Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyspy Salomona - Honiara    Wyspy Salomona - Honiara-5
Zwiń mapę
2018
18
paź

Wyspy Salomona - Honiara-5

 
Wyspy Salomona
Wyspy Salomona, Honiara
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
HONIARA - Wyspy Salomona - Grudzień 1989

No to ponownie jesteśmy na Wyspach Solomona… Mam zatem nadzieję, że zapamiętaliście coś niecoś na ich temat z poprzednich odcinków o Honiarze i nie muszę już poświęcać ani czasu, ani miejsca na jakiekolwiek opisy tutejszych okolic czy zwyczajów panujących w porcie, prawda..?
Przypomnę jedynie, że ów porcik to leżąca na północnym wybrzeżu wyspy Guadalcanal stolica tegoż kraiku, zaś podczas mojej pierwszej tutaj wizyty, w Lipcu 1985 roku, w trakcie manewrów podchodzenia do nabrzeża w wyniku zakleszczenia się na bębnie windy cumowniczej jednej z naszych lin spowodowaliśmy malowniczo wyglądającą wywrotkę łódeczki z cumownikami, którzy zaznali wówczas przymusowej kąpieli w portowym basenie, my natomiast najedliśmy się potężnego strachu, obserwując z obawą czy ci ludzie nie dostaną się pod naszą okrętową śrubę. Pamiętacie to..? Jeśli tak, to znaczy, że „jesteśmy już w domu” i absolutnie nie ma potrzeby rozpisywać się na temat wielu szczegółów z tym portem związanych. Przystępuję zatem od razu do rzeczy…
Przyjechaliśmy tu prosto z nowozelandzkiego portu Lyttelton po ładunek przeznaczony do Singapuru oraz do któregoś z portów europejskich (już nie pamiętam którego, chyba do Bordeaux), jednakże - dziwne to, ale prawdziwe - zupełnie sobie nie przypominam co to w ogóle był za ładunek..! No, ciekawe to nieco, bowiem pamiętam z grubsza jego porty docelowe, natomiast zupełnie wypadły mi z głowy obrazy załadunku tegoż towaru do naszych ładowni. Ale sądzę, że było to albo kakao, albo kawa - tak jak za pierwszym razem - bo co do kopry, to myślę, że chyba jednak nie, bowiem później wybieraliśmy się po nią do Noro, toteż raczej stąd jej nie braliśmy. Jednakże to oczywiście nieważne, bo przecież i tak nie zamierzałem na temat załadunku się rozpisywać, chciałem jedynie uczynić to z czysto kronikarskiego obowiązku i właśnie przy tejże okazji odkryłem, że jednak tego nie pamiętam. No cóż, czas nie stoi w miejscu, starzejemy się moi drodzy… Ale, skoro tego nie pamiętam, to… Zajmijmy się zatem sprawami następnymi…
Następnymi, czyli… jakimi..? Czym na przykład..? Ano, na przykład wycieczkami. Bo przecież dobrze pamiętacie, jak sądzę, z czego znany jest ów rejon - pisałem już o tym w pierwszym rozdziale o Honiarze, że wyspa Guadalcanal podczas Drugiej Wojny Światowej była widownią bardzo zaciętych i krwawych walk pomiędzy wojskami japońskimi i amerykańskimi, właśnie w pobliżu tegoż miasteczka, toteż pozostałe po tamtych wydarzeniach ślady w postaci dość sporej ilości porzuconego lub zniszczonego podczas działań wojennych wojskowego sprzętu były znakomitymi celami wszelkich turystycznych wypraw organizowanych we własnym zakresie przez członków naszej załogi.
Tak więc tradycyjnie już militarne obiekty typu; działka, wozy bojowe lub inne wojskowe pojazdy, będące już jedynie kupami złomu, stanowiły bardzo wdzięczne „punkty programu” naszych wycieczek – jednakże ja, zważywszy na fakt, że praktycznie rzecz biorąc miałem już to wszystko „zaliczone”, w takowych imprezach już niespecjalnie się udzielałem i ograniczyłem się tylko do jednej jedynej wyprawy tego rodzaju. Inni członkowie załogi natomiast, którzy byli tutaj po raz pierwszy, ganiali oczywiście po całej okolicy w poszukiwaniu porzuconych tutaj militariów i głównie na tym się koncentrowali zagospodarowując swój wolny czas w tym porcie. Ja zaś następnego dnia od naszego zacumowania postanowiłem spędzić moje wolne popołudnie w sposób zupełnie indywidualny, na długiej samotnej wycieczce poza miasto.
Mieliśmy na naszym statku do dyspozycji załogi dwa ładne turystyczne rowery z bydgoskiego Rometu, dostarczone tu niegdyś przez (bodajże, bo tego tak całkiem pewien nie jestem) jeden z Działów naszego Armatora zajmującego się sprawami rozrywek dla „pracowników pływających” (tak uroczo wtedy nas właśnie nazywano. A swoją drogą - dziś aż trudno w to uwierzyć, ale naprawdę taki Dział był..! Nie wiem jednak, jak dokładnie się on nazywał.). Owe rowerki oczywiście cieszyły się ogromną popularnością i były dość intensywnie przez załogantów używane, niemalże w każdym porcie na trasie naszych podróży, jednak dopchanie się do kolejki, która nieustannie do nich „stała”, dla osób bez tzw. „przebicia” czy też bez „chodów” u zarządzającego nimi Ochmistrza, graniczyło niemal z cudem.
Toteż, kiedy wreszcie trafiła mi się taka okazja, że zupełnie bez kolejki (bowiem Ważniaki z „chodami” mieli akurat wówczas inne plany) mogłem jeden z owych rowerów wziąć w posiadanie na te popołudnie, bo akurat stał sobie grzecznie w magazynku bez „przydziału osobowego” (czyli czekał właśnie na mnie!), to bez wahania porwałem go w swoje ręce, krzycząc w duchu; „mój ci on nareszcie, mój..!” No, wreszcie mam sposobność wybrać się gdzieś dalej, bo przecież piesze wycieczki ze swej oczywistej natury są mocno w swym zasięgu ograniczone, natomiast teraz popedałować mogę znacznie dalej, planując sobie wyprawę do oddalonej nieco od Honiary, a wyszukanej przeze mnie na naszej nawigacyjnej mapie plantacji kokosowych palm, w pobliżu której znajdowały się jakieś gęsto porośnięte dżunglą wzgórza z kilkoma przecinającymi je dolinkami pełnymi strumyczków i skał. Tak przynajmniej „mówiła mi” owa mapa, a jak będzie w rzeczywistości, to się zobaczy… Na koń więc..!
Jeszcze przed kolacją (może to była godzina 15-ta lub 16-ta, nie pamiętam) wyruszyłem w drogę zabierając z sobą nieco prowiantu w postaci kilku jabłek, batoników Prince Polo i czegoś do picia, bowiem nie zamierzałem już na dokładną godzinę kolacji powracać, ale nieco później - i byłem pewien, że długotrwałe pedałowanie na tyle mnie zmęczy, że lepiej jednak będzie jeżeli zabezpieczę się czymś na drogę, aby „nie paść z głodu” zanim z powrotem nie dotrę na statek.
Ów rowerek posiadał całkiem zgrabnie wyglądający i praktyczny bagażnik, toteż odpowiednio zamocowując na nim plastikową reklamówkę z moimi wiktuałami mogłem poczuć się całkowicie swobodnie, nie będąc niczym obarczony - nie mając w rękach jakiegokolwiek zawadzającego mi bagażu ani żadnej zwisającej z kierownicy torby, o którą niechybnie uderzałbym kolanami podczas pedałowania. Tak więc pełen luz, wyprostowana dumnie sylwetka zdobywcy, zadarty do góry nochal, „przepisowa” czapeczka typu bejsbolowego z napisem „Auckland” na czole oraz oczywiście żar w oczach, nadzieja w sercu i głowa pełna pomysłów na racjonalne i miłe spędzenie tegoż popołudnia. Zatem w drogę Panie Odkrywco..! No, na co jeszcze czekasz..? Ruszaj już..!
Toteż wyruszyłem… Mój rowerek okazał się być - nie powiem - całkiem „rączym mustangiem” i przy niewielkim nawet nakładzie sił rozwijał dość dużą prędkość, zatem poczułem się nagle jak ptak niemalże, lub jak uczestnik kolarskiego wyścigu i aż tak bardzo zapamiętałem się w swoim pedałowaniu, że już przy pierwszym ostrym zakręcie, jeszcze przed rogatkami miasteczka, jadąc z niewielkiego wzniesienia omal nie wpakowałem się całym impetem w przydrożne chaszcze..!
Siła odśrodkowa bowiem była na tyle wielka, że odrzuciła mnie na sam skraj szosy i z trudem łapiąc równowagę, przejeżdżając zbyt blisko wystających z zarośli krzaczków, dostałem całą serią ich kolejnych gałązek tak porządnie „po pysku”, że od razu przywołało mnie to do porządku. Zwłaszcza że z naprzeciwka akurat wtedy nadjeżdżała niewielka ciężaróweczka, z którą minąłem się niemal „na odległość żyletki”, kiedy to pouderzany całymi garściami wystających z przydrożnego lasku witek „odbiłem się” od tych zarośli wypryskując w pełnym pędzie na sam środek drogi.
Ufff… Nie obaliłem się jednak – na szczęście! – z hukiem na szosę (no, tego by jeszcze brakowało, bo co by wówczas było z moją dalszą wyprawą?!), ale to natychmiast nauczyło mnie moresu i już podczas mojej dalszej drogi ze znacznie większą ostrożnością podchodziłem do możliwości mojego wehikułu, bo przecież – tak sobie wówczas pomyślałem – to raczej nienajlepszy sposób na wyżywanie się i na dawanie upustu nadmiarowi swojej energii, prawda..?
Tak więc już na samym początku mojej wyprawy dorobiłem się kilku zadrapań na twarzy oraz napędziłem sobie niezłego stracha podczas zbyt bliskiego spotkania z ciężarówką, która nagle wyskoczyła zza zakrętu, a wszystko to tylko dlatego, że poczułem się nagle niby wolny ptaszek, pędząc jak na skrzydełkach i jeszcze pogwizdując sobie przy tym wesolutko, zupełnie o Bożym świecie zapominając..! Bo to przecież z pewnością nie rumak był nazbyt szybki, ale raczej jego jeździec nie za bardzo potrafił się na nim zachować. Ot, co… A i tak powinienem być wdzięczny losowi za to, że już na samym wstępie mojego wypadu nie wylądowałem w szpitalu..! Eeeech, dać małpie zegarek…
Jak więc się możecie domyślać, po kilkudziesięciu metrach, kiedy już rower wytracił swą dużą prędkość, zatrzymałem się na krótko na poboczu, ażeby otrzeźwieć nieco i ochłonąć z tego niemiłego wrażenia, które zupełnie niepotrzebnie sobie zafundowałem. Czyli, mówiąc po ludzku - musiałem najpierw „zdjąć duszę z ramienia”, chociaż tak prawdę powiedziawszy, w obliczu tego co jeszcze miałem przed sobą, powinienem raczej zostawić już ją tam na stałe na tenże dzień, żeby tak wiecznie niepotrzebnie sobie nie „wędrowała” po moim ciele. Bo to był przecież dopiero początek mojej szalonej wyprawy.
Po kilku głębszych oddechach dla nabrania równowagi i uspokojenia kołatającego jeszcze z przestrachu serca wyruszyłem w moją dalszą trasę, ale teraz już znacznie wolniej i ostrożniej (no, dobre i to), w sposób dostojny, niemalże jak stateczny pan siedzący na starego typu bicyklu, czyli w pozycji w pełni wyprostowanej, nie zaś z pochylonym nad kierownicą nosem w szalonym kolarskim pędzie. I tak sobie jechałem z dobrą godzinkę, zupełnie nie przejmując się upływem czasu (zegarka z sobą oczywiście nie wziąłem - bo i po co, skoro ze mnie taki świetny nawigator?), chłonąc po drodze jak gąbka wszelkie wizualne atrakcje, które wokoło mnie przesuwały mi się przed oczyma.
Bo tutejsze roztaczające się w okolicach Honiary krajobrazy w istocie były jak z bajki. Przesoczysta zieleń mijanych lasów, widoczne w niezbyt dużej odległości zarośnięte wzgórza o łagodnych stokach, mijane co pewien czas malutkie osady, o kilku chatkach zaledwie, a także pojawiające się niemalże za każdym kolejnym zakrętem wyrąbane w buszu wąskie przesmyki o wydeptanych na gruncie ścieżynkach lub, te nieco szersze, z wyraźnymi śladami kolein pozostałych po „dwuśladach”, które owych leśnych duktów używały. To oczywiste, że każda z takich dróżek prowadziła do jakichś kolejnych ludzkich siedzib lub też do znajdujących się nieco dalej od głównej drogi plantacji kokosowych, ale nie chciałem zbytnio się w nie zapuszczać, bo podejrzewałem, że każda z nich raczej kończy się ślepo, w jakiejś wioseczce właśnie, a szczerze mówiąc nie było mi wtedy pilno do jakichkolwiek kontaktów z tubylcami. Chciałem wówczas być sam i nacieszyć się ową samotnością do woli - nie w głowie mi więc było włóczenie się po ludzkich sadybach w poszukiwaniu przygodnych spotkań z tuziemcami. Nie dziś, bo taki przynajmniej miałem plan na te popołudnie…
Jechałem zatem dalej główną szosą wyczekując znacznie lepszej okazji do odbicia z drogi, to znaczy, jakiegoś naprawdę szerokiego duktu, który sugerowałby swym wyglądem i rozmiarami, iż prowadzi on w jakieś ciekawe miejsce, na przykład w którąś z dolinek przecinających okoliczne wzgórza, gdzie mógłbym zatrzymać się na „popas” przy jakimś strumyczku, małym stawie lub przy grupce samotnych skał. Tak więc na owych poszukiwaniach właśnie zeszła mi wspomniana godzinka mojej jazdy, ale opłaciło się to jednak, bowiem w końcu znalazłem coś podobnego do tych moich wyobrażeń, czyli szeroką odbiegającą w lewo od głównej drogi ścieżkę, jednakże bez żadnych widocznych na niej kolein (a zatem chyba nieużywanej przez samochody?) oraz z wyraźnie rysującą się w jej końcowym biegu, nieco ponad nią, ścianą lasu złożonego niemalże z samych wysokich palm kokosowych. A w dodatku dróżka ta biegła wyraźnie w kierunku swoistego „lejka” tworzonego przez łagodne zbocza dwóch sąsiednich wzgórz, dokładnie między nie, a także miała ona w swej perspektywie dokładnie widoczne „wcięcie” terenu, coś jakby wąwóz lub mały kanion, tak więc… Uznałem, że „to jest właśnie to”… Eureka, Panie Wędrowniczku…
Zjechałem zatem z głównej drogi na jej lewe pobocze i zatrzymałem się na chwilkę u skrzyżowania owej leśnej dróżki, ażeby znaleźć w jego pobliżu jakiś charakterystyczny obiekt, który mógłby mi ewentualnie posłużyć jako punkt odniesienia w przypadku gdyby mi się jednak nie powiodło z wyborem odpowiedniej trasy i zmuszony bym był po pewnym czasie zawrócić, ponawiając swoje dalsze poszukiwania najwłaściwszej dla moich oczekiwań drogi.
Robię tak zresztą zawsze w nieznanej sobie okolicy, kiedy zamierzam radykalnie zmienić kierunek mojego posuwania się, czy to piechotą, czy też podczas jazdy rowerem lub samochodem, bowiem taki zapamiętany punkt orientacyjny w razie jakichkolwiek późniejszych kłopotów ze zlokalizowaniem swego chwilowego położenia może się okazać bardzo przydatny, zwłaszcza w takim terenie, w którym byłem teraz - kiedy to tak właściwie jedyną scenografią były gęste zarośla i lasy poprzecinane pajęczynką wąskich i zupełnie mi nieznanych duktów.
Toteż rozglądałem się ciekawie dookoła starając się coś takiego w mym pobliżu odnaleźć, coś charakterystycznego, które w razie potrzeby pomogłoby mi w obcym lesie nie zabłądzić, ale niestety niczego takiego się nie doszukałem. Wszędzie dookoła jedynie same krzaki i palmy, żadnych wyróżniających się z ich tła obiektów tutaj nie było - ani drogowskazów, ani innych podobnego typu sztucznych tworów, na przykład znaków drogowych czy przydrożnych słupów, ani nawet żadnych charakterystycznych drzew, skałek, wyróżniających się wzgórz lub leśnych polanek.
No cóż - nie ma, to nie ma - mówi się trudno i jedzie się dalej, prawda..? Bo przecież brak jakiegokolwiek punktu orientacyjnego podczas odbijania z głównej drogi wcale nie musi być przeszkodą dla ciekawego świata i żądnego emocji poszukiwacza przygód, no nie..? Co najwyżej, jeśli już naprawdę się zgubię, to i tak przecież znajdę jakoś powrotną drogę do głównej szosy, a poza tym wcale nie zamierzałem aż tak daleko z niej odbijać - ot, jedynie podjadę do owego „lejka”, zorientuję się w terenie i już tam zdecyduję co robić dalej.
Bo jeśli natknę się na jakąś naprawdę zachęcająco wyglądającą okolicę, to stanę tam na „popas” i poleniuchuję sobie troszkę, a jeżeli niczego takiego się nie doszukam, to; „w tył zwrot”, powrócę do tego skrzyżowanka i zastanowię się nad moimi dalszymi krokami. I na pewno (a jakże!) trafię tutaj z powrotem bez żadnego problemu. A co..? Nie..? Że niby nie trafię..?! A niby dlaczego miałbym w to wątpić, skoro jestem nawigatorem..? Ufff…
O właśnie - Panie Nawigatorze - więcej pokory wobec życia, więcej pokory! Bo los niestety rzadko kiedy ma poczucie humoru, bywa czasami bardzo przewrotny i w najmniej oczekiwanym momencie może takiemu zuchwalcowi pokazać „figę”, dać mu tak potężnego prztyczka w nos, że aż mu w pięty pójdzie..! Albo też pokazać mu „gest Kozakiewicza”, a potem szepnąć mu ze zjadliwą złośliwością na uszko; „a teraz, skoro byłeś takim mądralą, to już radź sobie sam…” Ot, co…
Bo już chyba domyślacie się o czym za chwilę będę pisał, prawda..? No oczywiście, że już wiecie o co chodzi - najzwyczajniej w świecie w owym lesie się zgubiłem, i tyle..! Pobłądziłem w nim dosłownie jak niedoświadczony sztubak - w tak idiotyczny sposób zresztą, że aż mi wstyd się do tego przyznać..! Postąpiłem bowiem zupełnie jak nieopierzony pisklak, dając się zaskoczyć… Przyrodzie! Tak, dobrze przeczytaliście - Przyrodzie! Tak jakbym absolutnie nie wiedział na jakim ja świecie żyję..! Zapomniałem się w tak wielce głupi sposób (wprost astronomicznie!), że aż… Ach, szkoda gadać… Sami poczytajcie…

Tak, sami poczytajcie, ale... już w odcinku szóstym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020