Geoblog.pl    louis    Podróże    Brazylia - Amazonka, Manaus    Brazylia - Manaus-3
Zwiń mapę
2018
18
wrz

Brazylia - Manaus-3

 
Brazylia
Brazylia, Manaus
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek trzeci, zapraszam...

A zatem, moi drodzy, od czego mam zacząć..? Czy od razu od opisu naszej pierwszej wieczornej wyprawy do tutejszego, położonego nota bene tuż obok portowej bramy baru, czy też może jednak od krótkiej charakterystyki tego miasta – od podania jego historii, kilku ciekawostek, statystycznych danych, itd..? No cóż, sądzę, że chyba jednak od tego drugiego, prawda? Niechaj już mamy to z głowy…
Otóż, Manaus jest… Ale, zaraz zaraz… Toż właśnie przypomniałem sobie, że ja przecież mam gdzieś w moich komputerowych notatkach jakiś skopiowany „żywcem” z Wikipedii tekścik dotyczący tegoż właśnie miasta, po cóż więc miałbym silić się teraz na tworzenie jakichś własnych literackich interpretacji ze znanych mi dotychczas opracowań z nawigacyjnych publikacji i z kilku zachowanych „na potem” turystycznych przewodników, zamiast po prostu – wzorem poprzednich moich podobnie wygodnickich wyczynów – rzeczony fragment „toczka w toczkę” wam przytoczyć? Toż chyba nic złego się nie stanie, prawda..? Zwłaszcza że przecież już nie raz to czyniłem...
A zatem, poniżej wspomniany tekścik z Wikipedii, bo... właśnie przed chwileczką go w jakimś starym pliku w moim komputerku znalazłem...

„Manaus – miasto w północno-zachodniej Brazylii, stolica stanu Amazonas; dostępny dla statków morskich port przy ujściu rzeki Rio Negro do Amazonki. Jest to główny port i centrum na rozległym systemie rzecznym Amazonii. Ujście ciemnych wód Rio Negro do jasno zabarwionej Amazonki daje ciekawe zjawisko mieszania się wód na przestrzeni wielu kilometrów. 1.644.690 mieszkańców (2005).
Historia
Manaus rozpoczęło swoje istnienie jako mały fort, São José da Barra, założony przez portugalskich osadników dla obrony przed hiszpańskimi najeźdźcami przybywającymi Amazonką. W listopadzie 1832 roku osadzie przyznano prawa wioski i nadano nazwę Manaus, w nawiązaniu do plemienia Manaos, które niegdyś zamieszkiwało te tereny. W lokalnym języku słowo to oznacza "Matkę Boga". 24 października 1848 Manaus dostało prawa miejskie oraz nazwę Cidade da Barra do Rio Negro. W 1850 r. Amazonia stała się prowincją Brazylii, zaś miasto w 1856 r. ponownie zmieniło nazwę na Citade de Manaus.
W latach od 1890 do 1920 miasto przeżywało swój złoty okres z powodu zwiększonego zapotrzebowania na kauczuk naturalny po wynalezieniu procesu wulkanizacji. Zapotrzebowanie na kauczuk napędzała rodząca się motoryzacja, a kauczuk był równie ważny jak kawa w brazylijskim eksporcie. Swój rozwój miasto zawdzięczało m.in. portowi rzecznemu z pływającymi nabrzeżami, dostępnemu dla statków oceanicznych, którego budowę ukończyła w 1902 r. firma polskiego inżyniera Bronisława Rymkiewicza.
Dzięki ogromnym pieniądzom Manaus jako pierwsze miasto w Ameryce Południowej miało zelektryfikowany transport publiczny i system telefoniczny w Amazonii. Symbolem ówczesnych możliwości miasta jest bogato przyozdobiony gmach opery do którego sprowadzano śpiewaków z Mediolanu.
Kauczuk uczynił z wielu milionerów, imigranci z północno-wschodniej Brazylii przybywali żeby się wzbogacić. Rozwój miasta został wkrótce zahamowany z powodu wykradzenia przez Anglika Henry Wickhama w 1876 nasion kauczukowca brazylijskiego (Hevea brasiliensis) i założeniu plantacji przez Brytyjczyków w południowo-wschodniej Azji. W 1913 cena kauczuku spadła poniżej 1/4 rekordowych cen z 1910. Do tego w 1920 wynaleziono kauczuk syntetyczny. Wszystko to spowodowało gwałtowny spadek cen kauczuku na światowym rynku i w konsekwencji zubożenie miasta.
Miasto podniosło się znowu, kiedy w 1966 rząd Brazylii ogłosił je portem bezcłowym. Wówczas zagraniczni przemysłowcy zaczęli sprowadzanie półproduktów wolnych od podatków i montowanie ich na miejscu. Wokół miasta zaczęły powstawać nowe fabryki.”

A zatem, skoro już WSZYSTKO o tym mieście wiemy, to chyba przyszła już właściwa pora (wreszcie!), aby wybrać się na jego podbój, prawda..? Toteż nieomal natychmiast po otrzymaniu tej wielce krzepiącej wieści o strajku tutejszego portu rozpoczęliśmy nasze przygotowania do wymarszu, podczas których jednakże okazało się nagle, iż chętnych do tej pierwszej naszej eskapady tegoż wieczora jest... chyba jednak nazbyt wielu..! Ot, ależ nam raptem zagwozdka z nieba spadła!
„O kurde! – popatrzyliśmy po sobie znacząco – No przecież ktoś, do jasnej Anielki, na statku zostać musi..! No owszem, wiadomo, że ci mający akurat w tym czasie swe wachty już z góry stoją na straconej pozycji i wyrwać im się na ląd nie uda, no ale to są ZALEDWIE CZTERY OSOBY z całego składu naszej załogi, więc chyba jednak ktoś jeszcze będzie się musiał tego dnia poświęcić, bo to po prostu za mało ludzi!
Ha, no pewnie, że „drzewiej” bywało i tak, ale raczej jedynie w portach europejskich, że na statku pozostawał zaledwie jeden jedyny człowieczek „robiący wówczas za strażnika” naszego wspólnego dobytku, zaś cała reszta „wybywała” na miasto, ale przecież Południowa Ameryka to nie Europa, a i ten nasz obecny statek to także nie jednostka z gatunku tamtych małych „kaloszy”! Tak więc chyba jednak aż tak gremialna „ucieczka w nieznane” z miejsca swej codziennej roboty tym razem się nie uda.
No dobrze, ale w takim razie... kto odpuści? Kto się poświęci dla tzw. „ogółu”..? Wszakże tych ze 3-4 ludków zrobić to po prostu musi i tyle, gdy tymczasem... cisza wkoło jak makiem zasiał. Tak, ktoś musi, jednakże... KTO, skoro już prawie wszyscy stoimy w pogotowiu „w blokach startowych”, czekając już tylko na sygnał do wymarszu..?
Patrzymy więc wszyscy nadal po sobie, taksując się nawzajem podejrzliwie, śmiejąc się jednak szczerze i głośno z tej przedziwnej sytuacji, która aż tak nagle i niespodziewanie się wytworzyła (no bo chyba nie skoczymy sobie z tego powodu do gardeł, no nie?! To jasne, bo przecież zgoda akurat w tej załodze była wzorowa, wręcz idealna, nikt nikomu wrogiem nie był – tak, to był pod tym względem wyjątkowo udany statek), lecz od ostatecznego rozwikłania tego iście gordyjskiego węzła wciąż jeszcze byliśmy bardzo daleko. Krótko mówiąc, chwilowo trwał typowy szachowy pat. Ot, co...
Jednakże po kilku minutach... jest..! Jest, wreszcie jest..! Jest pierwszy ochotnik, który się zgłosił do pozostania tego wieczora na statku. Był nim jeden z filipińskich marynarzy, do którego po kilkudziesięciu sekundach zdecydował się dołączyć jeszcze nasz Kucharz (też Filipek), ale zaraz po nim... już nikogo więcej nie było! Ot, znowu zapadła wręcz grobowa cisza.
No cóż, a zatem... ponownie gapimy się na siebie znacząco i w nadziei, że jednak ktoś jeszcze wkrótce „pęknie”, ale... nadal cichuteńko! Aż wreszcie słyszymy z pobliża trapu głośną i wyraźną wypowiedź naszego Kapitana (Polaka, którego zresztą nawet imienia nie zdradzę, aby go przez przypadek nie wydać, bo był to człowiek bardzo fajny i jeden z najbardziej „rozrywkowych” ludzi jakich kiedykolwiek w życiu spotkałem), który jednoznacznie w końcu tę sprawę rozstrzygnął, mówiąc (rzecz jasna już w zniecierpliwieniu, a jakże..!): „no kur*a, starczy już tego, bo stoimy i piźdz*my jak potłuczeni, a czas ucieka! Tych sześciu łebków już wystarczy, idziemy więc wreszcie, bo się ściemnia i jeszcze nam gotowi knajpy pozamykać!”
No cóż, skoro tak, to... rozkaz to rozkaz (!), zatem wyruszać w końcu MUSIMY, bo przecież nikt się z samym Kapitanem spierać o nic nie będzie, czyż nie..? No jeszcze tego by brakowało, żeby się jemu w taaaaki wieczór narazić! Tak więc czterech wachtowych oraz tych dwóch dodatkowych nieszczęsnych „wymuszonych ochotników” grzecznie nam na pożegnanie rączkami pomachało, a my... natychmiast ruszyliśmy „w miasto”. Jeśli już nie po jakieś przygody, to przynajmniej po relaks i rozrywkę.
„No i co, fajowo było?” – zapytacie. „No oczywiście!” – odpowiem – No bo jakżeż by w takim miejscu jakiejś fajnej i godziwej rozrywki nie napotkać..?! Dyć ona czaiła się już za jednym z pierwszych rogów przyportowej ulicy, z szeroko rozpostartymi ramionami zapraszając nas w gościnne progi baru o wdzięcznej nazwie Amazonhas Bar (no bo jakże inaczej miałby się nazywać?), w którym miejsc był dostatek, a i wszelakich „dobroci” takoż.
Ba, już sam wygląd wnętrza tego przybytku był wystarczająco silnym magnesem, aby nas w jego podwoje zwabić (ha, nas tam wręcz „wessało”! Tak, nasze nogi dosłownie same tam wlazły!), bowiem na samym środku wielkiej sali była obszerna pokryta parkietem estradka z zamontowanymi na niej, a biegnącymi od podłogi po samą drewnianą powałę... aż trzema niklowanymi rurami..! I oczywiście wiadomo... „że te rury nie były do niczego” jak mówił Jasiu Majstrowi w słynnym skeczu, tylko oczywiście do „tańców na...” lub „tańców przy...” – wszak to jasne jak słońce.
Natomiast w aż dwóch rogach tej knajpy mieściły się ładnie i oryginalnie urządzone barki – jeden z nich przykryty był fajnym, nieco nawet fantazyjnym, a zrobionym z palmowych liści (naturalnych!) daszkiem, pod którym znajdowały się wszystkie półeczki z butelkami i szeroką ladą, a ten drugi był po prostu w kształcie... małego stateczku, do którego najpierw trzeba było przez niewielką furtkę w jego burcie wejść, zaraz za nią wstąpić na niewysoki schodek, by dopiero wtedy znaleźć się przy barowym kontuarze. Pomysł rzeczywiście wspaniały, nic dodać nic ująć! Przyznam, że byłem jego widokiem wręcz zachwycony.
Takoż więc, jak sami widzicie, wieczór zapowiadał się całkiem nieźle, nieprawdaż..? Wolnego czasu bowiem mamy bardzo dużo, tutejsze piwo – jak się już po chwili przekonaliśmy – jest w całkiem rozsądnej cenie, muzyka typowo południowoamerykańska, a nie „sieczka rodem z USA”, no i te... zwiastujące wkrótce niezłą pożywkę dla oczu niklowane rurki! Tak, bo przecież już na samym wstępie nie omieszkaliśmy się o owe „występy” wypytać – będą czy nie..? Oczywiście tak, więc... natychmiast „kotwiczymy”. Ach, jak ja jednak kocham te portowe strajki! Panowie robotnicy, czy nie moglibyście częściej..?
No a co WY na to, moje kochane W.Cz.Czytelniki – zazdrościcie mi..? No, sądzę, że z całą pewnością tak – i to bardzo! – bo przecież jestem teraz w samym sercu wielkiej amazońskiej dżungli (to nic, że w centrum wyrąbanego w niej dużego miasta, ale jak to brzmi, no nie?! W sercu Amazonii!) i właśnie zamawiam sobie z grupką moich statkowych kolegów pierwszą kolejkę tutejszego piwa (zimnego zresztą jak lód – prawdziwy cymes!) oraz...
No właśnie... Cóż, o tym oczywiście także napisać uczciwie muszę, bo przecież absolutną rzetelność mojego przekazu już wielokrotnie wam obiecywałem i wcale nie zamierzam się z tych przyrzeczeń wymigiwać, o nie! Zatem ostatnie zdanie poprzedniego akapitu dokończam: ...pierwszą kolejkę tutejszego piwa (zimnego zresztą jak lód – prawdziwy cymes!) oraz... „całą baterię” rozmaitych mocniejszych drinków (od ginu z tonikiem, poprzez Martini, aż po jakąś zwykłą wódkę z lodem) dla... tutejszych młodych „piękności nocy”, które oczywiście natychmiast do naszych stolików się podosiadały – w sile, najpierw kilku sztuk, by potem swą liczebnością osiągnąć już „pułap kilkunastoosobowy”, kiedy już nasze statkowe towarzystwo w komplecie na dobre się w tej knajpce przy trzech sąsiednich stolikach porozlokowywało.
A wy oczywiście już dobrze wiecie, że takowa gościnność z naszej strony była sprawą jak najbardziej naturalną, bo przecież jesteśmy właśnie w Południowej Ameryce, a tutaj – o czym zresztą już wielokrotnie przy innych okazjach wspominałem – panują jednak pewne niepisane zasady, których przestrzeganie jest w pewnym sensie „punktem honoru” każdego szanującego się marynarza, pomimo faktu, iż są one wręcz NAKAZUJĄCE klienteli tego typu lokali postawienie czegokolwiek do picia miejscowym „damom” (ot, żeby przede wszystkim bar na siebie zarabiał, bo to jest podstawa biznesu), nawet jeśli z ich „szalonej nocnej oferty” skorzystać się nie ma zamiaru.
Bo to, czy któryś z klientów zażyczy sobie „jeszcze coś więcej na bis” od takiej pani oprócz jej wieczornego towarzystwa przy stole, to już inna sprawa – ot, „klient chce, to klient dostanie, jeśli zapłaci”. Sprawa jasna i oczywista. Jednakże, jeżeli „klient nie chce, to rzecz jasna niczego więcej nie dostanie” (a baby grzecznie będą trzymały rączki przy sobie, bo to także jest pewnego rodzaju niepisaną zasadą, aby namolnie nigdy się nie narzucać i nikogo tym nie zrażać – ot, Południówka to nieomal mój „drugi dom”, więc wiem co mówię, możecie mi wierzyć na słowo!), ale od poniesienia pewnych dodatkowych kosztów w takowej knajpce, gdzie owe „dziewuszki” zazwyczaj przebywają, będąc zawsze gotowymi „do pracy” (ale i również do naganiania kasy właścicielom za ich extra drinki) i tak się nie wywinie.
No chyba że taki ktoś chciałby „robić za dziada”, to wtedy co innego, ale... biada mu, biada, jeśli by z jakiegoś powodu (albo i nawet bez niego!) komuś ze „stałych miejscowych bywalców” tegoż przybytku podpadł..! Oj tak, bo wtedy już na żadną ochronę w razie ewentualnej draki (albo i nawet bez niej! A bo to tak trudno „w coś się przez przypadek zaplątać”?) liczyć już nie można.
Ha, czy zauważyliście może, moi mili, te powyższe cudzysłowy..? Czyli te o „stałych bywalcach” lub o „zaplątaniu się w coś”..? Cóż, sądzę że zauważyliście na pewno, więc od razu ich znaczenie wyjaśniam. Otóż, ci bywalcy to oczywiście „opiekunowie” większości z tych „piękności nocy”, natomiast owoż „zaplątywanie się w coś” może być po prostu zwykłym... brakiem wsparcia z ich strony w przypadku sytuacji, kiedy ktoś z alkoholem zbytnio przeholował i w efekcie tego „osłabienia” (rzeczywiście, ileż tych cudzysłowów mi się aż tak nagle namnożyło!?) dla jakiegoś miejscowego rzezimieszka mógłby się stać łatwym celem jakiegoś potencjalnego napadu. Zatem czy nie lepiej mieć tego rzezimieszka po swojej stronie – ba, w pewnym sensie to nawet ZMUSZAĆ go do ochrony swej, czasami bardzo już „zmęczonej” osoby..! – jeśli tylko da się mu dodatkowo zarobić na tych „cyganionych” od nas drinkach dla panienek? Ot, pytanie chyba czysto retoryczne, zwłaszcza że dotyczy ono naszej ukochanej Południowej Ameryki, czyż nie..?
Krótko mówiąc, dla marynarzy z przysłowiowym wężem w kieszeni w takich lokalach raczej miejsca nie ma, albo przynajmniej są tam niemile widziani. Jeżeli jednak my posłusznie „w tę grę gramy” i owych niepisanych zasad przestrzegamy, to z całą pewnością ten przysłowiowy włos z głowy nikomu z nas spaść nie może (i to nawet łysym! Ot, taki sobie eufemizm, ale jak wiele mówiący!), bowiem „ci bywalcy” już o to osobiście zadbają. A muszę wam jeszcze zaznaczyć, że są oni wszyscy z reguły z wyglądu niezłymi „zakapiorami”, na widok których już od tzw. „pierwszego wejrzenia” można poczuć „watkę w kolankach”, lecz mimo tego, wobec uczciwych klientów (czyli tych „grzecznie stawiających drinki komu trzeba”) również zachowują się bardzo uczciwie. I proszę mi wierzyć, iż w tym co piszę, wcale nie przesadzam.
To znaczy (przetłumaczmy już to wreszcie „z polskiego na nasze”), dajesz im godziwie dorobić właśnie poprzez te dodatkowe drinki dla panienek (a co z ewentualnym „dalszym ciągiem” to już zazwyczaj nie ich sprawa – no, przynajmniej oficjalnie), to i oni zadbają o to, abyś mógł czuć się z takim miejscu ZAWSZE I NIEZMIENNIE BEZPIECZNIE..! Słowem, nic ci tutaj grozić nie może jeśli tylko „wyskoczysz” co pewien czas z tej dodatkowej forsy, która zresztą (naprawdę, wierzcie mi) w swej wysokości nigdy powalająca na kolana nie jest. Ot, jest to z reguły wydatek rzędu zaledwie z 20 do 40 dolarów „od łebka”.
Czyli co..? Dużo tego..? A proszę mi wierzyć, że naprawdę raczej nigdy (no przynajmniej ja osobiście jeszcze takiego przypadku świadkiem nie byłem) nikt z właścicieli takich lokali w tej delikatnej materii nie „przegina”, bo wbrew pozorom ci ludzie naprawdę kierują się rozsądkiem i swoich klientó w w żaden sposób do ewentualnych powtórnych wizyt zrażać nie chcą.

Tym razem dodatkowych komentarzy nie będzie, o! Koniec odcinka, i już.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020