Zapraszam na dalszy ciąg tej mojej leśnej solomońskiej epopei...
No cóż, przyszła zatem pora, ażebym wyznał wam wreszcie - tak szczerze, jak na spowiedzi - jakie wówczas towarzyszyły mi uczucia i jakichże to emocji doznawałem. Parę akapitów temu przyznałem się już do ogromnego strachu - no, akurat to nikogo zbytnio zdziwić nie powinno, bo to jasne jak słońce - ale oprócz tego poczułem także niesamowitą złość, wściekłość nawet. Autentyczną, wprost dziką wściekłość na samego siebie, że w tak dziecinny sposób, dosłownie na własne życzenie, wdepnąłem w istne g*wno - w sytuację, z której wcale nie jest aż tak pewne, że prędzej czy później ale jednak, jakoś bez szwanku się wydostanę..!
Bo owszem, co do bezpieczeństwa ze strony Natury, to raczej obaw nie miałem, w tym względzie byłem niemal pewien, bo przecież informowałem się już nie raz u tutejszych mieszkańców co do ewentualności napotkania gdzieś w okolicy naprawdę niebezpiecznych zwierząt i zawsze słyszałem to samo; żadnych drapieżników, jadowitych pająków, węży, itd. (tak naprawdę groźnych dla człowieka!) tu nie ma. I tyle… (Cholera, chyba wiedzą co mówią?) Natomiast co do innych niebezpieczeństw czyhających na nierozważnych ludzi w takich gęstwinach i w nieznanym sobie terenie, to już taki całkiem pewien nie byłem - o nie..!
Bo przecież istnieją również i takie „atrakcje” jak, na przykład podmokły grunt lub bagno (a wszakże dopiero co tego „zasmakowałem”!) albo też najzwyklejsze w świecie doły, wykroty czy inne zagłębienia terenu, w których przecież bardzo łatwo można złamać nogę..! I żeby napotkać prawdziwe i realne niebezpieczeństwo, to wcale nie trzeba od razu stanąć oko w oko z tygrysem, dać się ukąsić czarnej wdowie, natknąć się na węża dusiciela czy jakiegoś innego Yeti, ale można też po prostu w najbanalniejszy sposób w tych egipskich ciemnościach wpaść nogą do jakiejś zamaskowanej trawą dziury w ziemi i dorobić się w niej poważnego złamania, albo i chociażby zwykłej kontuzji, takiej jednakże, która uniemożliwi dalszy marsz. I co wtedy..? Rozedrzeć się na całe gardło, jak te papugi ponad głowami, w celu wezwania natychmiastowej pomocy..? A kto by mnie wtedy usłyszał..? Te fruwające w okolicy nietoperze, skrzeczące żaby, czy też śpiewające w koronach drzew ptaszki..? Pytanie chyba retoryczne, prawda..?
Tak - bo to zazwyczaj tak właśnie jest w takich dość osobliwych i oryginalnych okolicznościach - myśli się o wszelkich możliwych zagrożeniach z gatunku tych bardzo widowiskowych i „filmowych”, ale o jakiejś zwykłej błahostce, która jednak także może człowieka na dobre unieruchomić i narazić na bardzo poważne niebezpieczeństwo, jak na przykład najzwyklejsze, najbanalniejsze i z pozoru „niewinne” złamanie nogi, to już raczej nie myśli nikt, czyż nie..? Bo wówczas każdy widz, słuchacz lub czytelnik takowych opowieści chętnie daje posłuch jedynie zaskakującym i „awanturniczym” wydarzeniom, takim, co to w dużym stopniu poruszą ludzką wyobraźnię i przysparzają dreszczyku emocji, nie oczekuje się natomiast epizodu w postaci… skręcenia nogi w kostce..! No bo przecież co to w ogóle jest za przygoda..?! To po prostu takie… nic..!
Owszem, spotkanie z dłuuugim pytonem, z nieprzyjaźnie nastawionym wobec siebie gorylem, z wredną tarantulą, czy też chociażby z agresywnym dzikiem - o, to jest prawdziwie męska przygoda! - ale, takie… wpierdo*enie się (za przeproszeniem) wraz z rowerem z bydgoskiego Rometu do najzwyklejszego w świecie dołu w lesie i połamanie w nim którejś ze swoich kończyn albo i nawet wszystkich rąk i nóg (i szprych też), to już niestety takie spektakularne i godne uwagi nie jest, prawda..? A przecież - do cholery! - efekt może być absolutnie taki sam! (Czyli mówiąc fachowo; uszczerbek na zdrowiu lub życiu)
Bo zwróćcie łaskawie swoją uwagę na taki fakt; czy widział kto kiedykolwiek, ażeby bohater przygodowego filmu umarł sobie, ot, tak po prostu na raka w swoim łożu, lub też doznał najzwyklejszego skręcenia nogi..? Czy wówczas taki Winnetou, Rambo czy inny James Bond przykuwałby uwagę tłumów..? Lub też, cóż byłaby warta legenda Zorro, gdyby znalazł się on nagle i niespodziewanie w kokosowym lesie z kierownicą turystycznego rowerka w dłoni zamiast ostrej jak brzytwa szpady i musiał iść po omacku przed siebie w celu dotarcia do leśnego duktu..? Nic, prawda..?
A przecież strach – do cholery! - powinien być taki sam..! Bo ewentualne poważne konsekwencje zagrożenia, które czyhają na naszego Zorro w tym lesie, byłyby dokładnie takie same. Bo co niby? Sam Wielki Zorro nie mógłby sobie od czasu do czasu tak prozaicznie złamać nogi lub ręki, na przykład w kolanie lub w nadgarstku? Jednakże zaraz, zaraz… O rety, ależ się zagalopowałem w tych swoich rozważaniach; mściciel w masce ze skręconą w kostce nóżką i na rowerku zamiast na ognistym rumaku…? No dobre sobie..!
Zatem żarty na bok… No, po prostu, w powyższym akapicie nieco mnie filozofia poniosła, przyznaję. Jednak chodziło mi o to, żeby wyrazić to, iż właśnie takie mniej więcej myśli dopadły mnie wówczas, kiedy to z chwilą zapadnięcia już całkowitego mroku stanąłem nagle tuż obok owego płotu i gorączkowo kombinowałem co robić dalej. Bo wściekłość na samego siebie nie może być usprawiedliwieniem dla bezradności i bezczynności. Trzeba działać..! Tylko jak..?
Pierwszą moją myślą (i chyba najrozsądniejszą) było „wymacanie” sobie najpierw drogi wzdłuż tegoż ogrodzenia aż do chwili dotarcia do szerszego duktu, a potem zatrzymanie się w tymże miejscu i przeczekanie w nim aż do rana, w oczekiwaniu jakiejkolwiek możliwości dalszego posuwania się. No trudno, na statek zatem na noc bym nie powrócił, ale to akurat nie byłoby takim problemem, bowiem moją następną służbę miałem dopiero od ósmej rano, tak więc gdybym wyruszył stąd ponownie o świcie (a wtedy bez problemu już przecież znajdując drogę), to do roboty z pewnością spokojnie bym zdążył, co najwyżej odespałbym nieco później tę bezsenną, przeczekaną tutaj noc. (A potem - oczywiście, a jakże! - chwaliłbym się wszem i wobec, wszystkim razem i z osobna moją przeeewspaniałą przygodą – ot, co…)
Drugą myślą natomiast było; posuwanie się jednak jakoś po omacku do przodu, we właściwym kierunku rzecz jasna, z ogromną ostrożnością i dokładnie sprawdzając grunt pod nogami - ażeby jednak skrócić swoje zupełnie bezsensowne katusze i strach - w celu jak najszybszego dotarcia do głównej drogi. Bo przecież ów dukt na pewno mnie do niej w końcu doprowadzi..! W przeciwnym razie bowiem - zgodnie z pierwszym pomysłem – będę musiał się tutaj nieźle nadenerwować (a przecież JUŻ się cały trząsłem ze strachu), zanim się w ogóle stąd dopiero o świcie ruszę..! A noc długa… Więc co..?
Ufff… No cóż, nie muszę chyba dodawać, że wtedy wcale mi do śmiechu nie było, prawda..? Stałem bowiem tak dłuższą chwilę w bezruchu, oparty rękoma o kierownicę roweru, w ABSOLUTNEJ ciemności, ale - o dziwo! - bez paniki i w sposób racjonalny (raczej) rozważający wszelkie „za i przeciw” odnośnie owych dwóch powyższych wersji dalszego postępowania. Owszem, strach mną targał, było mi ogromnie nieswojo, a serce waliło jak młot Hefajstosa, ale w panikę na szczęście nie wpadałem. (Kurde, może mi w to nie uwierzycie, ale to prawda - w pewnym sensie to nawet byłem wówczas z tego dumny! Wręcz ekstremalnie podekscytowany, ale jednak i poniekąd dumny, a tak!)
A zatem, co robić..? Teoria w myślach już „rozpracowana”, przyszedł więc czas na praktykę Panie Odkrywco. Czy więc próbować jakoś „wymacać” sobie powrotną drogę, czy jednak tutaj „przenocować”..? Pomyślałem jednakże, iż któregokolwiek z tych rozwiązań nie wybiorę, to i tak muszę najpierw „doczołgać się” jakoś do owego duktu, bo przecież dalsze przebywanie na tej wąskiej ścieżynce, niemalże w samych krzakach, raczej w grę nie wchodziło. Na dukcie natomiast jest na tyle szeroko, że przynajmniej nie będę musiał ocierać się o pobliskie zarośla, a to już wszakże coś. Tam będę mógł także oprzeć się swobodnie o owe ogrodzenie i jakoś przetrwać tę noc bez konieczności kładzenia się na gołej ziemi, no bo jednak… niby... pełzających świństw tutaj nie ma, ale… „strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Bo po prostu lepiej swoim dupskiem (za przeproszeniem) na tropikalnej ziemi nie siadać (a już zwłaszcza w nocy). Ot, co…
Tak więc decyzja zapadła; macam drogę i... „aby do duktu”. A potem się zobaczy. Ruszyłem więc - ostrożniutko i z rozwagą do przodu - prawą ręką trzymając kierownicę roweru, lewą zaś opierając o górną belkę ogrodzenia. Taki sposób bowiem, wydał mi się najrozsądniejszy. I tak posuwałem się drobnymi kroczkami („tip topami”) - o radości! - zaledwie co najwyżej z pięć minut..! Okazało się bowiem, iż to moje całe „bicie się z myślami” podczas mego chwilowego postoju odbywało się w bardzo niedalekiej odległości od tegoż duktu..! Ale zapytacie zapewne; „a po czym poznałem, że jestem już na owym dukcie - czy wymacałem go jakoś..?” Otóż nie, moi drodzy, albowiem - jeszcze raz zakrzyknę; o radości! – już z chwilą zbliżania się do niego, spośród liści koron palm zaczęły się wyłaniać gwiazdy..!
Bo przecież dotychczas byłem jeszcze w drzewnej gęstwinie, gdzie w istocie ciemności były „że oko wykol”, ale kiedy już znalazłem się na szerszej leśnej drodze, na owym dukcie właśnie, to ponad swoją głową miałem już wystarczającej szerokości prześwit pomiędzy pełnymi dużych liści koronami palm, ażeby móc wreszcie dojrzeć nad sobą rozgwieżdżone niebo. I co więcej, pojawiło się wówczas nieco… światła..! Tak jest - na kilka kroków przede mną mogłem już dostrzec grunt pod stopami, a co najważniejsze; po obu stronach drogi widziałem już dość dobrze ścianę zarośli. Owszem, nie aż tak wyraźnie, ażeby móc rozróżnić w nich poszczególne krzewy, ale jednak na tyle wystarczająco, aby się w nie nie wpakować ani nie być zmuszonym do wyszukiwania dalszej drogi w sposób „macany”, a to już coś..! Zatem „jestem w domu”, więc decyzja dotycząca mojego dalszego planu mogła być tylko jedna – nie będę tutaj aż do świtu „przenocowywał” ale jednak wracam na statek. Bo na tyle, jak sądzę, to już światła wystarczy, a przecież - o czym nie mogłem zapominać - mam jeszcze przed sobą całkiem pokaźny kawałek drogi.
Owszem, zdarzyło mi się już w życiu - i to kilkakrotnie - spędzać taką samotną noc w lesie na gołej ziemi, ale jednak polski las to nie to samo co pacyficzna dżungla, czułbym więc tutaj przez cały ten czas niesamowity strach (bo w końcu kimże takim ja jestem - nieustraszonym Rambo?) - a zatem, pomimo faktu, iż przeczekanie do świtu byłoby znacznie bezpieczniejsze, to jednak pilno mi było do rychłej ucieczki z tego niegościnnego miejsca. A poza tym - moje napięcie nerwowe już sięgało zenitu i z chwilą otwarcia się takiej szansy na wcześniejsze wydostanie się z tego potrzasku, w którym się teraz znalazłem, natychmiast postanowiłem z niej skorzystać. Poczułem po prostu, że muszę działać, bo obawiałem się, iż bezczynne oczekiwanie świtu, wsłuchiwanie się we wszystkie nocne odgłosy tropikalnego lasu, może jednak spowodować niepotrzebne „nakręcanie się” w swoim strachu, potęgowanie go w miarę upływu czasu i może się nagle okazać, iż w spokoju wysiedzieć tutaj jednak nie zdołam. I co wtedy..? Panika..? A kto to wie..? Bowiem znajdźcie mi takiego mądrego na tym świecie, który może ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że bardzo dobrze i dogłębnie poznał samego siebie..! Owszem, są tacy, którzy co do tego nie mają żadnych wątpliwości, ja jednakże do nich nie należę…
Toteż od razu i jednak bez większego wahania wyruszyłem w powrotną drogę. Nie na rowerze oczywiście, ale piechotą, bowiem aż tyle światła gwiazdy nie dawały, abym natychmiast wskakiwał na siodełko i próbował podążać przed siebie nieco szybciej, o nie. No pewnie, że spieszno mi było do wydostania się stąd jak najwcześniej, ale jednak na jazdę rowerem żadnych szans nie widziałem. Ale i tak cieszyłem się, że nie utknąłem tutaj na dobre - że działam, że w ogóle coś robię, że nie siedzę bezczynnie wystraszony jak szarak pod miedzą, i że… O właśnie..! Czy wiecie jakiego przedziwnego uczucia wówczas doświadczyłem..?
Otóż, chyba wskutek mojego silnego wytężenia uwagi i pilnego skupienia się na utrzymywaniu właściwego kierunku w drodze, którą pokonywałem, poczułem powolne ustępowanie strachu - napięcie z czasem malało, aż do chwili całkowitego jego zaniknięcia (!) i w efekcie, po kilkunastu (jak sądzę) minutach, pozostała jedynie wewnętrzna mobilizacja, a i nawet pewien zapał oraz zacięcie w tym co aktualnie robię. No oczywiście, że nadal miałem duszę na ramieniu i żadnego kozaka nie odgrywałem, ale to już nie było to co poprzednio.
Poczułem się znacznie, znacznie lepiej i silniej, a poza tym - odkryłem nagle, iż… paradoksalnie, ale właśnie owa „żyjąca” w nocy dżungla, pełna tych ptasich wrzasków, była mi bardzo pomocna..! Ot, po prostu zdałem sobie nagle sprawę, iż gdyby tu jednak panowała głucha cisza, to czułbym się raczej znacznie bardziej wystraszony niźli teraz, bo wówczas nasłuchiwałbym pilniej wszelkich docierających z gęstwiny dźwięków i każdy nienaturalny odgłos powodowałby dodatkowe napięcie. A tak, to przynajmniej wszystko dookoła mnie wydawało się normalne. Owszem, nadal niezbyt korzystnie na moją psychikę wpływające z powodu panujących tutaj ciemności, ale jednak naturalne.
A zatem, posuwałem się owym duktem powolutku i z duszą na ramieniu, ale jednak do przodu i we właściwym kierunku, aż do czasu gdy… O właśnie..! Czy nie napisałem poprzednio, że się jednak w tym lesie zgubiłem? Bo to przecież wcale jeszcze nie koniec mojej przygody..! Pisałem wszak, że zabłądziłem, tak więc nadszedł czas, aby „pochwalić się” wreszcie tym, jak do tego doszło…
Otóż, szedłem powolutku do przodu, pchając przed sobą swój rower, pilnując bacznie, aby jednak cały czas trzymać się samego środka drogi. Tak było bowiem najrozsądniej, ponieważ mogłem na bieżąco kontrolować oba jej pobocza naraz. Tak więc widząc nieustannie ciągłą i zwartą ścianę zarośli, bez żadnych wyraźnych w niej prześwitów zarówno po lewej jak i po prawej stronie, mogłem być absolutnie pewnym, że podążam we właściwym kierunku, czyli do przecięcia się tego duktu z główną szosą. Bo przecież nie mogło być inaczej, skoro właśnie stamtąd wcześniej nadjechałem, a po drodze nie zauważyłem żadnych innych odgałęzień z tejże drogi wychodzących.
Toteż jakkolwiek długo by nie trwała moja wędrówka, to muszę w końcu dotrzeć do wylotu tego duktu, prawda..? Innej możliwości po prostu nie ma, i tyle. A pamiętałem również i to, że od samego jej początku, czyli od jej skrzyżowania z główną szosą, była ona na pewno szerokości co najmniej osobowego samochodu, a zwężała się dopiero później, już w pobliżu miejsca, w którym natrafiłem na przegradzający ją w poprzek płot. Podążałem zatem bardzo ostrożnie i powoli, lecz jednak dość pewnie, nie sądziłem bowiem, abym w tej sytuacji mógł się pomylić. Aż tu nagle…
Okazało się jednak, że owe kalkulacje są niestety błędne..! No owszem, wszystko to co powyżej nawypisywałem na pewno miało „ręce i nogi” i logicznie rzecz ujmując oraz opierając swoje przypuszczenia na zapamiętanych uprzednio obrazach uważałem, że inaczej po prostu być nie może - a tymczasem... jednak było..! Bo w pewnym momencie natrafiłem na taki odcinek duktu, który zamiast - według mojej opinii - nadal być szerokości samochodu, to raptownie się zawęził, stając się ścieżką będącą szerokości na pewno nie większej niźli dwóch metrów..! Obie boczne ściany gęstych zarośli przybliżyły się nagle tak bardzo do siebie, iż absolutnie nie mogłem mieć wątpliwości, że jednak moją powrotną drogę pomyliłem! Ani chybi, bowiem od czasu kiedy wjechałem w ów dukt z głównej szosy, takiego zawężenia tej drogi NA PEWNO nie było. A zatem, niestety pobłądziłem… Ufff…
Stanąłem więc jak wryty i natychmiast poczułem jak uderzają na mnie „siódme poty” z nagłego przestrachu. O rety, dopiero co poczułem się tak pewnie, sądząc już, że wydostanie się z tego diabelskiego boru jest już jedynie kwestią czasu, a tu nagle znalazłem się w sytuacji, w której śmiało mogę stwierdzić, iż ponownie jestem w punkcie wyjścia..! I mało tego - bo teraz to dopiero mam zagwozdkę..! Co robić bowiem; czy cofnąć się i próbować odszukiwać właściwą drogę, bo może trafiłem na jakieś jej rozwidlenie i nie zauważając go w tej ciemności wlazłem nie w tę odnogę co powinienem (a zatem spróbować z kolei tej drugiej), czy też może dać sobie już jednak spokój z tą włóczęga po lesie i po prostu wrócić do tegoż ogrodzenia w celu przetrwania nocy..? Ot, spasować, żeby przypadkiem jeszcze bardziej swego położenia nie pogorszyć..? Ufff…
I ponownie poczułem jak powraca ten cholerny strach, którego miałem ogromną nadzieję więcej już dziś nie doświadczać. No, diabli nadali, co za pech..! Mogłem więc jedynie rzec; „…już byłem w ogródku, już witałem się z gąską…”, prawda..? No tak, ale bezczynnie tkwić tutaj nie zamierzałem, bo najgorsze co mógłbym w tej sytuacji zrobić, to rozłożyć bezradnie ręce i jedynie czekać na jakieś zbawienie (czyli na świt). A ja byłem już na tyle zmobilizowany, że zamierzałem działać - a niech się dzieje co chce! A zatem – „w tył zwrot” i MUSZĘ jakoś „wymacać” sobie powrotną drogę, bo główna szosa na pewno jest niedaleko. Strach strachem, ale ani myślę tak łatwo się poddawać..!
Koniec odcinka siódmego, a ja... wciąż jeszcze jak ten głupol błąkam się po solomońskim lesie w całkowitych ciemnościach, będąc teraz już zupełnie skołowanym i pełnym wątpliwości co do trafności wyboru drogi mojego „odwrotu”. Ale to nic, bowiem w odcinku następnym z całą pewnością z tego potrzasku się wydostanę...
louis