Odcinek ósmy, w którym... już na pewno szczęście mi dopisze...
Czym prędzej zawróciłem więc i ponownie posuwając się samym środkiem duktu postanowiłem jeszcze baczniej wypatrywać ewentualnych luk w gęstwinie krzaków po obu stronach, bowiem - jak przypuszczałem - musiały tu jednak być jakieś „widełki” leśnych dróżek, z których akurat tę niewłaściwą nieświadomie wybrałem. A fakt, że nie zauważyłem ich wcześniej, kiedy jechałem tu jeszcze w świetle dziennym, jest jak najbardziej wytłumaczalny; mogłem je po prostu przeoczyć dlatego, iż od tej strony zbiegały się one w jedną drogę, a ja nadjeżdżając jedną z jej odnóg nie spostrzegłem za swoimi plecami tej drugiej. I stąd to wszystko. Logiczne.
O tak, moi drodzy - jak najbardziej logiczne, a co najważniejsze; prawdziwe..! Bo tym razem na szczęście w swoich kalkulacjach się nie omyliłem - rzeczywiście tak było. Natrafiłem bowiem - i to już po krótkim czasie - na miejsce, w którym cień pobliskich zarośli po mojej prawej ręce bardzo wyraźnie się rozmył, tak jakby stał się nieco ciemniejszy od reszty okolicy. Podszedłem więc bliżej i odkryłem, że jest to następna odnoga tego samego duktu, że w istocie było tutaj rozwidlenie dróg. A ja, zamiast podążać jego lewą, znacznie szerszą odnogą, wlazłem w prawą i w efekcie znalazłem się na niewłaściwej ścieżce. Ufff… A zatem znowu „jestem w domu” - niechaj żywi nie tracą nadziei..!
Tak więc ruszyłem tym szerszym traktem, będąc pewnym, że teraz już idę prawidłowo, i że prędzej czy później dotrę jednak do głównej szosy, kończąc w ten sposób swoją leśną epopeję „happy endem”. I liczyłem nawet na to, że to już nie potrwa długo, bo teraz to już NA PEWNO nie powinienem niczemu innemu dać się zaskoczyć. Gdy tymczasem…
Minęło może z kilkanaście minut, gdy nagle natrafiłem na… następne rozwidlenie dróg..! I co gorsza, po dokładnym zlustrowaniu ich prześwitów stwierdziłem, że ich szerokości są sobie niemalże równe. A zatem - do diaska! - którą TERAZ drogę wybrać..? Konia z rzędem temu, kto mógłby odpowiedzieć na takie pytanie. Bo niby po czym miałbym teraz rozpoznać, którą z nich ze dwie godziny temu nadjechałem..? Jeżeli w ogóle - do jasnej cholery! – na którejkolwiek z nich kiedykolwiek byłem, bo przecież ileż takich leśnych rozdroży można przeoczyć, jeżeli jedzie się niezbyt szybko i w dodatku rozgląda się w tym czasie ciekawie dookoła..?
Owszem, jedno - ale dwa..? I do tego takie, których szerokości są takie same..?! No pewnie, że za siebie niezbyt często się oglądałem, ale - do diabła! - niczego takiego jednak sobie nie przypominam..! Wydawało mi się, że raczej dość dobrze ów teren zlustrowałem, więc co..? Czy to znaczyłoby, że to w ogóle nie jest TEN dukt..? O rany, ależ to byłyby jaja..! No, teraz to już prawdziwa klapa, wygląda bowiem na to, że jednak nocka w tym rozkosznym lasku najprawdopodobniej już mnie nie ominie..!
Rety, aleś się wpierdo*ił w tarapaty, Panie Odkrywco..! I co teraz..? Przyznam, że w tym momencie zupełnie straciłem rezon, ale, co najciekawsze, bardziej byłem tym wszystkim zdumiony i zaskoczony niż przestraszony..! Oczywiście jedynie w tej krótkiej chwili, bowiem już po kilku sekundach powrócił mój „przepisowy” strach i poczułem - dodatkowo jeszcze - takie ciarki na plecach jakbym się znalazł w tropikalnej termitierze. Ależ to było mrowienie, dosłownie jak chwilowe elektrowstrząsy..! Wgapiałem się więc w te obie odnogi dłuższy moment i przygadywałem sobie w myślach; „no i co teraz, Panie Nawigator..? Zbrakło „nosa”..? To może gwiazdy panu coś podpowiedzą..?
No tak, gwiazdy… One to akurat nic mi w tej sytuacji nie pomogą, bo nawet mimo faktu, iż widzę wyraźnie Krzyż Południa, to co z tego, skoro szosa, którą nadjechałem od strony Honiary była bardzo kręta, a ja zupełnie nie zwracałem uwagi w którą stronę ona prowadzi? Ot, z miasta wyjechałem drogą wiodącą na południowy-wschód, ale potem już było tak wiele zakrętów, że czort jeden wie, gdzie tak właściwie zlądowałem. A może owa szosa w sposób łukowaty okrążała Honiarę od południa..?
Skąd niby miałbym wiedzieć..? Ale jedno co dobre z tych gwiazdeczek wynikało to to, iż z upływem czasu stawało się jednak coraz to jaśniej. Takich ciemności „że oko wykol” już dawno nie było, a teraz to nawet mogłem już dostrzec krzaki będące ode mnie dobre kilkanaście kroków, tak więc chociaż pod tym względem los mi sprzyjał - to już był dobry omen i przyznać muszę, iż mocno mi to dodawało otuchy, powodując znaczne zelżenie mojego strachu. No tak, ale przecież nadal „tkwiłem w tym szambie po uszy” i nie pora była ku temu, aby zajmować się wyszukiwaniem plusów w tych „przepięknych okolicznościach przyrody”. Przynajmniej nie teraz… Tym to się będę rozkoszować później, jak już się wyliżę z opresji, w którą się dzisiaj wpakowałem. Bo teraz trzeba działać - i to natychmiast..!
Którą zatem odnogę wybrać - tę idącą w lewo, czy tę w prawo..? Ruszyłem w prawo… W pewnym momencie miałem już nawet ochotę wsiąść wreszcie na rower i przyśpieszyć w ten sposób moją wędrówkę, ale jednak szybko z tego zrezygnowałem, bowiem - owszem, posuwałbym się znacznie prędzej, ale kto wie czy bym się przypadkiem gdzieś w takowych ciemnościach nie wywalił. A w takiej sytuacji… Brrr… No tego by jeszcze brakowało, żebym się na przykład nadział na jakąś wystającą z zarośli gałąź i w efekcie dorobił się jakiegoś poważniejszego urazu. Mało to dzisiaj dostałem witkami po pysku, kiedy to wyrzuciło mnie na łuku drogi na pobocze..?
Tutaj wprawdzie nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki spodziewać się nie należało, ale natknąć się na jakąś twardszą część wrogiej mi rośliny jak najbardziej szansę miałem. Ot, wystarczyłby zwykły korzeń, którego w tych ciemnościach w porę bym nie zauważył, ażeby mogło dojść do jakiegoś wypadku. Tak więc zreflektowałem się jednak i kontynuowałem swoją podróż pchając nadal rower przed sobą. Rozmyślałem natomiast - i to dość gorączkowo - nad tym, czy tym razem udało mi się wybrać właściwą ścieżkę. Zresztą, jeśli po pewnym czasie (tylko jakim?) nie napotkam jej wylotu na szosę, to wówczas cofnę się jeszcze raz i wybiorę z kolei ten dukt prowadzący w lewą stronę. I może wtedy mi się uda..? Może..? A jeśli nie, to co dalej..? Brrr… Lepiej jednak na razie o tym nie myśleć i poruszać się dalej. Działać..! A na ewentualne deliberowanie nad marnością swojego losu przyjdzie czas później. Oby jednak nie… Oby się udało, bowiem naprawdę już jestem psychicznie „zdołowany” - do paniki wciąż jeszcze daleko, nawet strach już nie był tak duży, ale jednak nadmiar emocji dawał mi się już nieźle we znaki… Lecz wreszcie…
Dosłownie kilka minut po tym, jak wszedłem w tę przesiekę po prawej stronie i posuwałem się jej środkiem nastąpiło coś, co w mojej obecnej sytuacji było dla mnie wszystkim po trochu; zaskoczeniem, radością, zdumieniem, nagłym przypływem otuchy, ale przede wszystkim ulgą. Usłyszałem bowiem - jednakże z tyłu, za moimi plecami! - wyraźny warkot samochodowego silnika..! Rzecz jasna natychmiast przystanąłem i obejrzawszy się za siebie przysłuchiwałem się temu dźwiękowi i już po chwili nie miałem żadnych wątpliwości - tak, to na pewno samochód..!
A w dodatku - usłyszałem to wyraźnie - ów warkot wcale nie dobiegał z oddali, ale z bardzo niedaleka, wnioskując zaś z jego natężenia mogłem być pewien, że jechał na tyle szybko, iż śmiało można było wykluczyć fakt jego jazdy po jakiejkolwiek leśnej ścieżce - jechał on na pewno po szosie. A zatem, hurra..! Jednakże - do diaska! – dlaczego ja go usłyszałem za moimi plecami..? Czyżby to znaczyło, że w tejże chwili jednak się od szosy oddalałem..? No dobre sobie - zatem, gdybym go akurat teraz nie usłyszał, to jeszcze głębiej wlazłbym w ten las..?! Ufff… Wygląda więc na to, że jednak totalnie się pośród tych ścieżynek pogubiłem..! „Nawigacja wewnętrzna” zawiodła, czy co..?
Ale nie pora teraz na jakiekolwiek dywagacje - trzeba zrobić „w tył zwrot” (kolejny już raz zresztą) i czym prędzej wracać do poprzedniego rozdroża, bo najprawdopodobniej jest tak, iż właśnie ten lewy dukt jest prawidłową drogą prowadzącą do głównej szosy. Tak więc niewiele się namyślając pognałem jak na skrzydełkach z powrotem i już po chwili stanąłem w miejscu rozwidlenia dróg.
Jednakże (uwaga - teraz będziecie podziwiać moją zimną krew) nie wparowałem tak od razu w tę lewą przecinkę ale postanowiłem najpierw przeczekać tu nieco, aż do chwili kiedy usłyszę następny przejeżdżający samochód, aby upewnić się co do tego, że będę się już posuwał we właściwym kierunku (i co, podziwiacie mnie? Bo ja siebie tak, a jakże!).
Owszem, ta decyzja z pewnością była w tej sytuacji najrozsądniejsza, ale przez krótką chwilę opadły mnie poważne wątpliwości i aż zadrżałem z wrażenia na samą myśl; a co to będzie kiedy się nagle okaże, iż następny samochód „namierzę” jednak z kierunku, z którego właśnie zawróciłem, albo też - co gorsza! - warkot jakiegoś silnika dobiegnie do mnie ponownie zza moich pleców? Ufff… Aż mi się gorąco zrobiło na takie dictum, zatem nasłuchiwałem teraz z podwójnym skupieniem i uwagą następnych odgłosów i aż wstrzymałem dech w oczekiwaniu na przejazd kolejnego pojazdu. Owe chwile zaś dłużyły mi się tak, jakbym tu tkwił już przez wieki - no szybciej, jedzie w końcu coś..?!
Przejechało coś wreszcie i… - o radości! - odgłos pracy samochodowego silnika dobiegał dokładnie z wylotu tej lewej przesieki..! A zatem na koń i w drogę..! „Na koń”, to znaczy na rower - bowiem w tym momencie tak mnie porwało, że nie zważałem już na nic. Niewiele się namyślając wskoczyłem od razu na siodełko i w dalszą drogę ruszyłem już rowerem. Nie „na oślep” jednakże, ale nadal w sposób rozważny, czyli powolutku, ale już nie tak dostojnie jak poprzednio, o nie..! Wprost przeciwnie nawet - ciężko dyszący, z rozwichrzonym włosem i aż do cna przepocony z wrażenia, ze strachu i z nadmiaru emocji.
Pedałowałem jednak bardzo ostrożnie, zaś pilności i dokładności mojego „nasłuchu” mogłaby mi pozazdrościć nawet najczulsza radiostacja - taka ze znakiem „Q”. Ot, nie wiem nawet jak mógłbym to eufemistycznie zdefiniować, jakiego mógłbym tu użyć określenia, bo gdyby zastosować analogię do wyrażenia „aż wypatrywać oczy”, kiedy się bardzo uważnie czegoś szuka wzrokiem, to powinienem powiedzieć, iż wtedy „aż uszy wysłuchiwałem” i podejrzewam, że nawet do takiego stopnia, iż małżowiny musiały być tej wielkości jak u Plastusia. Co najmniej…
Wkrótce usłyszałem warkot kolejnego samochodu, potem dwóch następnych, już znacznie bliżej mnie (hurra – „więc jestem w domu”!), aż w pewnej chwili dobiegł do mnie, oprócz odgłosu pracy silnika, także i… blask samochodowych reflektorów. Jest, jest, jest..! U ha, ha, ha..! Uratowany..! Uratowany… jestem..! U ha, ha, ha..! Bocian..! Bociuś..! Jeśli on może… to znaczy, że ja też…”, itd.… (Jak u Machulskiego rzecz jasna) Podjechałem jeszcze bliżej i po niedługiej chwili „dostałem po oczach” wiązką światła z kolejnego przejeżdżającego w pobliżu samochodu… Uuuuufffff… (To było westchnienie ulgi - ot, wyjaśniam, gdyby ktoś się ktoś w tej onomatopei nie połapał)
Tu mała dygresja na temat powyższego akapitu; ten rozkoszny cytacik, pochodzący oczywiście z „Seksmisji”, zamieściłem tu jedynie dla „ubarwienia” mojej wiekopomnej twórczości - ot, żeby pokazać jakiż to ze mnie dobry i dowcipny literat, bo przecież dobrze wiem, że wówczas takich słów wykrzyczeć jeszcze nie mogłem. Z prostego i z jak najbardziej oczywistego powodu - tenże film bowiem powstał nieco później (o ile dobrze pamiętam, chyba ze dwa lata) ale pisząc właśnie te słowa, już niemalże dwadzieścia lat później od tej mojej „leśnej solomońskiej epopei”, akurat taki okrzyk mi się nasunął i niejako „z rozpędu” wystukałem go na klawiaturze komputera.
W rzeczywistości użyłem słów nieco innych (o tym za chwilę), ale ów cytat pozostawiam w niezmienionej formie, bowiem… podoba mi się on - i już..! Niechaj już zatem pozostanie… I mam nadzieję, że nie trafię z tego powodu do sądu za plagiat, jak owi twórcy reklamy, którzy użyli wyrażenia „ciemność widzę”, bo podejrzewam, że autorzy „Seksmisji” mimo wszystko mają jednak poczucie humoru (skoro udowadniali to wielokrotnie w tym filmie) i wybaczą mi ten „wtręt”, bo wszakże… cóż to dla nich za przeciwnik - taki skromny, niewiele znaczący marynarz, parający się grafomanią i nadmiernie rozbudowanymi opisami swoich „mrożących krew w żyłach” przygód, prawda..?
A tak na marginesie - pamiętam dobrze, iż owe słowa; „ciemność widzę, ciemność!”, wykrzykiwaliśmy z moimi kumplami, bawiąc się na naszym podwórku w chowanego, już w roku 1964, jednakże, skoro Sąd orzekł, że teraz ktoś już jest ich „właścicielem”, to ja powiem na to jedynie; „sorry, nie wiedziałem, ale i tak NADAL BĘDĘ UŻYWAŁ języka moich przodków w taki sposób, w jaki mi się żywnie podoba i nikt nie będzie mnie okradał z części mojej własnej, wielowiekowej tożsamości, zawłaszczając staropolskie słowa i wyrażenia, zastrzegając je - i to z pomocą sądów! - jedynie dla siebie, w dodatku do celów czysto komercyjnych..! Bo to jest także MÓJ język, czyż nie..? Czy to jasne..? „Widzisz jasność”, Panie Twórco „Seksmisji”..? Tak..? No to w tył zwrot i odmaszerować!
A teraz wracajmy już do „naszej akcji”. No i co było dalej..? Dalej było nieco drobnych komplikacji, ponieważ okazało się, iż tenże dukt wcale tak od razu do głównej szosy nie dochodził. Biegł on bowiem na swym końcowym (chyba..?) odcinku – owszem, już bardzo blisko szosy - ale jednak wciąż równolegle do niej i jak na złość dosyć długo. Toteż nie zdzierżywszy tego napięcia, nie czekając już na dotarcie do jego wylotu, niecierpliwie skróciłem sobie drogę, biorąc rower pod pachę i przedzierając się w poprzek przez okoliczne zarośla w stronę, stanowiącej teraz dla mnie największe wybawienie szosy.
No niestety, po drodze ponownie mi się dostało po twarzy całym pękiem napinanych przeze mnie a potem gwałtownie rozprostowujących się witek, ale to już było nieważne – „Nic to” jakby powiedział Pan Wołodyjowski (mam nadzieję, że mnie za to Sienkiewicz do sądu nie poda) - bowiem dotarłem w końcu do głównej drogi i czując nagły przypływ wielkiej ulgi, aż zakrzyknąłem coś na cały głos z radości. Nie pamiętam już co wtedy sobie w przestrzeń nawywrzaskiwałem, ale na pewno była to zbitka całego szeregu słów wyyyysoce niecenzuralnych. Tak więc może to nawet i lepiej, że tego nie zapamiętałem...
Ufff… No teraz to już naprawdę jestem „w domu”… W tym momencie jednak aż kręcę głową ze zdumienia na myśl, jaka to idiotyczna przygoda mi się wówczas przytrafiła. Taka najzwyklejsza, niewielkiego kalibru przygoda - takie banalne zabłądzenie w ciemnym lesie - a ja przeżywałem to tak, jakbym co najmniej uczestniczył w jakiejś wojennej kampanii, jakby mi się działa jakąś wielka dziejowa krzywda, poświęciłem temu bowiem aż około dziesięciu stron niniejszego tekstu..! Tekstu pełnego narzekań, biadolenia, strachów, demonów, potu, krwi, histerii i ekstremalnych emocji, gdy tymczasem - patrząc na to z boku - było to nadzwyczaj niewinne wydarzenie; ot, pokluczenie sobie z rowerkiem (sic!) po niegroźnym lasku, tyle że... odbywające się w ciemności..! „No i co z tego, że w ciemności..?” - zakrzyknąłby zapewne niejeden partyzant – „Wielkie mi „halo”..! Zwykła rzecz..! Ot, co..!”
No tak, zgadza się, ale… TAK BYŁO..! Ja się naprawdę wtedy bałem, tak więc co; mam tak łatwo zrezygnować z wszelkich przysługujących mi z tego tytułu honorów..? O nie..! Potraktuję to bowiem jako prawdziwie męską przygodę, i tyle - i mało tego! - bo pochwalę się jeszcze tym, iż wykazałem wtedy zimną krew, nie dałem się ponieść panice i… w ogóle... no… tego… nie dałem się zjeść solomońskim wilkom..! Ale - tak już odsuwając żarty na bok - czy to nie groteskowe, ażeby się własnoręcznie wpakować w tak idiotyczne termina (jak by to określił imć Pan Zagłoba), w których szamocze się człowiek w zwykłych zaroślach drżąc jak osika z lęku przed… no właśnie, tak właściwie to przed czym..?
Ciemnością..? Czymś nieznanym..? Eeech, szkoda gadać… Chociaż, tak prawdę mówiąc, lepsza taka przygoda niż żadna, prawda..? Bo przecież ktoś mądry kiedyś powiedział, że „Przygoda sama do nikogo nie przyjdzie, jeżeli więc pragniesz doświadczyć w swoim żywocie czegoś ciekawego, niezwykłego lub choćby jedynie niecodziennego, to nie można wiecznie siedzieć bezczynnie pod swoim bezpiecznym dachem, ale trzeba jej wyjść na spotkanie. I obojętnie z jakiego powodu się ono dokonuje - czy jest ono efektem zamierzonym, następuje w sposób planowy, czy też jest wynikiem splotu okoliczności, braku rozwagi lub zwykłego pecha, to nieważne - bowiem liczy się jedynie to, iż wskutek jej zaistnienia stajemy się bogatsi o doświadczenia oraz o naukę, która owa przygoda z sobą niesie.”
Prawda, że ów cytat jest jak najbardziej prawdziwy..? A jaki życiowy..! Zwłaszcza że… tym „mądrym”, który to powiedział, jestem… ja sam (serio!). A napisało mi się to w tenże sposób tylko dlatego, aby czymś rozsądnym (i odkrywczym!) odwrócić jednak waszą szlachetną uwagę od komicznego wydźwięku mojej „leśnej epopei” i wyeksponować w niej raczej to, co z takiego wydarzenia w późniejszym życiu dla nas wszystkich może wyniknąć korzystnego, a mianowicie; przestroga przed nadmierną pewnością siebie i absolutnym brakiem rozwagi. Bo następnym razem już tak wcale groteskowo być nie musi, bowiem mechanizm wpakowywania się w poważne tarapaty będzie zupełnie taki sam, owszem, natomiast okoliczności oraz końcowe efekty tegoż, mogą już być żałosne albo zgoła tragiczne, czyż nie..?
Tak więc - podsumowując - tym razem mi się udało i co najwyżej z mojej leśnej tragifarsy szczerze się pośmiejemy, ale następnym razem może ci już wcale nie być do śmiechu, Panie Odkrywco..!
I już ostatni wniosek, moi drodzy. Otóż, fajno jest mieć takową przygodę na swoim życiowym „koncie”, ale raczej żadnych jej podobnych lepiej już nigdy więcej nie przeżywać, bo i strach tego nie warty, ani przeżyte emocje, stres i nerwowe napięcie, a i nawet doświadczenie z tego płynące jest zdecydowanie mizernej wartości - a poza tym, również i chwalić się nie za bardzo jest czym. A zwłaszcza że… wskutek mojej nieostrożności zgubiłem wtedy gdzieś moją… reklamóweczkę z prowiantem..!!! Buuu… A tam były przecież jabłuszka i coś do picia..! I jak teraz będę wracał na statek skoro byłem diabelsko głodny i spragniony..? (Jak to dobrze, że chociaż te Prince Pola zeżreć zdążyłem!)
Ufff, jestem już od „nocnego dotknięcia tropikalnego lasu” wyzwolony, czyli... już chyba najwyższy czas niniejszy odcinek zakończyć, prawda..? O właśnie...
louis