Ufff, to już odcinek jedenasty..? Ależ ten czas leci...
Tak na początek tego odcinka napiszę, póki co nieco enigmatycznie, iż owe epizodziki z kajmanami oraz wężem boa... wcale nie były naszymi jedynymi spotkaniami z panamską przyrodą, o czy rzecz jasna również co nieco napiszę, ale jeszcze nie teraz, bo przecież my wciąż jeszcze jedziemy poprzez jezioro Gatun i do wspomnianej śluzy mamy ze dwie godzinki dalszej jazdy. Nie wybiegajmy więc teraz zanadto w przyszłość lecz wracajmy czym prędzej do miejsca, w którym to ostatnio się rozstaliśmy. Czyli dokąd..? Do Bordada Tabernilla, gdzie wydarzyła nam się wówczas owa przygoda z wężem boa (czy też może raczej z podskakującym z podniecenia jak niesforny dzieciar pilotem? Bo kto wie, co było lepsze…)
Kiedy minęliśmy wreszcie ostatni odcinek naszej trasy na jeziorze Gatun, czyli tor o nazwie Bordada San Pablo, wpłynęliśmy w miejsce, w którym widoki pięknych, gęstych, pełnych zwierzyny i o soczystej zieleni lasów ustąpiły miejsca krajobrazom niezbyt już ciekawym, raczej pospolitym, takim „zwyczajnym” – powiedziałbym nawet, że nudnym. Wpłynęliśmy bowiem w akwen prowadzący najpierw ponownie w okolice zamieszkałe, pozbawione już dzikiej przyrody, bo raczej z rzadka porośnięte jakąkolwiek wyższą roślinnością, a potem z kolei – już po minięciu zakrętu Mamei Curve – nawet i w takie, gdzie ludzkie domostwa dość gęsto rozlokowały się nad samym brzegiem kanału. Zbliżaliśmy się właśnie do miejscowości Gamboa, gdzie zwyczajowo każdy większy idący na południe statek zobowiązany jest przyjąć ze swojej rufy holownik, który szybko przyczepia się swoimi silnymi holami do statkowego polera i aż do śluzy Pedro Miguel grzeczniutko za statkiem podąża.
A dlaczego ów holownik w ogóle się tutaj pojawia? – zapytacie – Bo przecież jest to jeszcze fragment trasy, skąd do następnych manewrów mamy jeszcze ponad godzinę jazdy? Otóż, dzieje się tak dlatego, iż następny etap pokonywania Kanału Panamskiego – począwszy od końca odcinka toru o nazwie Bordada Gamboa – wiedzie już przez bardzo wąski tor wodny wykuty niegdyś w twardych skałach znajdujących się tu w pobliżu niezbyt wysokich gór. Oba brzegi kanału są więc tu bardzo blisko siebie położone, w większości strome i skaliste, taki holownik zatem jest tutaj – praktycznie rzecz biorąc – niezbędny. Tak, niezbędny, gdyż w razie (odpukać!) jakiejkolwiek, nawet chwilowej tylko awarii Silnika Głównego jakiegoś statku, taki pechowiec z ogromną łatwością mógłby się znaleźć nagle na którejś z okolicznych skał. Wszak wąsko tu jak na ulicy, a brzegi tak twarde, że nawet niezbyt rozpędzony statek – pozbawiony jakiejkolwiek ewentualnej pomocy rufowego holownika, który w razie awarii Maszyny bieg statku by wyhamował – nie miałby praktycznie żadnych szans na uniknięcie kolizji i jej ewentualnych bardzo poważnych następstw.
I wtedy to naprawdę byłby niezły klops, bo już nie chodziłoby tu tylko o same straty danego statku, który z takich przyczyn wbiłby się nieszczęśliwie w skalisty brzeg, ale i także o to, że to przecież byłaby… czasowa blokada kanału. Ot, po prostu, ruch by na pewien czas zamarł, aż do chwili usunięcia takiej nieprzewidzianej, zupełnie blokującej tor przeszkody. Gdy tymczasem jeden holowniczek na rufie oraz nieustannie pracujący i gotowy do natychmiastowego użycia w razie kłopotów z Maszyną ster strumieniowy na dziobie, w zupełności wymagane bezpieczeństwo zapewnia.
Zatem, holownik na rufie już się do nas przyczepił, a my wpływamy w kolejny etap naszej trasy – czyli w odcinek toru o nawie Bordada Bas Obispo, będący początkiem wspomnianego już przeze mnie wykutego w skałach wodnego, prowadzącego na południowy-wschód sztucznego cieku, łączącego jezioro Gatun z jeziorem następnym o nazwie Miraflores. Ponownie więc przed nami pojawiają się widoki, na których warto „zawiesić oko”, gdyż w istocie ów fragment na takie zainteresowanie zasługuje. Dlaczego..?
Odpowiem pytaniem; czy zdarzyło się komuś z was jechać kiedyś jakimkolwiek drogowym, wykutym w litych górskich skałach tunelem – gdzieś w Europie na przykład, gdzie ich jest całe mnóstwo, w Austrii, Francji, Niemczech, Szwajcarii czy we Włoszech? Jeśli tak, to proszę sobie dobrze przypomnieć tamtejsze specyficzne warunki – wszędzie wąsko i stromo po bokach, prawda? Owszem, w Kanale Panamskim oczywiście nie jest to żaden tunel – to aż nadto jasne, ażeby to wyjaśniać, gdyż wszyscy dobrze wiemy, że ponad naszymi głowami na statku żadnego skalistego górskiego „dachu” być nie może, wszak to nie autostrada. Ale wyobraźcie sobie, że cała reszta jest tu nieomal taka sama! Również jest tu niezwykle wąsko, po bokach wyrastają wysokie skalne ściany – w niektórych miejscach są one nawet niemalże pionowe – jedynie pośrodku, zamiast asfaltu jest woda, po której suną dość szybko jeden po drugim przepływające tu statki. Bo nawet oświetlenie jest tu podobne do tego spotykanego w górskich drogowych tunelach. Więc co, może się tu każdemu turyście spodobać? Oczywiście, że tak, wierzcie mi…
A na dokładkę, taka pełna wizualnych atrakcji jazda trwa tu około godziny. Pokonuje się tu bowiem po kolei kilka następnych Bordadas, ponad którymi z obu brzegów wznoszą się potężne skalne ściany okolicznych wzgórz, przyjmujące w niektórych miejscach naprawdę monstrualne rozmiary. Ot, wystarczy wspomnieć, iż są tu i takie fragmenty trasy, gdzie nawet i z samego pokładu znajdującego się ponad statkowym mostkiem „zajrzeć” poza owe wzgórza się nie da – „wiszą” one bowiem niejako nad naszymi głowami, rozbudzając wtedy mocno naszą wyobraźnię, bo przecież już na samą myśl o tym, że tak wielkie rzesze robotników na początku zeszłego stulecia w pocie czoła, mozolnie wykuwało ten specyficzny wodny tor, aż gęsiej skórki się dostaje. Tak, nic dziwnego więc, że aż tak ogromna liczba ludzkich istnień pozostała tu już na zawsze.
Pamiętać jednak trzeba, że ogromna większość tychże ofiar poniosła tutaj śmierć nie wskutek nadmiernego wysiłku i obciążenia pracą, ale z powodu rozlicznych tropikalnych chorób, które się tu robotników imały, ze wszech stron zwalając im się na głowy. Wszak kiedyś była tu jeszcze gęsta dżungla, którą w wielu miejscach najpierw należało wykarczować, by dopiero potem przystępować do dalszych robót, polegających na kuciu litych skał - zatem, to właśnie głównie z jej powodu straszna śmierć zbierała wówczas swe okrutne i obfite żniwo. Tym trudniej więc nam zrozumieć fakt, że dziś… tejże dżungli akurat w tej okolicy już prawie w ogóle nie ma..!
Tak, to niestety smutna prawda, bowiem właśnie w tym miejscu porastające tu niegdyś najbliższą okolicę gęste tropikalne lasy zostały do czasów nam współczesnych nieomal do gołej ziemi wytrzebione. Dostrzega się tu rzecz jasna gdzieniegdzie jakieś pojedyncze kępy palm oraz niekiedy nawet i dość rozległe niskie zarośla, lecz to oczywiście zupełnie nie to samo, co naturalna dżungla, więc o istnieniu akurat tutaj wysokopiennego, bogatego w zwierzynę deszczowego lasu mowy już być nie może. No cóż, skutki postępu, i tyle…
Ale na szczęście ma to miejsce jedynie tutaj, na odcinkach Bordada Las Cascades, Cunette, Empire, Culebra i Cucaracha - a w dodatku, utracone w ten sposób bezpowrotnie tropikalne pejzaże rekompensowane są tutaj widokami wyjątkowej piękności i majestatu skał. Ot, coś za coś, chciałoby się rzec… No fakt, ostatnimi laty okoliczne piękno traci powoli na swej wartości z uwagi na duży zakres prowadzonych tu prac zmierzających do poszerzenia tego odcinka kanału, ale wciąż jeszcze są tu tak prześlicznie wyglądające miejsca, że aż oczu od nich oderwać nie sposób. Sorry za mój kolejny patetyczny ton, ale taki już jestem i już…
No i zbliżamy się wreszcie do końca kolejnego etapu naszej panamskiej podróży. Wpływamy bowiem na ostatni już w owym „tunelu” odcinek o nazwie Bordada Paraiso, z którego już jak na dłoni widać pięknie się przed nami prezentującą kolejną tutaj, choć tym razem zaledwie jednokomorową, śluzę Pedro Miguel. A także, co z prawdziwą satysfakcją odnotowujemy, po naszych bokach na tutejszych brzegach ponownie pojawiają się bujne zarośla, gęste palmowe lasy oraz… kolejne ludzkie zabudowania – z tym jednak, że już nie tak „toporne” i niezbyt ładne jak te w Gamboa, ale kolorowe, zadbane i przede wszystkim eleganckie. Zatem chyba nic dziwnego, iż ów ostatni w tym miejscu odcinek toru nosi nazwę Paraiso (Rajski), nieprawdaż?
Moi drodzy, ponieważ kilka odcinków temu dokonałem już dla was, moim skromnym zdaniem nawet nadmiernie dokładnego i obszernego opisu całego przebiegu manewrów cumowania oraz śluzowania w Gatun Locks, to sądzę, iż kolejny raz robić już tego nie muszę, czyż nie? Bo przecież jeśli zająłbym się teraz kolejnymi wyjaśnieniami co nas za chwilę czeka w śluzie Pedro Miguel, to ze wszech miar owe opisy musiałyby być bardzo podobne, jeśli nawet nie takie same, jak poprzednie. To jasne, wszak pisałem już, że owe operacje wyglądają we wszystkich trzech śluzach dokładnie tak samo, tak więc powtarzać się zupełnie nie ma powodu. A zatem pozwolę sobie teraz zrobić wam taki niewielki teścik z wiedzy, którą wówczas posiedliście, aby przekonać się ile z tego w waszych szacownych głowach pozostało – zapytując; „…i co teraz będzie dalej..?”
I już „uszami wyobraźni” słyszę wasze odpowiedzi, które skwituję jedynym możliwym w tym momencie komentarzem; „ależ oczywiście, macie rację.” Bo rzeczywiście jest tak, że do naszej burty przybija duża motorówka, z której po chwili na nasz pokład wysypuje się dziewiętnastoosobowa grupa miejscowych cumowników, z których 9-ciu podąża szybko na dziób, druga dziewiątka na rufę, a jeden ich Jefe wnosi na mostek dla pilotów dwie konieczne w tym miejscu przenośne UKF-ki. Piszę w liczbie mnogiej; „dla pilotów”, bo oczywiście zaraz potem pod burtą mamy kolejną motoróweczkę, z której dostojnym krokiem wkracza na statkowe wyżyny następny pilot – tym razem już nie kanałowy, ale ten, który zajmie się dalszymi śluzowaniami oraz wyprowadzaniem statku z Kanału na pełne morze.
Potem do przyczepionego już do nas przed około godziną holowniczka na rufie dołącza następny – tym razem rzecz jasna z dziobu. Pomagają nam one najpierw przycumować na krótką chwilę do wystającego ze śluzy długiego nabrzeża, gdzie „łapią” nas na swoje osiem stalowych „szelek” cztery masywne lokomotywki, które z kolei powolutku przeciągają nas do komory śluzy Pedro Miguel, gdzie idealnie na środku jej basenu zastygamy w bezruchu w oczekiwaniu na odpływ wody obniżającej nasze aktualne położenie o około 9 metrów do poziomu znajdującego się poniżej niewielkiego jeziora Miraflores.
Dzieje się tak około 20 minut – oczywiście dopiero po zawarciu śluzowych wrót za naszą rufą – po upływie których wychodzimy na wody jeziorka, cumownicy z właściwą sobie gracją zrzucają wtedy wszystkie stalówki z lokomotywek z naszych polerów („pierdut!” – albo i jeszcze mocniej), które to liny tak walą o nasz pokład i kluzy, że aż iskry lecą i czuć swąd palonej farby. Silne grupy pasacables powracają zaraz po tym na swoje dotychczasowe miejsca wylegiwania się w oczekiwaniu na przyjęcie kolejnych lin z lokomotywek, ale już tych z następnej śluzy, będącej dosłownie „o rzut beretem” przed nami. Bo w tym miejscu Kanału Panamskiego jest tak, iż owe dwie sąsiednie śluzy, jednokomorową Pedro Miguel oraz dwukomorową Miraflores, dzieli dystans zaledwie około jednej mili.
Toteż nawet na moment nie porzucamy tutaj asysty holowników, które nadal wloką się z nami, aby „…najpierw przycumować nas na krótką chwilkę do wystającego ze śluzy długiego nabrzeża, gdzie „łapią” nas na swoje osiem stalowych „szelek” cztery masywne lokomotywki, które z kolei powolutku przeciągają nas do komory śluzy…., gdzie idealnie na środku jej basenu zastygamy w bezruchu w oczekiwaniu na…, itd.” Proste..? No pewno, że tak. Przecież w tym już bardzo dobrze jesteście zorientowani, wiecie zatem, iż po kolejnych około 40 minutach wychodzić już będziemy z ostatniej śluzy kanału, która to śluza ponownie opuści nas z wysokości około 18 metrów do poziomu Oceanu Spokojnego.
O, i w tymże miejscu – moi kochani – tak właściwie mógłbym już definitywnie zakończyć opis naszego wspólnego tranzytu Kanału Panamskiego, dokonywanego w drodze z północy na południe z basenu Morza Karaibskiego na wody Pacyfiku. Bo przecież wszystkie najważniejsze sprawy w moich opowieściach już ująłem, prawda? Wszak przebyliśmy już wszystkie trzy tutejsze śluzy, ostatni cumownicy z powrotem zgramolili się z naszego pokładu do swojej łódki i odbili od naszej burty, jeden z pilotów wysiadł tuż za nimi, a ten drugi po następnej około godzince jazdy zsiadł na swoją motorówkę na trawersie wyspy Flamenco, skąd my – już całkowicie samodzielnie – podążaliśmy w dalszą drogę przez wody Pacyfiku.
No i co, moi drodzy..? Sądzicie, że to już koniec rozdziału o Panamskim Kanale..? Otóż, nic bardziej błędnego, bowiem jego koniec nastąpi dopiero po odcinku następnym, na który teraz jak najserdeczniej was zapraszam, choć oczywiście z pełną świadomością, iż znacznie igram z waszą cierpliwością...
louis