej wiedzy dla laików w tym fachu – akurat TAK WAŻNEJ informacji nie zawierają! A to wszakże byłoby wręcz NIEDOPUSZCZALNE – ba, karygodne! – jeśli odpowiedniego opisu bym tutaj nie zamieścił. (No przecież to też morska „wiedza”, czyż nie?) Tak więc, wychodząc wam naprzeciw, zapraszam do lektury tego wszystkiego, co poniżej…
Otóż, wyobraźcie sobie, że macie przed sobą, stojący już grzecznie na blacie stołu pełen kieliszeczek tequili (w dodatku nalany bezpośrednio z dębowego antałka – mniam!). Przed jego wychyleniem musicie jednak zrobić jeszcze następującą czynność; zewnętrzną górną część swojej lewej dłoni, w miejscu leżącym pomiędzy nasadami kciuka oraz palca wskazującego mocno… polizać (tak, polizać!), aby pozostawić tam obficie naśliniony „półksiężyc”, który natychmiast… posypujemy solą. Tak, zwykłą stołową solą kamienną. Następnie tę swoją już mocno słoną ślinę… wsysamy szybko do ust na górną część języka i dopiero wtedy nalewamy na to tequili z kieliszka – oczywiście, co jest niezmiernie ważne, o wręcz kluczowym znaczeniu – jednym haustem!
Potem – uwaga – kilka dłuższych sekund odczekujemy (ja wiem, że co poniektórych może to ze zniecierpliwienia nieco zirytować, ale właśnie tak trzeba!) i dopiero wtedy połykamy (i to z lubością, to oczywiste..!). Ale rzecz jasna to jeszcze nie koniec – bowiem kolejną czynnością jest natychmiastowe zagryzienie tegoż świeżego jeszcze smaku trunku dzwonkiem cytryny lub małym amerykańskim lemonkiem. Nnno! I dopiero wtedy możemy z pełną błogością i rozkoszą odchuchnąć. Jednakże – uwaga! – NIE WOLNO tego finałowego „chuchu” na nikogo z obecnych obok współbiesiadników kierować! W żadnym wypadku! Można sobie chuchnąć w dłoń lub w górę, w powietrze, aby się przypadkiem nikomu nie narazić – a już zwłaszcza krewkim w takowych sytuacjach tuziemcom!
I co, myślicie, że żartuję..? Że robię was w konia/w balona/w jajo/wpuszczam w maliny* (*niepotrzebne wykreślić), wymyślając sobie owąż recepturę..? Nie, absolutnie, bo właśnie tak to powinno wyglądać. Jednakże jednocześnie uczciwie ostrzegam – dobra tequila (a pamiętajmy, że w Meksyku jest ZAWSZE dobra, nawet w najgorszym podrzędnym barze!) może dość mocno zawrócić w głowie, bo przecież „te swoje” procenty jednak ma. A poza tym… ten klimat. Ten lejący się z nieba skwar w dzień oraz lepka i gorąca duchota wieczorem i w nocy. I o tym naprawdę nigdy proszę nie zapominać..!
Ot, chociażby dlatego, ażeby nie powtarzać tych błędów, które wówczas popełniliśmy my - tego pierwszego, inauguracyjnego wieczoru naszego pobytu w Tampico. (No cóż, był to jeszcze brak doświadczenia, i tyle) A jakże! Bo przecież, czy widział ktoś kiedykolwiek polskich marynarzy, którzy mając do dyspozycji calutki długi wieczór oraz noc, poprzestaliby na jednym jedynym kieliszeczku – tak tylko dla smaku..? I to w dodatku będących w sytuacji, kiedy to każdy z nich siedzi sobie rozparty jak turecki basza w wygodnym wiklinowym foteliku, pod wielkim kolorowym parasolem, spoglądając na bezchmurne, pełne migocących doń gwiazdeczek niebo i delektuje się nie tylko samą tequilą, ale i również spokojem upalnego wieczoru..?! O, i jeszcze na dokładkę – co także ma swoje niebagatelne znaczenie – obsługiwanym będąc przy stoliku przez… niezwykle skąpo (a tak!) odziane młode kelnerki..? Eeech, żyć nie umierać, nieprawdaż? Dlatego też jak w ogóle można w takowych warunkach mówić o jakimkolwiek umiarkowaniu w spożywaniu boskiego smaku tequili..?! No jak..?! Zatem było tak, jak było… Ot, co…
No i jeszcze jedno, moi drodzy – otóż, częstokroć bywało i tak, że podczas wspomnianych biesiad (a już zwłaszcza tej pierwszego wieczoru), siedzący przy sąsiednich stołach Meksykanie grali na gitarach i śpiewali te swoje latynoskie ballady (w większości jednak te z gatunku „rzewniejszych”, ale to nic), co pewien czas… trącając się z nami kieliszkami trunku przed nieomal każdą wychylaną kolejką..! Zatem, czy wyobrażacie sobie ten niezwykły nastrój panujący w takim właśnie lokaliku..? Jeśli tak, to odpowiedzcie sobie sami; czy można się w takowej atmosferze NIE UPIĆ..? Ot, NIE MOŻNA, i tyle. Choć oczywiście nawet i w takim stanie pilnie baczyć trzeba, aby… po każdym kielichu chuchać dokładnie tam, gdzie wolno… Bo w przeciwnym razie, dostanie się co najmniej gitarą w łeb..! Albo i gorzej… Uwaga, to także nie żart..!!!!!!
Toteż przez trzy kolejne wieczory naszego pobytu w Tampico właśnie tak robiliśmy – nasiadówka pod gołym niebem przy płynącej jak wartka struga wprost z beczek do naszych kielichów tequili (za każdym razem zresztą byliśmy w innym lokalu – ot, tak dla różnorodności wrażeń), a potem chwiejnym kroczkiem oraz po mocno zygzakowatej trajektorii powroty do portu na statek. PIĘĘĘĘKNE CZASY… Eeech… Jakaż szkoda, że „to se ne vrati”… Już nigdy. Bo przecież jak w dzisiejszych czasach można się urwać ze statku stojącego zaledwie kilka do kilkunastu godzin na kontenerowym terminalu..? (O rety, któryż to już raz to piszę?! No cóż, widać więc, że mi to rzeczywiście mocno doskwiera – chyba podświadomość się ciągle odzywa…) A jeszcze posiedzieć do późnego wieczora lub nawet nocy..? No i – W OGÓLE JAK, GDZIE I KIEDY… COŚ WYPIĆ..?!

A więc, skoro „instrukcję” spożywania boskiej tequili mamy już poza sobą, to wzbogaceni o ową wiedzę możemy już z całkiem czystym sumieniem niniejszy odcinek zakończyć, czym prędzej przechodząc do odcinka następnego, już ósmego niniejszego rozdziału o Meksyku...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020