A zatem, opisu Amazonki ciąg dalszy...
Otóż, Amazonka jest jedyną rzeką na świecie (bierzemy pod uwagę oczywiście jedynie te większe, a nie jakieś „strużki” typu nasza Wisełka), której określenie przebiegu, choćby i nawet w niezbyt wielkim stopniu dokładnego, jest... zupełnie niemożliwe. Tak, to prawda, bowiem Amazonka płynie sobie w wielu miejscach kilkoma korytami naraz, nieustannie zmienia konfigurację swoich brzegów (i liczbę tych koryt również, co i rusz żłobiąc sobie całkiem nowe lub omijając albo też odcinając piaszczystą materią te poprzednie!), dlatego też prawie nigdzie na całej jej długości (a to jest przecież aż ponad siedem tysięcy kilometrów!) nie da się jednoznacznie tegoż jej „właściwego” koryta wyodrębnić.
Nie, bowiem takowe w jej wypadku po prostu nie istnieje w ogóle. Amazonka płynie sobie „jak chce i jak jej się akurat podoba” i - co już jest zupełnie zaskakujące - cała wielka „siatka” jej wód jest aż tak pogmatwana, że - tak właściwie - to nie ma na niej chyba żadnego takiego miejsca (najprawdopodobniej ani jednego, bo akurat tak wielu specjalistów to ocenia!), z którego można by było zobaczyć oba jej skrajne brzegi jednocześnie!
Co, powiecie może, iż to niemożliwe..? Nie zgodzicie się z aż tak rewolucyjnie brzmiącym stwierdzeniem..? Otóż, moi drodzy, akurat takie stwierdzenie jest jak najbardziej prawdziwe, bowiem na całej trasie przebiegu tej rzeki jest taka masa najprzeróżniejszych rozlewisk, bocznych odnóg, osobnych koryt, „korytek i strużek”, meandrów, odciętych już od głównego nurtu lub po prostu oddzielonych bagnami starorzeczy i zakoli oraz znajdujących się na niej wprost niezliczonej ilości łach, wysepek i wysp (ciągle swe kształty zmieniających!), że jednoznacznie określić miejsce: „że to właśnie jest ten, lewy lub prawy, właściwy brzeg” jest zadaniem po prostu niewykonalnym. Owszem, brzmi to być może wręcz przedziwnie, ale właśnie tak jest, i już. Bo to w istocie labirynt jakich mało.
A jeszcze poza tym – rzecz najważniejsza i jednocześnie chyba jednak najbardziej zaskakująca. Takie pytanko mianowicie: a cóż to w ogóle jest ta Amazonka..?! Owszem, dokładnie wiadomo gdzie jest jej około 500 kilometrowej szerokości (sic!) ujście, nawet pomimo faktu, że znajduje się tam aż kilkaset najrozmaitszych rozmiarów odnóg (choć nie są one wszystkie typową rzeczną „deltą”), ale z kolei gdzie się ona tak właściwie zaczyna oraz którą z innych wielkich rzek stanowiących wspólnie wielkie dorzecze Amazonki uznać za odrębny jej dopływ, a którą już za nią samą, to tego dokładnie nie wie nikt.
No owszem, niemal każdy przedstawiciel całej rzeszy naukowców (i „naukowców” też), badaczy i podróżników ma na ten temat swoje własne zdanie, więc nieustannie oni wszyscy się z sobą o to spierają, ale tak de facto jeszcze żaden autorytet w tej dziedzinie nie został przez wszystkich uznany, a jego racje ocenione jako jedynie wiążące i niepodważalne. Lecz oczywiście nie tylko z tego powodu, iż jest to po prostu sprawą w sumie jednak niemożliwą do jednoznacznego rozwikłania, ale i także dlatego, że nawet i w tym środowisku wielką rolę grają osobiste ambicje. Ot, wiadomo, każdy by chciał mieć rację, jednocześnie innym tej sprzecznej z jego własną odmawiając, czyż nie..?
Takoż więc, aż do dnia dzisiejszego nadal nie wiadomo nawet i tego, gdzie... tak właściwie znajdują się źródła tej rzeki! Pomyślcie tylko – nawet i w tak podstawowej kwestii wszelkiej maści „naukowcy” aż do teraz jeszcze się nie dogadali. Jednakże dylemat ten wynika głównie z tego, że się po prostu nie da „raz a dobrze” ustalić, która ze znajdujących się w górnej części tegoż olbrzymiego obszaru dorzecza odnóg, jest już Amazonką, a która osobnym, o zupełnie innej nazwie dopływem. Zwłaszcza że wszystkie wypływające z Andów strumienie, które potem przekształcają się w większe rzeki, a te z kolei tworzą już dalej główny „trzon” Amazonki, mają już swoje własne nazwy (i to nierzadko już tzw. „odwieczne”), sprawa ta więc rzeczywiście jest tak pogmatwana, że aż nierozwiązywalna.
Większość geografów jednak (a także podróżników, kartografów czy nawet historyków) uznaje za początek Amazonki rzekę Ukajali (lub Ukayali, jak kto woli), a zatem to właśnie jej źródła należałoby traktować również jako źródła Wielkiej Amazonki, nieprawdaż? No tak, prawdaż, prawdaż... Sęk jednak w tym, że miejsce wypływu pierwszych wód samej Ukajali... również dokładnie znane nie jest..!
Dlatego też, jak sami widzicie, „krąg się zamyka”, co rzecz jasna już chyba po wsze czasy pozostanie kwestią ogólnoświatowego sporu, będąc jednakże wciąż „wodą na młyn” dla coraz to nowych „odkrywców”, którzy z biegiem lat ciągle będą w tej dziwacznej kwestii „swoje coraz to nowe trzy grosze dorzucać” – i oczywiście zawsze po zakończeniu jakiejś kolejnej wyprawy o nazwie „w poszukiwaniu PRAWDZIWYCH źródeł Amazonki” (a jakże!), bo przecież „show must go on”, czyż nie..?
Wszakże tak już na tym naszym dziwnym świecie jest, że gdzie się tylko pojawiają jakiekolwiek wątpliwości, to i od razu jest tam też cała masa amatorów podważania już istniejących lub tworzenia „nowych faktów”, czyż nie..? A i również dokładnie wiadomo o co chodzi – jest na coś zapotrzebowanie, to i są... sponsorzy. A tymże „zapotrzebowaniem” jest zazwyczaj właśnie zaspokojenie czyichś ambicji, sława lub po prostu „robienie kolejnych dużych pieniędzy”. Ot, co...
Ja osobiście natomiast skłaniam się ku zdaniu, że prawdziwe źródła Amazonki są tam, gdzie je w roku 1996 odkrył nasz polski podróżnik Jacek Pałkiewicz – przyłączam się zatem do „chóru” entuzjastów tej właśnie opinii – i to wcale nie tylko dlatego, że akurat w nią najbardziej wierzę, i że to nasz rodak tego dokonał, ale raczej głównie z tego powodu, iż zdecydowana większość dzisiejszych badaczy właśnie z tym się zgadza. Sądzę więc, że akurat w tej sprawie większość ma rację.
Mało tego, nie tylko że większość tych autorytetów tę opinię popiera, ale i nawet doprowadzono do tego, iż... odsłonięto specjalny pamiątkowy obelisk ku chwale właśnie tej ekspedycji, której nasz Pałkiewicz przewodził, dokładnie tam, gdzie owe źródła się znajdują. A że wyprawa ta była wielonarodowościowa, uznana przez całe mnóstwo organizacji pozarządowych, a i nawet przez same rządy wielu krajów, to tym bardziej należałoby uznać, iż sprawę tę ostatecznie „przypieczętowano”, czyż nie..?
Gdzie to zatem w końcu jest..? – zapytacie. Ano właśnie tam, gdzie swój początek ma Ukajali, czyli wysoko w Andach (aż na prawie 5200 m.n.p.m!) na terenie Peru, u stóp góry Quehuisha, rozpoczynając się potoczkiem o wdzięcznej nazwie Apacheta. O, i właśnie to ten strumyk należy uznać za początek Wielkiej Amazonki – koniec i kropka!
Owszem, właściwe miejsce jego powstawania również dokładnie znane nie jest, ale już nie dlatego, że tam na skutek niedostępności terenu nie dotarto, ale po prostu dlatego, że to miejsce w pewien sposób... „oscyluje” – to znaczy, w jednym roku spod topniejących śniegów oraz znajdującego się tam lodowca początkowy strumyczek „wypływa sobie tutaj”, natomiast roku następnego „już o te przykładowe 200 metrów dalej” (czyli wyżej, bo to góra przecież), bo akurat ten rok był nieco cieplejszy, aniżeli ten poprzedni, więc i znacznie więcej śniegu i lodu stopniało.
A innym razem z kolei, kiedy zima była sroższa, to lodowiec „zsunął się” ze szczytu tej góry znacznie niżej niż zazwyczaj, więc początkowy strumyczek znowu „sobie wypływał” gdzie indziej – skądś indziej rozpoczynając swój bieg. Tym razem z kolei dużo niżej zbocza spod śniegu „wykukiwał na świat”, ot co. Proste..? A że góra ta rozmiary ma dosyć spore, to i owe różnice odległości również są znaczące, szacowane przez wielu badaczy nawet i na kilkanaście kilometrów. Jednakowoż – powtórzę jeszcze raz zdanie z poprzedniej strony: to właśnie strumyk Apacheta należy uznać za początek Wielkiej Amazonki – koniec i kropka!
No cóż, ale niestety dylemat ten wciąż jeszcze istnieje, dla wielu badaczy ciągle ta sprawa zamkniętą raz na zawsze nie jest, jako że na przykład Francuzi, Amerykanie czy Rosjanie za początek Amazonki nadal uważają rzeczkę Marañon, ale... pozostawmy ich już samym sobie, dobrze? Niechaj oni myślą sobie na ten temat co chcą, zaś dla nas niech będzie wiążącą opinia nie tylko naszej rodzimej polskiej Akademii Nauk oraz podobnych organizacji w prawie całej Europie (o!), ale i przede wszystkim ustalenia Instytucji w tej kwestii najważniejszych – czyli, Peruwiańskiej Akademii Nauk oraz Brazylijskiego Instytutu Badań Geograficznych i Kosmosu (ot, jakoś tak mniej więcej jego nazwa brzmi).
A zatem, moi drodzy, ten Wielki Spór mamy już rozstrzygnięty (i oczywiście na naszą korzyść, a jakże!), pora więc najwyższa zająć się teraz nieco historią, prawda..? A zacznijmy przede wszystkim od tego, skąd w ogóle wzięła się nazwa tej rzeki, wszak chyba to powinno być dla wszystkich nas sprawą pierwszorzędnej ważności, nieprawdaż..? Prawdaż, zatem...
Sam wyraz Amazonka na przestrzeni wieków wyodrębnił się ze słowa amacunu, będącego w jednym z lokalnych indiańskich narzeczy określeniem... „dzikiej wodnej mgły”, czyli jest zapewne wynikiem obserwacji ze strony tychże plemion tej rzeki, nad którą całe swoje życie spędzały, tu się ich członkowie rodzili i umierali, ona sama zaś była ich żywicielką, a i nawet boginią, itd., itp.
Napisałem „obserwacji”, bo chodzi tu oczywiście o wielopokoleniową tradycję tych Indian, którzy mieli na co dzień sposobność widzieć w wielu miejscach swojej rzeki jej wzburzone w pobliżu jakichś skalnych kaskad wody, unoszące się zatem tam w powietrzu całe tumany rozpryskiwanych wokoło kropelek tworzących wspomniane „dzikie mgły” (ba, żeby tylko „dzikie”! Jedno z plemion przyrównuje te mgły nawet do... ryczącego niedźwiedzia!) – ot, chociażby tylko tam, gdzie przebogata rzeźba terenu umożliwiała powstawanie wodospadów, odcinków bardziej wartkiego niż gdzie indziej nurtu, itd. Krótko mówiąc, prastare szczepy indiańskie używały słowa amacunu jako „powstającą z tej rzeki dziką mgłę”, która to nazwa z czasem przeistoczyła się w nazwę całej tej rzeki.
No tak, ale nazwa ta – jak przecież sami zauważyliście – używana była jedynie przez tutejszych Indian, jak zatem ten wyraz wydostał się z tych dzikich terenów „daleko w świat” i stał się w końcu, już po pewnym zmodyfikowaniu oczywiście, nazwą całej tej wielkiej rzeki?
Ano, stało się tak dzięki spopularyzowaniu jej (co poniektórzy używają nawet określenia: „wylansowaniu”) na świecie, głównie w Europie rzecz jasna, przez pewnego szesnastowiecznego hiszpańskiego podróżnika, niejakiego Francisco Orellana, który jako pierwszy Europejczyk (i to już w roku 1540!) przepłynął całą tę rzekę aż z samych Andów do jej atlantyckiego ujścia!
No cóż, nie wiem czy należy w to aż tak bezkrytycznie wierzyć, bo przecież w tamtych czasach o wiarygodne dowody takowych wyczynów było bardzo trudno, więc i o ewentualne „naciąganie” swoich osiągnięć z kolei niezwykle łatwo, ale jeśli jednak przyjąć to jako fakt dokonany – uwierzyć, iż rzeczywiście takowa wyprawa miejsce miała – to... tylko i wyłącznie należałoby gorąco ów wyczyn podziwiać i temu człowiekowi aż do samej ziemi głęboko się pokłonić!
Wszak pomyślcie tylko: ponad siedem tysięcy kilometrów jazdy prymitywnymi łódeczkami (i nie zapominajmy, że to dopiero 1540 rok, czyli czasy... jeszcze naszych Jagiellonów!) poprzez tereny najdziksze z dzikich, w warunkach ekstremalnego zagrożenia ze strony przyrody tej niezwykle niesfornej rzeki oraz porastającej jej okolice dżungli, a nawet i ze strony samych Indian, z których przecież nie wszystkie plemiona były wobec wszelkich obcych przyjaźnie nastawione!
Jeżeli zatem przyjąć, iż przetrwałe do dzisiejszych czasów pisemne relacje i rysunki z tej wyprawy są jednak jak najwierniejsze i po prostu nie są „podbarwione” fantazjami lub nacechowane zwykłym kłamstwem (bo przecież nie raz właśnie tak w historii już bywało, więc takowe, a tamtych czasów dotyczące podejrzenia będą zawsze), to należałoby już tylko westchnąć z zachwytu i rzec: ach, jakaż niebezpieczna, ale i jednocześnie przepiękna ekspedycja to być musiała! Toż przecież – biorąc rzecz jasna pod uwagę tzw. „relatywizm czasów” – trzeba by chyba to osiągnięcie przyrównać do współczesnych wypraw na Księżyc! Tak, bo to była w istocie wyprawa o wręcz niewiarygodnie wysokiej skali trudności i akurat ja osobiście co do tego nie miałbym żadnych wątpliwości. Tylko pozazdrościć!
No cóż, a zatem – z punktu widzenia oczekiwań takiego globtrottera jak ja sam, w nieco minorowym jednak nastroju – musimy szybko przenieść się już w czasie do naszego roku 2003 i zająć się... naszą własną wyprawą przez tę rzekę, prawda? Czyli taką „zwyczajną” – aż czterodobową wprawdzie, ale TO PRZECIEŻ JEDNAK NIE TO – naszą jazdą w górę Amazonki, od jej ujścia aż do wspomnianego Manaus, które to miasto jest aktualnym celem naszej podróży.
Jednakże – no, pocieszcie mnie chociaż trochę..! – mając na uwadze te kilka poprzednich stron opisu tego, co sam tutaj na własne oczy widziałem i na własnej skórze odczułem, to chyba ja także mogę poczuć się choć odrobinkę odkrywcą, no nie? A jeśli już nie odkrywcą, to chociażby poszukiwaczem (o pardon, znalazcą przecież też!) przygód, nieprawdaż..? Prawdaż! Nnnno, to od razu poczułem się lepiej.
Przypłynęliśmy właśnie do Manaus... No dobra, a zatem zjawiamy się u ujścia wielkiej rzeki Negros, cumujemy przy jednym z nabrzeży tego szczególnego portu, w miejscu o nazwie Torres, i... rozglądamy się ciekawie dookoła. No i cóż takiego widzimy..? Otóż, widzimy... kolory! Mnóstwo kolorów! Wszędzie wokoło, gdzie by tylko nie spojrzeć, kolorowo jak – nie przymierzając – w jakimś lunaparku.
Tak, bowiem cumujące tutaj przy brzegach małe pasażerskie i towarowe stateczki, w większości jeszcze o konstrukcji całkowicie drewnianej, co nawet z daleka było doskonale widoczne, były wręcz bajecznie wielobarwne, niektóre z nich wyglądające niemalże jak gustownie wykonane... modeliki i gdyby nie ich „poważne” realistyczne rozmiary, to śmiało można by je... wyjąć z wody i postawić na półce w sklepie i sprzedawać jako dziecięce zabawki do kąpieli!
No, po prostu – porównując już mniej żartobliwie – należałoby rzec, iż one są tutaj wprost cudowne! Wszystkie z nich wyglądają tak (no cóż, nie wiem czy to właściwe określenie, ale z chęcią użyłbym stwierdzenia, że „wyglądają wręcz radośnie”!), że aż chciałoby się natychmiast wsiąść na pokład któregoś z nich i od razu wyruszyć w jakiś rejsik po rzece – ot, oczywiście w celu wycieczkowym, choć one przecież są stateczkami o typowym charakterze tzw. „wodnych tramwajów”.
No tak, lecz niestety one nie służą tutaj jako obiekty turystyczne, lecz są środkami sensu stricte transportowymi i komunikacyjnymi, więc nawet gdybym zapragnął nagle czymś takim się przejechać, to trzeba by od razu udawać się w podróż co najmniej kilkudniową, jako że wszystkie te stateczki obsługują ruch pasażerski i towarowy pomiędzy wieloma znajdującymi się nad Amazonką oraz w jej dopływach miastami.
Szkoda więc, że nie udało mi się tutaj natrafić na żaden taki statek, którego celem byłaby jedynie oferta turystycznych wycieczek po okolicznych wodach tych rzek. No cóż, prawdopodobnie takich nie ma tu w ogóle – chociaż, aż tak całkiem pewnym tego także być nie mogę, bo mimo że moje poszukiwania takowych spełzły na niczym, to przecież ich istnienia wykluczyć nie mogę. Ot, być może jest gdzieś tutaj taka firma przewozowa jedynie dla żądnych wrażeń turystów, ale akurat mi nie udało się jej wtedy wytropić.
Jednakże, co oczywiste, gdyby mi się jednak na coś podobnego natrafić udało, to z całą pewnością z dobrodziejstwa takiej wyprawy wówczas bym skorzystał. I to za każdą cenę! Zwłaszcza że akurat wtedy w tym porcie wolnego czasu mi nie brakowało.
Tak, to prawda, albowiem spotkała nas tutaj zaraz po naszym zacumowaniu niezwykle miła niespodzianka w postaci... wiadomości o strajku tutejszych Stevedorów, co miało być (i w istocie było, uprzedzę fakty) powodem całkowitego wstrzymania portowych prac przez okres w sumie aż około 30 godzin! Na takową wieść zatem z radości aż podskoczyliśmy (ja oczywiście najwyżej, wszak to jasne), bo przecież naprawdę szalenie rzadko zdarza się jeszcze „gdzieś w świecie” taka gratka – toż to był prawdziwy dar niebios!
Bo pomyślcie tylko: w TAKIM porcie jak Manaus, położonym przecież w samym sercu amazońskiej dżungli, los nagle obdarza nas tak cudownym prezentem? Nasz postój tutaj zapowiadał się zatem wprost wybornie, miał w sumie być aż co najmniej trzydniowy, w dodatku jeszcze przy takim nabrzeżu, skąd do ścisłego centrum tego miasta był dystans zaledwie przysłowiowego „rzutu beretem”..! Czyli co..? Ano, wiadomo – w Pols… to znaczy… w Brazylię idziemy, drodzy panowie, w Braaazyyylię idzieeeemy! I niech nam wszystkim zaszumi w głowie, bo sięęę spijeeeemy! Ot, co…
Czyli co..? Zapowiada się nieźle, no nie..? Zapraszam was zatem do lektury odcinka trzeciego, bo przecież Manaus wzywa..!
louis