Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyspy Salomona - Honiara    Wyspy Salomona - Honiara-3
Zwiń mapę
2018
18
paź

Wyspy Salomona - Honiara-3

 
Wyspy Salomona
Wyspy Salomona, Honiara
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam do lektury odcinka trzeciego...

A teraz jeszcze dwa krótkie zdania na temat miejsca, w którym aktualnie przebywamy, tzn. chodzi mi tu głównie o nazwę wyspy, na którą zawitaliśmy, podejrzewam bowiem, iż z pewnością nie każdy z was zwrócił na to uwagę. Przypominam więc - jesteśmy właśnie na wyspie Guadalcanal, na której leży tutejsza stolica, Honiara. Tak, to jest właśnie ta słynna wyspa, która była widownią jednych z najkrwawszych starć wojsk amerykańskich i japońskich podczas Drugiej Wojny Światowej prowadzonej w rejonie Pacyfiku.
Dla Historyków jest to więc miejsce bardzo znane, wsławione w świecie właśnie owymi ciężkimi bojami o każdy skrawek tutejszego terenu (zwłaszcza w okolicach Honiary), zaś ślady tamtych wydarzeń były tu spotykane niemalże na każdym kroku. Od wszelakiego wojskowego żelastwa w otaczających stolicę lasach, a nawet i w samym mieście aż się roiło, dno zatoki natomiast (podobno - tak przynajmniej twierdzili tuziemcy) było niemal całkowicie "usiane" niezliczoną ilością wraków małych okrętów, desantowych barek, innego sprzętu a nawet i samolotów. A zatem, skoro byliśmy w tak atrakcyjnym historycznie miejscu to rzecz jasna trzeba było jak najdokładniej je wyeksplorować, prawda..? Być tutaj i nie widzieć takich rzeczy..? O nie..!
Toteż głównym "punktem programu" naszego postoju w owym porcie (a staliśmy tutaj około 5 dni) były oczywiście częste wypady w okoliczne lasy, właśnie w celu obejrzenia takiego porzuconego zniszczonego i przerdzewiałego sprzętu militarnego, którego w istocie było tu dość sporo. Stały więc sobie gdzieś w zaroślach rozsypujące się już ze starości np. najprzeróżniejsze pojazdy, małe działka, karabiny maszynowe na jakichś lawetkach z kołami i tym podobne inne elementy wojskowego uzbrojenia, który stanowił dla nas naprawdę nie lada atrakcję. Co prawda zjedzone to wszystko już niemal „do żywego” przez korozję lub też niemiłosiernie pogięte albo połamane, ale jednak trafiały się i takie egzemplarze, których stan umożliwiał jeszcze dokładne przyglądnięcie się takiemu „czemuś”, a nawet i „zanurkowanie” w nim głęboko w celu jeszcze lepszej jego penetracji i eksploracji. Całkiem przyjemna "zabawa", zapewniam (w każdym z nas przecież, mimo aktualnego wieku, wciąż jeszcze tkwi dziecko)..!
Tak było właśnie między innymi z wrakiem japońskiego wozu bojowego, na który natknęliśmy się któregoś popołudnia w przydrożnych zaroślach z dobre dwa kilometry poza miastem. Można było do „tego czegoś” (jak to w ogóle mam nazwać - mini-czołg, tankietka czy też jeszcze jakoś inaczej..? Nie wiem, nie znam się na tym) po prostu wejść przez znajdujący się u góry, pozbawiony już swojej pokrywy dość wąski właz i będąc już wewnątrz wyobrazić sobie jak to w takiej "trumnie" musiało być podczas walki. Brrr… Paskudne uczucie. W istocie jak w grobie. Zwłaszcza że podobno podczas tej wojny było tu istne piekło… I do tego tenże klimat… Można to było sobie łatwo wyobrazić siedząc w środku takiego grata, w którym pomimo znacznych już ubytków wyposażenia i dziur w pancerzu zapewniających wentylację i tak można było poczuć te "przemiłe" panujące wewnątrz gorąco. Brrr…
Nawyszukiwaliśmy w okolicy podobnych obiektów z dobre dwa tuziny, „zbadaliśmy” je rzecz jasna dość dokładnie (a jakże), bawiąc się w tropicieli Historii, ale potem zawsze po takim spacerku lądowaliśmy z powrotem w miasteczku i zajmowaliśmy się już sprawami bardziej przyziemnymi i dla marynarzy jednak zdecydowanie bardziej przyjemnymi i… ważniejszymi. Czyli wiadomo - wizyta w knajpce (a jakże!) i jakieś dobre „wieczorne” piwo w celu skutecznej ochłody po wizytach w czeluściach takich piekielnych maszyn oraz „wypłukania z siebie bojowego pyłu”, którego się tam nawdychaliśmy.
O, i tak właśnie upływał nam czas w tym porcie - na zmianę; plaża, kąpiele w morzu, wyprawy w busz w poszukiwaniu wojskowego żelastwa, potem knajpka, rano plaża… Kiedy więc miało się wolny czas po swojej pracy naprawdę było tutaj co robić. Nudy więc nie cierpieliśmy. A ja, ilekroć tylko doszukiwaliśmy się gdzieś jakiegoś nowego przerdzewiałego wraku wojskowego wyposażenia, zawsze zachodziłem w głowę jak to w ogóle możliwe, żeby aż do tej pory nie wysprzątano wszystkich tych porzuconych śmieci i nie usunięto ich z okolicznych lasów. Czyżby pozostawiono to tutaj specjalnie, właśnie w celu zachowania owego stanu rzeczy, dla wyeksponowania tych porzuconych obiektów w tzw. „naturze” jako specyficzną i dosyć oryginalną atrakcję turystyczną..? Być może, tego akurat nie wiem, ale czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby jednak stworzenie tutaj odpowiedniego muzeum, czegoś w rodzaju skansenu, w którym by ten cały sprzęt wystawiono..?
Chociaż, tak prawdę mówiąc, nie jestem całkowicie pewien czy właśnie tego typu muzeum gdzieś tutaj jednak nie istniało, tylko że nie dane nam było na nie się natknąć, a akurat o to jak na złość nikogo z tubylców nie zapytaliśmy. Ale może to nawet i lepiej, iż taki porzucony przed sześćdziesięcioma laty sprzęt znajdował się wciąż na swoim miejscu – dokładnie tam, gdzie dokonywał swego "żywota"..? Kto wie, bowiem stwierdzić by można, iż taka naturalna ekspozycja miała jednak swój specyficzny smak oraz niepowtarzalny klimat, czyż nie..? A wy, co wy na ten temat sądzicie..? Jednakże, tak na marginesie, należałoby się raczej cieszyć z faktu, że w tutejszej rzeczywistości nie istnieje zjawisko tzw. „złomiarstwa”, jak to ma miejsce w naszym kraju, bowiem z całą pewnością nasi zbieracze szmelcu w mig uporaliby się z całym tym bałaganem i zapewne w bardzo niedługim czasie po tych zabytkowych obiektach nie pozostałoby nawet przysłowiowe wspomnienie. Oj tak, bo nasi polscy złomiarze to w istocie talent do takich spraw mają, ani chybi. No cóż, ale akurat tutaj zupełnie ten proceder nie grozi, bo przecież należałoby zacząć od tego, że aby w ogóle to zjawisko zaistniało, to najpierw musiałyby tu być jakieś huty – o zwykłych skupach złomu już nie wspominając. Tak więc tutejsze pozostałości po owych wojennych wydarzeniach mogą sobie tutaj nadal spokojnie w miejscowych lasach „rdzewieć aż do woli”, bowiem nikt się do nich dobierać raczej nie będzie.
Ale, jak się po niedługim czasie okazało, nawet i takich „leśnych” atrakcji było nam mało, wkrótce zapragnęliśmy więc czegoś więcej, wciąż bowiem mieliśmy w pamięci opowieści tutejszych mieszkańców o wrakach spoczywających na dnie zatoki. Toteż wypytywaliśmy ich czy nie ma tu gdzieś możliwości obejrzenia czegoś takiego na własne oczy (bez konieczności nurkowania, rzecz jasna), czy może jest gdzieś jednak taki obiekt, który zalega na małej głębokości lub nawet wystaje spod powierzchni wody, a który znajduje się niedaleko i można by do niego bez przeszkód dotrzeć naszą szalupą..? I ku naszej wielkiej radości dowiedzieliśmy się, że owszem - że jest w pobliżu takie miejsce, jakaś mielizna, do której można dopłynąć i dostrzec na dnie poprzez kryształowej czystości wodę leżący na niewielkiej głębokości wrak jakiegoś stateczku, zatopionego tutaj rzekomo podczas desantu wojsk amerykańskich podczas wojny. Napisałem "rzekomo", bo przecież informacja ta pochodziła z opowiadań dość młodych jeszcze tubylców i wcale nie musiała być prawdziwa. Trzeba więc było przekonać się o tym na własne oczy, nieprawdaż..? Zobaczyć czy ów wrak swym wyglądem przypominał wojenny okręcik z okresu wojny i czy był odpowiednio i "uczciwie" stary. Ponownie zatem „zagrała” w nas ciekawość badaczy i odezwała się dusza odkrywcy. Nasi informatorzy twierdzili jednak, iż nie jest to żaden „bajer”, jakaś legenda stworzona na użytek turystów, ale jest to wrak autentyczny i w dodatku dość dobrze widoczny. Otóż to..! A zatem, dobra nasza..! Jedziemy więc…
Postanowiliśmy wyruszyć tam z samego rana, zaraz po śniadaniu. Ustaliliśmy z owymi ludźmi, którzy nas o tym poinformowali, wszelkie szczegóły, wypytaliśmy o wszystko co trzeba, a co więcej – jeden z nich zaofiarował się wybrać się tam razem z nami jako przewodnik. A zatem, to nawet lepiej, bowiem obejdzie się przynajmniej bez zbędnej straty czasu potrzebnego do odszukania tejże mielizny. Wszystko więc było już "nagrane" i zmontowana już "silna grupa wycieczkowa", czyli wszyscy chętni na tenże wypad, szykowała się do wyjazdu, ciesząc się niezmiernie z takiej okazji - napotkania na swej drodze następnej niecodziennej atrakcji.
Ale… niestety..! Akurat moja (i tylko moja!) radość z tej perspektywy okazała się być przedwczesna..! Ależ wtedy miałem pecha..! Nawet jeszcze teraz, jedynie na samo wspomnienie tej chwili ręce same zaciskają mi się w pięści ze złości..! Bo wyobraźcie sobie - byłem już po mojej służbie, całe następne przedpołudnie miałem wolne, teoretycznie nic więc nie stało na przeszkodzie, abym w tej wyprawie wziął udział, ale jednak… nie pojechałe.! A wiecie dlaczego..? Nie byłem bowiem w stanie w ten dzień nawet wsiąść do szalupy! I to z takiego powodu, że aż mnie dosłownie skręcało ze złości i z rozżalenia (o tych rączkach samych zaciskających się w pięści już pisałem), zaś sprawcę mojej ówczesnej niemocy miałem najszczerszą ochotę po prostu "stłuc na kwaśne jabłko"..! Napiszę więc pokrótce o co chodzi, a wy sami oceńcie, czy w podobnej sytuacji również nie mielibyście takiej ochoty, ażeby "spuścić solidne manto" temu człowiekowi..! Ufff…
Toteż teraz o tym, co wydarzyło się tego wieczora, który poprzedzał naszą planowaną poranną wyprawę. Jednakże, aby to wszystko było dla was bardziej zrozumiałe, muszę się nieco cofnąć w czasie. Otóż… Trzy miesiące wcześniej w biurze naszego Armatora dostałem przydział na ten statek, na którym obecnie "jesteśmy". Z dokonanym więc odpowiednim wpisem w Książeczce Żeglarskiej, z „Musterolą” i z zadowoleniem malującym się na mojej twarzy (był to bowiem wyjazd na jedną z najciekawszych linii - Południowego Pacyfiku) wyszedłem z gmachu firmy i nagle - dosłownie minutę później (!) - wydarzyło się coś, co było zaczątkiem całego szeregu zdarzeń, którego „ukoronowaniem” był właśnie ów pech, o którym teraz chcę napisać. Niby nic wielkiego, ale jednak warto poświęcić temu choć kilka zdań.
Otóż, wyszedłem z budynku Armatora na ulicę (nie jest żadną tajemnicą, że chodzi tu o ulicę 10-go Lutego w Gdyni, to jasne), skierowałem się na pobliski dworzec kolejowy i uszedłszy zaledwie kilka kroków (dosłownie!) poczułem nagle dość silne uderzenie w tył lewej nogi, słysząc jednocześnie głośne warczenie a potem szczekanie dużego psa oraz skowyt jakiegoś innego, mniejszego. Po prostu, z mojej lewej strony wyprzedzał mnie, biegnąc po chodniku, jakiś niewielki bezpański kundel a w tym samym momencie z przeciwka nadchodził jakiś facet trzymając na smyczy dużego wilczura (oczywiście bez kagańca, bo jakżeby inaczej? Wszak jesteśmy w Polsce.) Ów kundel najwyraźniej nie spodobał się temu brytanowi, który znienacka z głośnym ujadaniem napadł na niego gryząc go w kark i grzbiet, zaś siła jego niespodziewanego ataku spowodowała, iż oba psy wpadły z impetem na mnie i kotłując się przy mojej lewej nodze gryzły się nawzajem zajadle, mając pyski dokładnie obok mojego golenia..! No co za pech..!
Tenże kundel, skowycząc wniebogłosy podczas swojej obrony, wcale biernie nie poddał się temu atakowi, ale odgryzł się również solidnie temu bandycie (bo się nawet polała krew, dobrze mu tak!), ale czy musiało się to wydarzyć akurat przy mojej nodze..? Żaden z tych psów oczywiście nie wykazał zainteresowania moją skromną osobą, ale w efekcie, do cholery, chyba tylko ja poniosłem największe konsekwencje ich gwałtownej kłótni! Po chwili bowiem pieski się rozszczepiły (wilczur został odciągnięty przez swojego właściciela, zaś kundel czmychnął w popłochu gdzieś w kierunku dworca), ale okazało się, że podczas ich walki któryś z nich zahaczył mnie przy okazji swoim kłem, powodując na mojej nodze... krwawiącą ranę od ugryzienia..! Ranka była niewielka, ot zwykłe, choć nieco krwawiące otarcie, ale jednak była..!
No kur..! Że też akurat teraz musiało mi się przytrafić coś takiego, kiedy do wyjazdu pozostały zaledwie trzy-cztery dni..! No przecież nie odważę się wypłynąć w około półroczny rejs nie mając absolutnej pewności co do stanu zdrowia obu tych bestii, to przecież jasne, prawda..? Skąd bowiem mogłem wiedzieć, akurat który z tych psów mnie swoimi zębami zahaczył..? Kundel zwiał i „szukaj wiatru w polu”. Zatem obecność przestraszonego (i to jak!) właściciela tego wilczura i tak mi nic nie dawała, bo cóż z tego, że mi nawet podetknie pod nos jakieś świadectwo jego szczepienia przeciwko wściekliźnie, skoro tamten bezpański jest już zupełnie nieosiągalny..? Ależ wtedy "cholerowałem" (i nie tylko!), aż się ludzie za nami oglądali..! Posłałem więc tylko temu facetowi parę „soczystych jobów” (a ten pies, o dziwo, skulił ogon i się za niego schował - bohater, cholera..!), wyzwałem go od najgorszych "sk….synów" i kiedy mi już ulżyło, w zrezygnowaniu poczłapałem na dworzec na pociąg.
No i co teraz..? Nie miałem wtedy jeszcze nawet najmniejszego pojęcia jak takie sprawy się załatwia, nigdy dotąd bowiem nie zaznałem jeszcze takiego "szczęścia" pokąsania przez nieznanego psa (bo znane to już mnie nie raz gryzły, a jakże!), ażeby wiedzieć jakie w takich wypadkach obowiązują procedury. Toteż, kiedy tylko dojechałem już do domu, zgłosiłem się natychmiast w Szpitalu Zakaźnym w moim mieście i tam dowiedziałem się, że niestety, ale muszę otrzymać serię odpowiednich zastrzyków przeciw wściekliźnie i podczas całego okresu owej kuracji BEZWZGLĘDNIE MUSZĘ być w każdej chwili osiągalny i do dyspozycji tejże Instytucji dla zapewnienia kontroli, że takie szczepienia są naprawdę wykonywane. To jasne, takie są przecież przepisy w naszym kraju obowiązujące w tym względzie, ale… Owa seria szczepień trwać miała około trzech miesięcy..! O rany..! A co w takim razie z moim wyjazdem..? Przecież do wyjścia w morze pozostały raptem trzy-cztery dni, a co tu dopiero mówić o trzech miesiącach..?! Odpowiedziano mi zatem, że niestety, ale w takiej sytuacji mój wyjazd jest absolutnie wykluczony. No nieee..! I co teraz..?
Lecz na szczęście znalazło się rozwiązanie – i to jakie proste. Zapytano mnie bowiem czy na tym statku, na który mam właśnie zaokrętować jest lekarz, bo jeśli jest ktoś takowy w załodze, to nie ma sprawy, zostanę wtedy zaopatrzony w odpowiednie szczepionki, które zabiorę z sobą w rejs, a ów lekarz mi je po prostu zaaplikuje w odpowiednich terminach podczas podróży, natomiast prawdziwość tego faktu może być poświadczona odpowiednim dokumentem (który mi od razu na miejscu wepchnięto do ręki) podpisanym przez tego lekarza, przeze mnie oraz przez Kapitana statku. I wówczas kłopot z głowy, bowiem przepisy na taki manewr jak najbardziej zezwalały. Toteż oczywiście tak się stało…
Cała seria owych szczepień składała się z pięciu lub z sześciu zastrzyków (dokładnie już nie pamiętam), a nosiła nazwę „szczepionki Pasteura”. Pierwszy zastrzyk, tzw. „zerowy” zaaplikowano mi już na miejscu, z chwilą zgłoszenia się do szpitala, a cała seria następnych, tzw. „przypominających” miała być podawana w jakichś szczególnych odstępach czasowych, detali już nie pamiętam, ale wystarczy że podam, iż dwa następne dano mi jeszcze w kraju, w tym samym szpitalu, a dopiero te ostatnie z serii dostałem do ręki (za poświadczeniem), a które miałem pozostawić w lodówce statkowego szpitaliku. I kiedy nadchodził termin kolejnego zastrzyku Lekarz miał mi go zaaplikować dokładnie według zaleceń otrzymanych na specjalnym dokumencie. (A tak na marginesie – ależ się znowu rozpisałem na uboczny temat..! Jednak, skoro już „uderzałem” w filozofię czy w sprawy wojskowości, to w końcu co mi szkodzi, że teraz z kolei „pozgrywam” medyka, czyż nie..?) Czyli wszystko już było jasne jak słońce. Nastąpiło zadośćuczynienie przepisom, a ja miałem problem rozwiązany, bo dostałem po prostu do ręki trzy specjalne plastikowe pudełeczka ze szczepionkami i mogłem już z całkowicie czystym sumieniem i bez obaw w ową podróż wyruszyć. I tutaj wreszcie dochodzę do sedna sprawy…
Ów zastrzyk aplikowany był w zewnętrzną część prawego uda, igła wbijana była dosyć głęboko prostopadle do powierzchni skóry – toteż cała zawartość tego leku wstrzykiwana była gdzieś w pobliżu okostnej (swoją drogą, bardzo ciekawa metoda, prawda..?). Taki sposób powodował zatem, iż szczepienie było dość bolesne (ale nie na tyle, ażeby zaraz się z tego powodu użalać, o nie..! W końcu jestem mężczyzną - ba, marynarzem (!!!), nieprawdaż..?) - jednakże robiony przez wprawione pielęgniarki w szpitalu był niemalże „przyjemnością”. Ot, drobne ukłucie, lekki ból, potem chwilowe drętwienie uda i „po krzyku”.
Ale kiedy zrobił mi go ten„konował” na statku, to wrażenie z tego wydarzenia było niemalże równe temu, które bym chyba odniósł poddając się operacji – co najmniej! – wycięcia woreczka żółciowego..! Ginekolog, cholera..! Tak tak - dobrze przeczytaliście, to wcale nie pomyłka ani żart..! Takich właśnie lekarzy zatrudniał wówczas nasz Armator, zupełnie nie bacząc na ich specjalizację. Po prostu zgłaszał się ktoś taki „z plecami” do naszej firmy na kontrakt i załatwiano mu jakiś atrakcyjny rejsik (jak na przykład ten nasz - dookoła świata), bo przecież miał lekarskie papiery, a co najważniejsze był „znajomym królika”, i tyle. Toteż psychiatra, ginekolog, neurolog czy też nawet onkolog (sic!), cóż to w ogóle za różnica? Jechał i już. A ten nasz był akurat… ginekologiem... Tak, tak – proszę się nie śmiać…

O, i tym przedziwnym akcentem zakończę rozdział trzeci, jednakże już teraz zapraszając was do lektury odcinka czwartego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020