Geoblog.pl    louis    Podróże    Wenezuela - Porty na Orinoko    Wenezuela - Porty na Orinoko-3
Zwiń mapę
2018
21
paź

Wenezuela - Porty na Orinoko-3

 
Wenezuela
Wenezuela, Puerto Ordaz
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21 km
 
Moi drodzy, zaraz po zawiezieniu naszego ładunku z Puerto de Palua do jego miejsc przeznaczenia w następnej kolejności udaliśmy się ponownie do położonych nad Zatoką Meksykańską portów USA (Mobile, Houston, Galveston i Freeport), skąd z zabranym stamtąd ładunkiem powróciliśmy na północne wybrzeże Wenezueli.
Tam najpierw postaliśmy aż kilka dni w portach: Puerto Cabello oraz Guanta, a potem ponownie wyruszyliśmy na Orinoko. Tym razem do Puerto Ordaz. Zapraszam gorąco…


PUERTO ORDAZ - Wenezuela - Październik 1990

Z tego portu zabieraliśmy wtedy całookrętowy ładunek jakiejś rudy (chyba ołowiu lub cynku) do Nowego Orleanu, więc ponownie obsługa takiego carga zająć musiała tutejszym stevedorom aż pełne trzy dni. Tak więc znowu mamy mnóstwo czasu dla siebie! Znów możemy wybrać się… No, dokąd, kto zgadnie..? Ależ oczywiście, macie rację – jak zwykle miłe wieczorki spędzaliśmy w tutejszych knajpkach, bo przecież…. Co może robić spragniony marynarz w południowoamerykańskim porcie strefy tropikalnej..? Dyć słoneczko przygrzewa, a pić się chce. Ot, co…
Toteż tak oczywiście w znacznej mierze nasz wolny czas wykorzystywaliśmy, popołudniami udając się nad… Rio Caroni (oczywiście tę samą rzekę, o której pisałem w poprzednim rozdziale – tyle że teraz od strony jej zachodniego brzegu), wieczorkami zaś… Ot, wiadomo. Miłe biesiadki przy dźwiękach latynoskiej muzyki oraz „długie Polaków rozmowy” przy szklaneczkach dobrego piwa.
I w tym miejscu tekstu kolejny już raz mógłbym wspomnieć, iż znowu niespecjalnie mam co opisywać, bo przecież w nieskończoność tego samego „knajpianego” tematu wałkować nie ma sensu, gdyby nie… No właśnie – gdyby nie fakt, że drugiego dnia zdarzyło się jednak coś, o czym akurat wspomnieć warto, choć niestety nie było to wydarzeniem ani szczęśliwym, ani tym bardziej wesołym.
Rzecz dotyczy jednego z moich kolegów, który podczas naszego pobytu w niewielkim barze w samym centrum miasta, tym razem pozwolił sobie na nieco obfitszą konsumpcję piwa niż zazwyczaj, co niestety skończyło się tym, iż „dostał się w łapy” pewnej „rezydującej” w tej knajpce Indianki (prawdziwej – z krwi i kości..! Ależ to było babsko, miała ona na pewno ze 190 cm wzrostu!).
Jednakże nawet i już na dobrym rauszu ten nasz kolega nigdy sobie na zbyt wiele wobec takowych „piękności nocy” nie pozwalał, zawsze trzymając swe chuci mocno na uwięzi, jak dotąd będąc w „tych sprawach” powściągliwym i ostrożnym, więc jego nadmierna „lepliwość” do tej dziewuchy – jak z doświadczenia ocenialiśmy – i tak jakimkolwiek „dalszym nocnym ciągiem” się nie zakończy. Ot, chłopak trochę się zabawi, ale rączki tradycyjnie jednak będzie trzymał przy sobie.
Ale niestety, tym razem spotkał go wielki pech, bowiem ta Indianka zastosowała wtedy wobec niego pewną niecną sztuczkę w postaci tzw. „dosypki” do jego pozostawionego wówczas nieopatrznie na stole niedopitego piwa, kiedy na kilka minut poszedł do toalety, a nam niestety tego momentu w porę zauważyć się nie udało. Faktu tej „dosypki” zatem zupełnie wtedy świadomi nie byliśmy (o tym dowiedzieliśmy się dopiero później, już następnego dnia na statku), sądziliśmy więc, że ta jego nagła „kochliwość” do tej wielkiej indiańskiej dziewoi jest rezultatem tego, iż tym razem z alkoholem nieco przesadził, i tyle. A że każdy z nas jest dorosły i przede wszystkim uważać na siebie musi samemu, ponosząc za swoje kroki pełną odpowiedzialność (chyba że zawczasu ktoś o jakąś interwencję „w razie wojny” poprosi – to co innego), to nikt z nas wtrącać się w jego amory nie miał zamiaru. Gdy tymczasem…
Nasz kolega najwyraźniej dostał „małpiego rozumu”. Szalał z tą babą na całego, obtańcowując ją na miejscowym parkiecie ile wlazło, pochłaniał z nią wręcz „na wyprzódki” kolejne piwa, by potem zniknąć z nią gdzieś na całą noc, powracając na ogromnym kacu na statek dopiero rano.
No i co..? – zapytacie. Ano, przyznał chłop uczciwie, że zupełnie zwariował, bo ta indiańska szamanka dosypała mu jakiś „kochliwy” proszek do jego piwa, po którym „aż do czerwoności” się rozgrzał i całkowicie „z tego świata odleciał” – lecz co w tym wszystkim najbardziej zaskakujące, o tej „dosypce” ona sama uczciwie mu rano powiedziała, do tej premedytacji wobec niego bez ogródek się przyznając!
Ha, no proszę, jakich sposobów potrafią czasami imać się pragnące zarobić „knajpiane dziewczyny”, a już zwłaszcza „te z dżungli” (o!), które przecież z miejscowej tropikalnej flory mogą uzyskać dosłownie „całą aptekę” najprzeróżniejszych „dopalaczy”, wszak tubylcza tradycja jest przebogata, czyż nie? Bo to niby mało takich „lubczyków” może rosnąć w tropikalnym lesie? Ot, wystarczy się tylko na tym znać (a Indianie znają się na tym na pewno), więc spreparowane jakoś egzotyczne ziółka mogą powalić z nóg nawet konia, a cóż dopiero naszego, raczej cherlawego kolegę. Ot, co…
Dlatego też zapłacił on za tę słabość pewną cenę, bowiem w tym „odlocie” zupełnie nad sobą nie panował. Postradał wtedy nie tylko wszystkie posiadane przy sobie pieniądze, ale również i zegarek oraz… złotą ślubną obrączkę..! No cóż, chwile zapomnienia zawsze bardzo drogo kosztują, to jasne. Ciekawe tylko, jak się on później swojej małżonce ze straty tej obrączki tłumaczył, jaką bajeczkę na tę okoliczność wymyślił, no nie? Hm, chciałoby się to wiedzieć, oj chciałoby…
A następnego dnia przeżyliśmy prawdziwą inwazję… W całej okolicy portu zaroiło się nagle od jakichś dużych szarych ciem (uwaga – nie ciemów ani ćmów, ale ciem!). Przyfrunęło „to-to” wszystko niespodziewanie do Puerto Ordaz z głębi dżungli, siejąc pośród nas prawdziwy postrach i wzbudzając obrzydzenie i złość. A dlaczego – zapytacie – skoro akurat ten gatunek (miejscowi nazywali je palometas, o co rzecz jasna nie omieszkaliśmy ich wypytać) wcale w swej naturze agresywny nie jest – ba, co więcej, ani nawet nikogo nie pokąsa..? Nic a nic.
Tak, to prawda, te ćmy zupełnie nie gryzły, a i nawet trzymały się z dala od nas, ale niestety już sama ich obecność w naszym sąsiedztwie – jak się niebawem przekonaliśmy – wystarczała, aby dopiec nam wręcz niemiłosiernie i na następne kilka dni skutecznie obrzydzić nam życie.
Bo oto okazało się, że sierść tych podłych owadów (cóż, słowo „sierść” chyba jednak niezbyt do nich pasuje, użyjmy więc określenia „owłosienie”) powoduje u ludzi pewnego rodzaju podrażnienie (dokładnie jak w przypadku jakiejkolwiek alergii), objawiające się dużym świądem (och, co ja plotę..? Dużym..?! Nie, przeogromnym!) i czerwonawą wysypką na skórze. A jeśli jeszcze ktoś nieostrożnie swymi podrażnionymi włoskami tych ciem (powtarzam, nie „ćmów”) dłońmi zatarł sobie oczy, to… Ufff, istna katastrofa! Szczypanie i swędzenie wręcz nie do wytrzymania!
Te pochodzące z tych ciem, a walające się teraz dosłownie wszędzie oraz unoszące się w powietrzu ledwo dostrzegalne ludzkim okiem włoski, czepiały się skutecznie skóry, powodując w tych miejscach czerwonawe wypryski, a to wszystko dawało nam tak popalić, że aż się żyć odechciewało. Drapaniu więc nie było końca, wściekaliśmy się na to wprost nieziemsko, ale na szczęście już po 2-3 dniach z tej dziwacznej alergii nie pozostało już ani śladu. Ufff…

O, i tym „ćmowym” (a może „ciemowym”, „ciemskim” lub „ciemniackim”..?!) akcentem kończymy wreszcie wizytę w Puerto Ordaz…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020