Geoblog.pl    louis    Podróże    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda    Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda-4
Zwiń mapę
2018
02
wrz

Wielka Brytania (Szkocja) - Glensanda-4

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Glensanda River
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam – właśnie „pasuję się wzrokiem” z wielkim szkockim rogaczem na zamkowym wzgórzu w pobliżu Glensandy...

No i stoję sobie zatem te parę długich chwil, nadal tkwiąc w bezruchu i przyglądając się owemu pasącemu się zwierzęciu, które ciągle jednak za nic w świecie nie chciało ujawnić swoich zamiarów. Wgapiało się ono jedynie wciąż we mnie, żuło coś w pysku i poruszało, nawet dość śmiesznie uszami, opędzając się od gzów i całego roju krążących nad jego głową much. A ja jak ten głupol (albo i jak „jeleń” nawet), ugrzązłem na pewien czas w tych pokrzywach na dobre, zupełnie nie wiedząc co z sobą począć - stać tak dalej czy jednak wycofać się na „z góry upatrzone pozycje”? Gnać wstecz i zrezygnować z tego zamku, który był już zresztą na wyciągnięcie ręki, czy też czekać nadal, trzęsąc przy tej okazji portkami z obawy przed ewentualnym spotkaniem z potężnym jelenim porożem..? Ufff… Bo to wszakże zaledwie kilka kroków różnicy..!
I skąd niby mam wiedzieć co może takiemu osobnikowi wpaść do tego rogatego łba..? No przecież, do diaska, nie znam się na jeleniach..! Ot, dotychczas zaledwie parę razy widziałem je gdzieś w lesie na wolności, ale to było w Polsce, lecz jak jest z tymi zwierzakami tutaj, w Szkocji..? Może jednak te tutejsze są agresywne..? Eeeh, nie ma to jednak jak dzielny człowiek morza! To nic, że totalnie zaskoczony, przestraszony i spocony nagle jak szczur, ale jednak dzielny..! A dlaczego dzielny..? A dlatego, moi drodzy, że... jeszcze nie uciekł (ot, co..!), ale stoi dalej na swoim posterunku i cierpliwie czeka na rozwój sytuacji. Przyczajony wprawdzie jak kot do skoku w tył (na nogach jak z waty - ale to nic, bo akurat tego to nie widać), pełen niepewności i obaw, ale jednak czujny, zwarty i gotowy. No, jak to marynarz, rzecz jasna… No chyba mi wierzycie..?!
No i wtedy… stało się..! Tak, wreszcie stało się to, co od samego początku POWINNO być wiadome. Otóż… No co za durny jeleń..! Taki duży a taki głupi..! Bo ja tu przeżywam wewnętrzne straszne katusze, zastanawiam się gorączkowo nad dalszymi ewentualnymi wydarzeniami i jak najkorzystniejszą drogą odwrotu, drżę jak osika ze stra…, tzn. z niepewności, co się nagle może stać nieszczęśliwego, układam w głowie plany ewentualnej ewakuacji z zagrożonego rejonu w razie potrzeby, a on… A on - wyobraźcie to sobie! - w sposób zupełnie leniwy i nie zwracając już więcej na mnie uwagi… odmaszerował..! Ot po prostu, po chwili odwrócił się, pokazał mi swój ogromny zad i jak gdyby nigdy nic odmaszerował, znikając po chwili za narożnikiem zamkowych ruin. I tyle..! Zupełnie spokojniutko oddalił się z miejsca naszego spotkania i po niedługiej chwili zniknął mi z oczu. Ufff… A to gad..! To ja tutaj w stresie, a on… Jak to więc jest..? Okazał się on całkiem łagodnym zwierzęciem, tyle że dość dużym, a ja przeżywałem to spotkanie jak gorące zwarcie na ringu lub natknięcie się, co najmniej na niedźwiedzia..?!
Ależ obciach, nieprawdaż..? No tak, ale może to przez to zaskoczenie..? A poza tym, skąd niby miałem wiedzieć, że on jednak nagle na mnie nie skoczy, skoro byłem aż tak blisko niego i w dodatku wyglądałem jak strach na wróble..? Cały pokłuty i poparzony pokrzywami przecież. No cóż, zdarzenie zabawne a i nawet na swój sposób dość frapujące, ale najważniejsze, że się na szczęście nic nie stało. Zaś fakt, iż było ono dla mnie, no co tu dużo mówić, raczej mało budujące i nie dające zbytnich powodów do dumy - no to co..? Jest się niby czego wstydzić..? Bo ciekawe jak wy byście zareagowali na takowe „tete a tete” (tak to się pisze?), gdyby wam tak nagle, zupełnie znienacka, wyrosła tuż przed samymi oczyma wielka postać rogatego zwierza, z kępką trawy w pysku, z wyłupiastymi ślepiami i porożem jak budowlana wiecha..?
No co, byłoby wam do śmiechu..? Poczulibyście się bezpiecznie i pewnie, gdybyście się w tak niespodziewany sposób nadziali na takowego animala..? Przyznam się szczerze, iż raczej nie uwierzyłbym nikomu, kto w takiej sytuacji odpowiedziałby twierdząco. No chyba że byłby to rodowity Szkot, który już od wieków ma z tymi zwierzątkami do czynienia i dobrze wie czego się po nich spodziewać. Ale ja niestety tego nie wiedziałem i stąd właśnie się wzięła ta moja pełna popłochu i – przyznaję uczciwie – jednak zdecydowanie przesadzona reakcja.
No tak, ale potem to już było znowu normalnie, a jaaak..! Bowiem kiedy tylko jelonek zniknął za załomem zamkowego muru, czym prędzej z tych nieszczęsnych zarośli wyskoczyłem i rozejrzawszy się uprzednio bacznie dookoła, aby się przekonać czy czasem nie pęta się tu jeszcze jakiś inny osobnik tego gatunku, czy był to jedyny egzemplarz tego zwierza w okolicy mnie, od razu zbliżyłem się do ruin w celu rozpoczęcia ich eksploracji. No bo przecież o to mi przede wszystkim chodziło w całym tym moim niezbyt rozsądnym przedsięwzięciu, czyż nie..? Podszedłem zatem do owych kamiennych murów i… niestety, ale srogo się na nich zawiodłem – bowiem to co po chwili ujrzałem do gustu zdecydowanie mi nie przypadło.
A dlaczego..? A dlatego, że były to zaledwie cztery w miarę regularne ściany, tworzące czworokątną niezbyt wysoką budowlę całkowicie pozbawioną jakiegokolwiek dachu i absolutnie nic więcej. Żadnych innych architektonicznych elementów tam nie było - ani jakichś wykuszów, resztek baszty lub wieży, stylizowanych bram, otworów strzelniczych, ani nawet najmniejszych śladów jakiejkolwiek wewnętrznej zabudowy, tzn. schodów, jakichś pozostałości pomieszczeń, itd. Nic. Ba, mało tego - o ile dobrze pamiętam, to i nawet nie było tam żadnych otworów okiennych, czyli mówiąc krótko, być może był to kiedyś jakiś skromny zameczek, owszem, ale jego obecne pozostałości to zaledwie cztery gołe kamienne ściany i nic więcej. A zatem jedynym znaczącym i wyróżniającym się w tej scenerii elementem był ów wysoki, wystający poza szczyty ścian a stojący wewnątrz budowli na zarośniętym ostami „dziedzińcu” stalowy maszt (oczywiście współczesny - nie zabytek bynajmniej), na którym powiewała jakaś dziwaczna flaga, nie szkocka ani brytyjska jednakże, to wiem na pewno. Czyli być może był to proporzec o barwach tutejszej prowincji, hrabstwa albo po prostu znak rodowy właścicieli tejże strażnicy.
O właśnie, strażnicy lub zaledwie jakiejś wieży obserwacyjnej lub obronnej, ale z pewnością nie mieszkalnego zamku rycerskiego, bo w takim wypadku chociaż coś, jakieś najdrobniejsze nawet ślady sugerujące takowe przeznaczenie przetrwałyby do naszych czasów, a tymczasem niestety, ale nic takiego tutaj nie dostrzegłem pomimo faktu, że pokręciłem się po tychże ruinkach około pół godziny. Obszedłem je więc wokoło z kilka razy, wlazłem przez wyrwę w jednej ze ścian (niegdyś była tu chyba brama) do wewnątrz tegoż czworokątnego kamiennego kikuta i stwierdziwszy, że zupełnie nie ma tu nic ciekawego, resztę z owej pół godzinki poświęciłem na odpoczynek, ogarnięcie się nieco i oczywiście na poszukanie jakiejś lepszej ścieżki prowadzącej z powrotem w dół wzgórza. Tak więc nudy na pudy, totalne rozczarowanie i przyznać muszę, iż z pewnością w żadnym wypadku ów obiekt nie był wart mojego, niosącego z sobą pewne cierpienia obcowania ze szkocką przyrodą podczas mozolnej wspinaczki. Eeee taaam, szkoda było czasu i atłasu. Ot, co...
Za to hałas był jednak dość znaczny, o tak. A pochodził on rzecz jasna od owego stojącego wewnątrz tegoż kamiennego prostokąta masztu. Jego konstrukcja bowiem była całkowicie metalowa, wszystkie jego elementy były stalowe, nawet flaglinka, do której ów sztandarek był przyczepiony, tak więc skrzypiało to wszystko razem niemiłosiernie i nawet dość donośnie, chociaż muszę przyznać, iż ja zdałem sobie z tego sprawę dopiero po zakończeniu mojego „boju spotkaniowego” z jeleniem.
Wcześniej - jak sądzę, chyba z wrażenia - zupełnie tego nie słyszałem, ale teraz, już po opadnięciu początkowych emocji, owo skrzypienie wyraźnie do mnie docierało, a na domiar złego było ono dla mnie nad wyraz irytujące. Bo brzmiało ono jednak dość dziwacznie, nie tak jak to „powinno” być w wypadku tarcia lub uderzania metalu o metal, ale raczej owe dźwięki przypominały bardziej szorowanie łopatą po cementowym chodniku albo tarcie styropianem o szybę lub sztywne kartonowe pudełko. A jak wszyscy wiemy takie odgłosy naprawdę niemiłosiernie wwiercają się w mózg i powodują przedziwne – mocno subiektywne, lecz jednak – odczucie zimna w zębach lub dziąsłach. Znacie to..?
Tak więc zdzierżyłem tam zaledwie właśnie te wspomniane pół godzinki, po której czym prędzej i jak najżwawiej rozpocząłem obchód całego szczytu wzniesienia w celu zorientowania się czy nie ma tam przypadkiem jakiejś innej i dogodniejszej drogi do podjęcia powrotnego marszu w dół wzgórza. No i co - jak sądzicie - odkryłem coś takiego..? Ależ oczywiście, moi drodzy, jak zwykle macie rację. Dosłownie niespełna dwadzieścia kroków od miejsca, w którym dokonałem mojego wiekopomnego zdobycia tejże górki, natrafiłem na idącą łagodnie w dół (już nie stromo!) dość szeroką, solidnie wydeptaną, a co najważniejsze absolutnie pozbawioną jakichkolwiek porastających ją roślin ścieżkę. Ot po prostu, jak komunikacyjna miejska arteria w porównaniu z aktualnie otaczającą mnie scenerią, zaś dla mych strudzonych i pokłutych kończyn wprost niewiarygodny luksus, zważywszy na moje dotychczasowe „koszty własne” poniesione podczas zakończonej niedawno szalonej eskapady.
Owe wzgórze natomiast - o ile dobrze to zapamiętałem - okazało się raczej niezbyt wielką skarpą niźli samotnym wzniesieniem, z jednej strony bowiem, miało ono bardzo łagodne stoki porośnięte niewielkim laskiem (stąd zapewne przyszedł ten jeleń), zaś od strony z której przybyłem stanowiło dość strome zbocze, a zatem okazało się, że do mojej wyprawy wybrałem drogę dosłownie najgorszą z możliwych - spadzistą, meczącą jak diabli i gęsto porośniętą nieprzyjazną ludziom (czyli przede wszystkim mnie!) roślinnością. Czyli na własne życzenie fundnąłem sobie całkiem niezłą „ścieżkę zdrowia”, zamiast po prostu zorientować się uprzednio w terenie, zanim podjąłem to polegające na mozolnym zdobywaniu trudno dostępnego wzgórka przedsięwzięcie. Bo co mi w końcu szkodziło obejść najpierw jego podnóże, skoro było ono nie tak wielkie i z pewnością wystarczyłoby mi czasu na takie wstępne przezorne rozeznanie, czyż nie..?
Ot, zawiódł we mnie Zwiadowca, dał się on przytłamsić Panu Zdobywcy, ale przynajmniej poniosłem za to w pełni zasłużoną karę, drapiąc się teraz nieustannie po rękach i twarzy próbując złagodzić świąd spowodowany „nieprzyjacielską działalnością” ostów, pokrzyw i łopianów. Mam za swoje, i tyle. Ale z drugiej strony, a skąd niby miałem wiedzieć o czekających mnie utrudnieniach w momencie dokonywania wyboru, skoro aż tak bardzo mi się śpieszyło na górę a czas poganiał, bo przecież statek na mnie czekać nie będzie..? No cóż, dusza Odkrywcy mną kierowała. Ot, co…
No tak, ale za to teraz mogę wreszcie kontynuować moją krajoznawczą wędrówkę w niemal komfortowych warunkach - po szerokiej, prawie gładkiej jak stół i łagodnie schodzącej w dół dróżce. I właśnie tak rzecz jasna postąpiłem. Czym prędzej pozostawiłem za sobą ten niemiłosiernie skrzypiący maszt, rozejrzałem się jeszcze na odchodne by się upewnić czy aby nie czyha gdzieś tutaj w pobliżu „mój” znajomy rogacz (no bo przecież jeszcze tak całkiem do końca z owego „wrażenia” nie ochłonąłem), a potem zszedłem spokojnie w dół wzniesienia, u podnóża którego pojawiłem się już po zaledwie około dziesięciu minutach. A zatem ponownie stanąłem na małym rozdrożu, mając po swej prawej ręce ścieżkę prowadzącą do centrum wioski, natomiast po lewej dość skąpo porośniętą niewielką łączkę, poprzez którą biegła wąska lecz wyraźnie widoczna wydeptana ścieżynka wiodąca do znajdującego się jakieś 400 metrów ode mnie małego i rzadkiego lasku. „O właśnie, tam może być coś ciekawego” - pomyślałem.
No tak, ale co teraz..? Znowu rozterka spowodowana szczupłą rezerwą czasu, który miałem do swej dyspozycji i konieczność ponownego dokonywania wyboru? Dokąd zatem udać się najpierw, ażeby mieć pewność, że zdążę jeszcze zwiedzić coś w swej naturze ciekawszego, zanim nie trzeba będzie wracać na statek z powodu wytopienia się całego mojego wolnego czasu..? Trzeba się szybko zdecydować Panie Odkrywco, bo jak tak dalej będę tu sterczał, to w efekcie nie zobaczę nic - ani wioski, ani owego lasku. Bo z takiego wahania nic dobrego nie wynika; pamiętacie zapewne wierszyk „osiołkowi w żłoby dano”, no nie..? Nnno...
Toteż po krótkiej chwili postanowiłem – idę w prawo, drogą ku wioseczce, bo wydawała mi się ona jednak znacznie bardziej godna zobaczenia (bo opuszczona i w ruinie) niźli ów lasek, stojący wprawdzie na malowniczych skałach, „wpadających” niemal pionowo do wód zatoki, ale w konkurencji z porzuconym siołem, w moich planach musiał jednak ustąpić miejsca. A zatem las poczeka. Nie pali się jeszcze…
Ale… Kiedy już minąłem pierwsze stojące na skraju zabudowania i wyszedłszy poza nie na prowadzącą dalej drogę, odkryłem nagle, iż następne takie obiekty są ode mnie jednak zdecydowanie za daleko. Był to bowiem - jak oszacowałem - dystans wynoszący coś około kilometra, a w moim obecnym stanie ciała i ducha (czyli swędzenie rąk i twarzy oraz ciężko zraniony honor dzielnego zdobywcy) taki widok natychmiast mnie do podjęcia marszu w tym kierunku zniechęcił. O nie, co to to nie..! Przynajmniej nie teraz, bo prawdę mówiąc na takie wyzwanie w obecnej chwili po prostu już nie za bardzo mnie stać. Wrócę zatem do punktu wyjścia i podążę do owego lasku - będzie bliżej, a w dodatku posuwać się będę w kierunku portu, toteż po zakończeniu tej mojej eskapady pozostanie mi już zaledwie „żabi skok” do statku, co w przypadku wybrania wyprawy w głąb wioski zajęłoby mi zdecydowanie więcej czasu i dodatkowego wysiłku, to jasne. A jak już wiecie, w najlepszej formie raczej nie byłem… Ba, byłem już po prostu... „zdeptany”. Przynajmniej właśnie tak się czułem...
Usiadłem zatem najpierw na niskim przydrożnym murku - ot, chwilka odpoczynku przed czekającą mnie niebawem dalszą drogą, jednakże, jeżeli pozwolicie, wykorzystam ten mój niedługi „popas” na pewną dygresję, która mi się właśnie w tym momencie nasunęła na myśl. Piszę bowiem te słowa z dobrych kilkanaście lat później od tamtych wydarzeń i akurat teraz, czyli w momencie tworzenia niniejszego opisu przypominam sobie obrazy tamtej okolicy i sądzę, że na ten mały „wtręt” (właśnie tychże murków dotyczący), z pewnością mogę sobie jeszcze pozwolić. Tak więc, ja sobie siedzę na niskim kamiennym murku i odpoczywam po trudach mojej dotychczasowej ekspedycji, a wy w tym samym czasie poczytacie to, co poniżej. Bo, jak sądzę, warto…

Ha, ale ten wątek będzie rozwinięty już w odcinku następnym, bo przecież teraz najwyższa już pora ten odcinek niniejszy zakończyć...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020