Geoblog.pl    louis    Podróże    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda-3
Zwiń mapę
2018
02
wrz

Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda-3

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Glensanda River
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam do lektury odcinka trzeciego...

I ostatnia sprawa (zanim w końcu przejdę do tej Glensandy!); zapewne zdziwicie się dlaczego owemu stateczkowi i mojej na nim karierze poświęciłem aż tak dużo tekstu, opisu oraz przemyśleń, nieprawdaż..? Toteż śpieszę wyjaśnić, iż na kartach niniejszego „dzieła” z pewnością wiele razy przewijać się będą wydarzenia zaistniałe podczas tegoż ośmioletniego okresu mojego pływania „na kapciach”, tak więc uznać możemy, iż wstęp do tego etapu został już dokonany, stateczek opisany, moja filozofia również, a zatem później będzie nam już znacznie łatwiej (i krócej!) zorientować się „co z czym się je” - tzn. gdzie aktualnie jestem, znać już będziecie charakter i rodzaj przewożonych ładunków, itd. Bo to już będziemy mieć z głowy. Sprawa jest więc wyjaśniona, a teraz wracajmy (wreszcie!) do naszej wizyty w szkockiej Glensandzie. Bez żadnych problemów zacumowaliśmy przy tutejszym nabrzeżu…
No cóż, a teraz z kolei wypadałoby najpierw napisać kilka zdań na temat sposobu załadunku tychże rozdrobnionych kamyczków do naszych ładowni - jak to się odbywa, w jaki sposób się taki rodzaj carga sztauje, itd., ale uznałem jednak, iż „co za dużo to niezdrowo”. W niniejszym rozdziale bowiem już wystarczająco obszernie na kilka ubocznych tematów się powymądrzałem, na przykład owego giganta z Loch Ness, albo „smakoszy” z Oban, zatem oszczędzę już wam tegoż dodatkowego ciężaru w postaci kolejnych dygresji czy też opisów operacji ładunkowych, będących przecież samymi w sobie dość nudnymi i zupełnie nieprzykuwającymi uwagi tematami. Uczynię to więc innym razem, natomiast teraz ograniczę się jedynie do kilku ogólników, bez których - jak sądzę - byłoby wam znacznie trudniej w bieżącej sytuacji się rozeznać.
A zatem zacumowaliśmy, otworzyliśmy pokrywy naszych ładowni, portowcy ustawili nad nimi wielką „pajpę” (czyli wylot rury urządzenia załadowczego, do którego dochodzi długi taśmociąg) i rozpoczął się wspomniany załadunek. Taśmociągiem docierał do portu pokruszony gdzieś za sąsiednim wzgórzem skalny materiał, który rozsypywany był równomiernie po naszych przestrzeniach ładunkowych przez ową „pajpę” sterowaną za pomocą specjalnego połączonego grubym kablem z maszyną załadunkową „pilota” z wielkimi jak talerze guzikami przez stojącego przy zrębnicy na pokładzie statku portowego robotnika. Ot, czyli proste to wszystko jak przysłowiowa konstrukcja cepa.
Nic to szczególnego więc – i prawdę mówiąc – jest to szalenie nużąca, monotonna, a i zapewne usypiająca operacja. Kamyszki bowiem „bum, bum, bum” o dno ładowni, natomiast wzbijane przy tej okazji w powietrze ogromne tumany brudnego kurzu podstępnie wciskały nam się do naszych kabin, mes i korytarzy oraz osiadały grubą i paskudnie śliską (tak, tak!) warstwą na całej konstrukcji statku. A zatem brud, brud i jeszcze raz brud. Zresztą takiż to właśnie jest „urok” pływania na masowcach. Standard i normalka...
A cóż w tym samym czasie robiłem ja..? Otóż wiadomo, jak już się uprzednio pochwaliłem, z chwilą zakończenia mojej wachty natychmiast wyrwałem się ze statku na zwiedzanie okolicznego terenu oraz - czy też raczej przede wszystkim - z planem wdrapania się na pobliskie wzgórze w celu „zdobycia” stojących tam ruin małego zameczku. Koniecznie! Toteż niewiele się namyślając od razu w tym kierunku wyruszyłem - i to dość pospiesznie, obawiając się niepotrzebnej straty czasu na ewentualne uprzednie eksplorowanie porzuconej wioseczki i przylegającego doń niewielkiego lasku, ażebym przypadkiem nie znalazł się w takiej sytuacji, kiedy to nagle okaże się, iż statek już jest na wyjściu w morze, a ja jeszcze do zamku dotrzeć nie zdążyłem. Oj, tego to bym sobie chyba nie darował, zatem bez zwłoki wyruszyłem w pierwszej kolejności właśnie w kierunku owego wzgórza.
Wszedłem więc najpierw na dość szeroką drogę prowadzącą w pożądanym przeze mnie kierunku, drogę dość błotnistą i pełną głębokich kolein „wyjeżdżonych” w niej przez korzystające z niej ciężkie portowe pojazdy, a która po pewnym czasie, już w pobliżu ruin pierwszych zabudowań ostro skręcała w kierunku centrum wioski, natomiast w prawo od niej odbijała wąska ścieżynka biegnąca ku podnóżu tegoż zamkowego wzniesienia. Podążyłem nią więc, ale już po niespełna stu, może stu pięćdziesięciu metrach owa dróżka się raptownie… skończyła. Ot, co.
Skończyła i już. To znaczy, mówiąc ściślej, tak całkiem to się ona nie „skończyła” - jednakże okazało się, że jest ona dość gęsto porośnięta wszelakim zielskiem - łopianami, pokrzywami, a także ostami (no przecież to Szkocja!), więc żebym dalej mógł się nią posuwać od tej chwili zmuszony byłem najpierw te parzące i kłujące zielsko na boki rozgarniać, by potem już przedzierać się przez nie niemalże jak w tropikalnych zaroślach lub w afrykańskim buszu. Ot, kompletna naturalna dzicz - i o to mi właśnie chodziło..! Wreszcie natrafiłem na coś, co mi w pełni odpowiadało, zaciekawiało i satysfakcjonowało. Nooo, znowu byłem w dżungli po prostu…
No tak, ale… To akurat pasowało mi bardzo, ale jednak takie przeciskanie się przez zdradliwe chaszcze wcale nie należało do przyjemności, bowiem wyobraźcie sobie, na przykład siebie samych poruszających się w gęstych zaroślach (wprawdzie niezbyt wysokich, ale jednak!) pełnych parzących pokrzyw, kłujących ostów i łopianów (rzepy..!) – to chyba jednak niezbyt przyjemne, no nie? A ja, żeby było śmieszniej (jak zwykle zresztą), w ową „szkockoznawczą” wyprawę wybrałem się odziany jedynie w adidaski (no bo lubię), lekkie spodnie (na szczęście długie!) oraz koszulkę z krótkimi rękawkami (a jakże, no bo co z tego, że to północna Szkocja - ale przecież Maj, do diaska!). No i w efekcie tej mojej cudownej przezorności, już po niedługim czasie wyglądałem chyba dość pociesznie – bowiem cały oblepiony rzepami i z przedramionami niemiłosiernie pokłutymi i poparzonymi przez pokrzywy. Dosłownie jak strach na wróble. Ot, globtrotter się znalazł..! Tylko pozazdrościć doświadczenia wagabundy..!
No cóż, zatem już na początku mojej wspinaczki szkocka natura dała mi ostro popalić (a dobrze mi tak!) udzielając mi dość specyficznej lekcji pokory, ale chyba bym nie był prawdziwym wilkiem morskim (a nie?) gdybym się w takim momencie próbował wycofać..! Toż przecież tam, w górze, czekają na mnie ciekawe i tajemnicze (na pewno..!) ruiny zameczku, a ja miałbym się tu nad sobą użalać i biadolić, że jestem nieco poturbowany przez niewinne roślinki uzbrojone w malutkie kolce, harpuniki czy parzydełka..? Eeee, nieee..! Ot, to by dopiero był wstyd, tak więc „nic to”, że już jestem zdrowo podrapany - i z pewnością w dalszej drodze ku szczytowi wzgórza dorobię się jeszcze następnych cierpień - ale pcham się dalej, już na nic nie zważam, bo i tak moją ewentualną rejteradą niczego w mojej obecnej kondycji bym nie zmienił. Do przodu więc…
Ruszyłem zatem w dalszą drogę, posuwając się w górę po ledwo widocznej spomiędzy dzikich zarośli ścieżce. No i co..? No i nic - ot, po prostu; „ufff, ała..! Brrr, ałła..! O ja cież pierd*lę, ał-ła..! O kur*a, ałała..! Si-si, o rety, o rany, a niech to..! Ssss..! Ałłłaaa…! Ufff…!!!!” Czy domyślacie się, moi drodzy, co oznacza powyższa onomatopeja? Ależ oczywiście, że tak. Każdy by się wszakże domyślił, iż jest to sprawozdanie z mozolnej wspinaczki autora niniejszego, niepowtarzalnego w swej treści reportażu. Bo przecież jakichże innych słów mógłbym użyć na opisanie tegoż wysiłku..? Że niby „…stąpałem dostojnie i z gracją po - wprawdzie ledwo widocznej i niezbyt wygodnej, ale jednak dróżce - posuwając się w górę ku wymarzonemu celowi, jakim niewątpliwie jawił mi się stojący na szczycie średniowieczny (chyba) zameczek…”?
Ależ! Nic z tych rzeczy! Przenigdy napisać tak nie miałbym prawa, albowiem moja ówczesna wspinaczka była dla mnie po prostu najzwyklejszą katorgą, podczas której przeklinałem wszystko wokół i cholerowałem na czym świat stoi, nie mogąc pojąć w jakiż to durny sposób sam siebie „wpuściłem w maliny” (to znaczy; w pokrzywy i osty), walcząc teraz zaciekle jak ten ostatni głupol z parzącym i kłującym mnie dość wysoko wzrosłym zielskiem. Wzgórze wprawdzie, jak się po chwili okazało, wcale aż tak wysokie nie było, do jego szczytu w linii prostej z pewnością więcej niż z 300-400 metrów nie miałem, ale przecież czekała mnie jeszcze powrotna droga i właśnie ta myśl najbardziej mi wówczas doskwierała. Chyba nawet bardziej niźli same cierpienia związane z pojawianiem się na moich rękach coraz to nowych skaleczeń i poparzeń.
Tak więc zawahałem się podczas owej drogi kilkakrotnie, zastanawiając się czy się jednak z tego szaleństwa zawczasu nie wycofać, ale po każdym takim napadzie wątpliwości ruszałem jednak dalej, a potem, kiedy już dotarłem niemalże pod sam wierzchołek, było już za późno na jakiekolwiek rozsądne zmiany moich zamierzeń. Nawet pomimo faktu, iż w miarę zbliżania się do celu zbocze stawało się nieco bardziej strome niż było na początku, jeszcze u podnóża wzniesienia. A zatem musiałem już brnąć dalej chcąc się dostać na sam wierzchołek, a poza tym żywiłem jednak nadzieję, że w pobliżu ruin poszukam jakiejś lepszej drogi w dół, bo przecież takowa musiała istnieć, skoro widziałem w oddali powiewającą nad tymże zameczkiem całkiem nieźle wyglądającą flagę. A wszakże ktoś ją musiał tam zanosić i wciągać na stojący tam maszt, czyż nie..? Bo przecież pranie, ewentualne wymienianie jej na inną, kiedy to zostałaby poszarpana przez częste w tym rejonie wiatry, itd.… A robiąc to, na pewno ten ktoś za każdym razem nie wspinał się tą samą drogą co ja. No chyba, że on naprawdę „stąpał dostojnie i z gracją”, bo był po prostu odpowiednio ubrany, nie zaś odziany jedynie w T-shirta z krótkimi rękawkami, dozwalającego szkockiej przyrodzie pastwić się nad nieszczęsnym marynarzem podczas tak mozolnej i wyczerpującej wycieczki. Ot, co...
Tak więc pchałem się uparcie do przodu, wciąż wyżej i wyżej, sycząc, cholerując oraz „ałałując”, pełny nadziei na zdobycie wreszcie upragnionego celu, a potem na zejście w dół zupełnie inną, już nie tak katorżniczą drogą, o istnienie której modliłem się teraz w duchu niemalże tak bardzo, jakby moje prośby wznoszone ku Niebiosom dotyczyły spraw o wiele ważniejszych i naprawdę istotnych, co najmniej spraw zdrowia i życia, nie zaś najzwyklejszego w świecie błagania o ewentualną wygodniejszą do mojej wędrówki ścieżynkę. Ufff…
Ale póki co, miałem przed sobą tylko wysokie i nieprzyjazne mi zielsko, musząc zmagać się z jego raniącymi moje ręce i mą dumę „atrakcjami” - ale taka „moja prywatna Via Dolorosa” przynajmniej uczyła mnie moresu, pokory i przyszłej przezorności. Oj, dobrze ci tak Panie Poszukiwaczu Przygód i Zdobywco nieznanych wzgórz i zamków! Jednakże pociesz się palancie chociaż tym, iż oblegający niegdyś prawdziwe zamki, na przykład Tatarzy, Turcy czy też jacyś inni najeźdźcy mieli znacznie gorzej od ciebie, bo tu przynajmniej nie masz artyleryjskiego ostrzału lub gradu wypuszczanych z setek łuków strzał ze strony broniącej swej fortecy załogi, ani lanej na swą głowę gotującej się smoły czy parzącego wrzątku, albo spadających kamieni i ciężkich drewnianych bali najeżonych ostrymi gwoździami. A zatem nie narzekaj, nie biadol i nie płacz, a „ino tylko” pchaj się dalej ku szczytowi wzgórza, bo tam na pewno czeka ciebie jakaś nagroda za poniesione „koszty własne”, czyli pożal się Boże zadrapanka, skaleczonka lub „odpokrzywowe” bąbelki. No bo przecież jesteś do diaska dzielnym wilkiem morskim, czy nie?!
Toteż po powyższej „rozmowie z sobą” brnąłem dalej, nie bacząc już (ależ hipokryzja!) na stające mi na drodze uzbrojone w kolce i parzydełka przeszkody i po około godzinie (tak sądzę) takiej wspinaczki dotarłem w końcu na sam szczyt wzgórza stanąwszy wreszcie u stóp murów stojących tam kamiennych ruin. Ale… Ale, zanim jeszcze „ja tam stanąwszy”, oczekiwała tam na mnie - i to dosłownie na samym końcu drogi - zupełnie nieoczekiwana dodatkowa atrakcja tegoż popołudnia. Absolutna niespodzianka, w wyniku której najpierw aż krzyknąłem (tak!) z wrażenia, a potem... zsunąłem się na brzuchu kilka metrów w dół (ufff; i dodatkowe skaleczonka!) po stromym zboczu, zanim nie pozbierałem się i ponownie nie „wykuknąłem” zza krawędzi wzniesienia, chcąc się przekonać, czy to, co właśnie ujrzałem na szczycie nie jest przypadkiem jakimś przywidzeniem, czy też nie objawiła mi się nagle przed oczyma jakaś dziwaczna zjawa lub upiór (no, jak to w starych zamkach zresztą), będący być może wynikiem jakiegoś optycznego złudzenia spowodowanego moimi niewymownymi cierpieniami i wysiłkiem włożonym w pokonywanie mojej „prywatnej drogi cierniowej”. Wychyliłem zatem głowę spoza wysokich traw, spojrzałem w rzeczonym kierunku i przekonałem się, że mnie jednak wzrok nie mylił. Bo ON tam naprawdę był..!
Rzeczywiście tam był - stał sobie nieopodal mnie istny… potwór. Z krwi i kości, jak najbardziej żywy i bardzo duży - a na dodatek bacznie mnie teraz obserwujący z wyraźnie widocznym w jego wielkich oczach zaciekawieniem. A cóż to takiego było..?
Otóż, kiedy już wspiąłem się na owe wzgórze, dokładnie w momencie osiągania jego szczytu, gdy akurat wychylałem się z wysokich chaszczy stanąłem nagle „oko w oko” z… olbrzymim jeleniem, który w tejże samej chwili podniósł głowę i spojrzał w moim kierunku. Odległość między nami była wtedy z pewnością nie większa niż ze 4-5 metrów, a zatem śmiało można powiedzieć, iż kończąc swoją wspinaczkę wlazłem dokładnie na wprost mordy tego zwierzęcia..! I oczywiście (a jakże!) tak bardzo się tego niespodziewanego spotkania przestraszyłem, iż w pierwszym momencie aż się zachwiałem chcąc się odruchowo z tego miejsca wycofać, w efekcie czego klapnąłem nagle na brzuch jak skoszony, kiedy moje nogi „uciekły spode mnie”, zsuwając się nieco po zboczu powodując efektowny kilkumetrowy „zjazd” z powrotem w dół pomiędzy pokrzywkami i ostami. No i wówczas miałem okazję dorobić się następnych „ciężkich obrażeń na ciele i honorze”, czyli kolejnych skaleczonek, zadrapanek i poparzonek, tak więc teraz to już było całkiem do kompletu.
„Do kompletu”, bowiem już nie tylko rękom się dostało ale również i twarz miałem teraz ciężko doświadczoną przez szkocką naturę. Ależ wtedy naprzeklinałem..! Jednakże przytaczać teraz moich ówczesnych słów nie będę, bo nie wypada. No cóż, biedny i poturbowany marynarz, skrzywdzony przez los, bo wdzierał się na niewielką górkę nie tą drogą co trzeba, a potem przestraszył się śmiertelnie natknięciem się na zwykłego jelenia, po którym to spotkaniu padł efektownie na pysk, dekorując swą szlachetną (i ciekawą świata!) twarz kolejnymi bąbelkami i drobnymi pokłuciami. Ależ przygoda, nie ma co..! Iście filmowe zdarzenie relacjonujące męstwo i brawurę dzielnego człowieka morza. Nic dodać, nic ująć...
No dobra, ale… Nachwaliłem się już moimi cierpieniami, naużalałem się nad sobą i swoim podłym losem dość, już wystarczająco naskarżyłem się wam na temat mojego, nazwijmy to delikatnie niefarta, ale teraz pora już, aby przytoczyć dalszy ciąg tejże historii – już bez przydługawych i niepotrzebnych opisów moich doznań, przemyśleń i dodatkowych dygresji. A zatem, po pozbieraniu się „do kupki” po moim nagłym zsunięciu się w dół po stoku wzgórza wychyliłem głowę ponad otaczające mnie wysokie roślinki i spojrzałem na stojącego zaledwie kilka kroków ode mnie potwora. Nie tego z Loch Ness bynajmniej, jednakże sądząc po rozmiarach tegoż rogacza, to można byłoby przypuszczać, iż porównując oba te stworzenia, chyba nie zauważyłoby się specjalnie dużej różnicy. Bo ów jeleń w istocie był przeogromny i aż do tamtej chwili nawet nie miałem pojęcia jak duże może być to zwierzę. Że takie w ogóle istnieją..!
No, gigant po prostu, zwłaszcza że zauważony dosłownie w ostatniej i zupełnie niespodziewanej chwili, dodatkowo jeszcze potęgującej doznane wrażenie. Rzeczywiście jak jawiący się nagle przed oczyma potworek, z tym że tamten z Loch Ness to najzwyklejsza „bujda na resorach”, natomiast „mój” rogacz był jak najbardziej realny. Istniał naprawdę, bo stał sobie teraz z pięć metrów ode mnie i przyglądał mi się ciekawie, ruszając przy tym nieustannie swą mordą, przeżuwając zapewne dopiero co poskubaną gdzieś na ziemi zieleninę. Ot, po prostu pasło się to zwierzę na owym zamkowym wzgórzu, kiedy to nagle zjawiłem się w jego polu widzenia, tuż przed jego oczyma, no i właśnie teraz patrzymy na siebie nawzajem, zupełnie nie wiedząc co zrobić dalej.
To znaczy, tak właściwie to TYLKO JA nie wiedziałem co robić dalej, bo jeleń takich rozterek z pewnością nie przeżywał - on stał sobie nadal spokojnie, zupełnie bez emocji kręcił mordą i beznamiętnie przyglądał się mojej pokiereszowanej i mocno przestraszonej personie.
„No tak - pomyślałem sobie - ale co teraz..? Stoimy naprzeciw siebie, obaj ruszamy mordami (ja też, bo mi zęby szczękały ze stra…, tzn. z… niepewności) i lustrujemy ciekawie jeden drugiego, ale przecież za chwilę na pewno coś się stanie, bo stać się musi..! Nie będziemy wszakże tak sterczeć tutaj w nieskończoność… A może on mnie jednak zaatakuje..? - zastanawiałem się gorączkowo, tkwiąc nadal w bezruchu, bojąc się nawet wycofać te parę kroków i zejść mu z oczu - ruszy na mnie, aby mnie przegonić z jego terytorium żerowania? (Bo mogę nie zdążyć mu wytłumaczyć, że ja trawy nie jadam) Zaszarżuje nagle, chcąc mnie ubóść swoimi potężnymi rogami..? Eeee tam… Na pewno nie, no przecież to nie buhaj, do diabła, i nie stać go na takowe rozjuszenie. Bo niby co, ludzi nie zna..? A ja mu wszakże nie wróg i wcale nie zamierzam ruszać się pierwszy z mojego miejsca chwilowego postoju. Nie ma głupich..! Tutaj to przynajmniej jak na razie czuję się w miarę bezpiecznie. Ot, poczekam więc…

OK., skoro już muszę czekać, to jest to zatem idealną okazją do zakończenia tegoż odcinka, wiadomo. Na dalszy ciąg mojej przygody ze szkockim jeleniem szlachetnym zapraszam was oczywiście do odcinka kolejnego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020