A zatem, rozpoczynamy tę naszą dziwaczną przygodę na Orinoko, tkwiąc na kotwicy tuż przy porastającej pobliski brzeg gęstej tropikalnej dżungli. Nasz jaśnie pan pilot, kiedy tylko stało się jasne, iż agregaty unieruchomiły nas na amen, a Stary zgody na ratownictwo na pewno nie wyrazi, od razu „przygwizdał” sobie jakąś przepływającą nieopodal łódkę z Indianami, którzy zabrali go z sobą, szybko znikając nam z oczu w zapadającym już w tej chwili wieczornym mroku.
A my pozostaliśmy u ujścia tej bocznej odnogi w… zupełnych ciemnościach. Tak, bo przecież – jak się możecie domyślać – skoro prądotwórcze agregaty nie działają, to i światła być nie może, czyż nie..? Cóż więc w tej sytuacji mogliśmy poradzić? Ot, nic a nic – tylko czekać na reakcję naszego Armatora lub Charterującego. Innego wyjścia po prostu nie było.
Toteż stoimy i czekamy… I już tej pierwszej nocy na własnej skórze dość boleśnie przekonaliśmy się, co nas przez najbliższe dni będzie tutaj spotykać. Bo oto okazało się, że grasujące w tej okolicy potężne chmary moskitów niezwykle skutecznie obrzydzą nam życie. Ba, one chyba wzięły sobie za cel to, aby nas po prostu od razu żywcem pożreć! Ufff, cóż to był za koszmar! Te owady nie miały dla nas absolutnie żadnej litości, ani najdrobniejszego jej cienia, bowiem cięły wręcz niemiłosiernie – i w dodatku tak boleśnie, że te znane nam z kraju „niewinne” ugryzienia naszym rodzimych komarów to zwyczajne ukłucia szpileczką w porównaniu do lokalnych – nie przymierzając – dźgnięć ostrą dzidą! Niestety tak, to dwa zupełnie z sobą nieporównywalne bóle..! Koszmar jak z dobrego hollywoodzkiego horroru!
Trzeba więc było się jakoś przed inwazją tych nocnych krwiożerczych bestii ratować, dlatego też mowy nawet być nie mogło o ubieraniu się wtedy - nawet mimo dusznego i parnego tropiku - jedynie w krótkie spodenki i koszulki z krótkimi rękawami, o nie.
Ja na przykład na każdą kolejną nocną wachtę przyodziewałem się tak: zakładałem koszulę z długimi rękawami, długie spodnie i dwie pary (!) grubych skarpet, a na to jeszcze zarzucałem mój roboczy kombinezon. Na dłoniach miałem aż dwie pary roboczych rękawic (tak!), natomiast całą głowę, lecz przede wszystkim twarz, ochraniałem typową grubą „kominiarką” oraz nałożoną nań… zimową czapką! I wierzcie mi, moi drodzy, że to wcale nie było przesadą.
O nie, bowiem nawet i taka przywdziewana przeze mnie „zbroja” częstokroć nie wystarczała, ażeby się przed atakami tych fruwających bandytów obronić. Tak, to co teraz napisałem, to absolutnie nie żart, to szczera prawda – te moskity potrafiły bowiem czasami nawet i przez tak gruby materiał się przebić i ugryźć z siłą ziejącego ogniem smoka! Ufff, one naprawdę były wtedy dla nas prawdziwym nocnym koszmarem. Kto mógł, krył się przed nimi w nadbudówce, ale co mieli powiedzieć wachtowi..?
I tak niestety było aż przez dwadzieścia długich nocy. W dzień te bestie gdzieś w zakamarkach dżungli się chowały i rzadko kiedy nam doskwierały, ale w nocy niemalże wpadały w szał i cięły nasze biedne ciałka ile wlezie. Wyjątkowo podłe zwierzątka.
Jednakże te wredne owady wcale nie były wtedy dla nas jedynym problemem. Innego rodzaju kłopotem były bowiem dla nas także nazbyt częste wizyty przy burtach naszego statku… łódek z Indianami. Zamieszkujący deltę Orinoko tubylcy co i rusz raczyli nas swoją obecnością, podpływając do nas w swych dłubankach w celu dokonywania z nami drobnego handelku. Przywozili więc z sobą całe stosy najprzeróżniejszych owoców i jakichś prymitywnych ręcznych robótek (z tym że nie były to tradycyjne figurki czy maski na „afrykańską modłę”, ale wyplecione z palmowych liści maty, torby, kosze, itp.), do naszych burt przybijali i… potrafili tak stać w tych miejscach dosłownie całymi godzinami, za nic w świecie nie dając się nam od naszego statku odgonić. Nierzadko tkwili nieomal w bezruchu!
Owszem, przyznać trzeba, że ta ich upierdliwość nigdy nie przerodziła się w nawet najmniejszy przejaw agresji wobec nas, ale przecież na samym początku naszego tam postoju jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Nikt z nas nie mógł być pewien tego, czy są oni z natury wojowniczo wobec obcych nastawieni lub skorzy do jakichś niecnych czynów w postaci wślizgnięcia się potajemnie na nasz pokład i dokonania kradzieży lub nawet bandyckiego napadu. A bo to wiadomo co to może dzikim wpaść nagle do głowy? Musieliśmy więc zachowywać na okrągło wysoką czujność i podejrzliwość w stosunku do tych tłumnie nas odwiedzających golasów, ażeby w razie czego móc się w porę przed potencjalną agresją obronić.
Moi drodzy, jestem przekonany, że zwróciliście swoją uwagę na zamieszczony w ostatnim akapicie wyraz „golasów”, mam rację? Toteż szybciutko wyjaśniam, iż rzeczywiście tak było. Wielu z tych ludzi bowiem paradowało po tym naszym świecie dokładnie tak „jak ich Pan Bóg stworzył” – byli całkiem nadzy. Wielu nie miało na sobie absolutnie żadnego odzienia, choćby i nawet zwykłych przepasek na biodrach z palmowych liści lub z trawy, a w tym gronie były także i kobiety..! Wyobrażacie zatem sobie, jaką to było radochą dla naszych oczu, a już zwłaszcza tych filipińskich..?! Ot, prawdziwy cymes. Ha, ha…
Nasi Filipińczycy bardzo często kupowali te oferowane nam przez nich towary, głównie były to wspomniane owoce, ryby oraz… jakieś upolowane w dżungli jadalne ptaki. Do dziś nie mam pojęcia co to w ogóle były za gatunki, choć uczciwie przyznaję, iż smakowały wybornie. Tu od razu wam przypomnę, że pomimo braku prądu nasz kucharz i tak mógł normalne ciepłe gotowane posiłki przygotowywać, bowiem na naszym statku kuchnia nie była elektryczna lecz gazowa. Toteż owe ptaszydła mógł on nam serwować zarówno upieczone jak i usmażone na patelni. Mniam, mniam.
Płaciliśmy za to wszystko oczywiście w naturze, o żadnej pieniężnej wymianie nawet mowy nie było, a z reguły były to puste metalowe dwustulitrowe beczki po paliwie i olejach, bowiem to właśnie one stanowiły zawsze dla Indian towar najbardziej pożądany. Przyjmowali jako zapłatę także i inne drobiazgi, jakieś ciuchy, stare buty, proszki do prania, mydełka, itd., ale przenigdy nie poprosili… o piwo. Nie, oni nawet tych oferowanych im kartoników z Polarem stanowczo nie chcieli, odmawiając ich zabierania. Ot, akurat ten „pieniądz” zupełnie im nie odpowiadał, więc przy wzajemnych z nimi wymianach nie miał wzięcia, co zresztą w pewnym stopniu nas dziwiło. Jak to, to ci Indianie wody ognistej jednak nie lubią? Nawet tej lekkiej, bo jedynie „piwnej”..? Ciekawa sprawa, czyż nie..?
Któregoś dnia natomiast nasz kucharz wyhandlował u tych Indian jakąś bardzo dużą białą papugę, dając im za nią jedną pustą beczkę po hydraulicznym oleju. Ptaka tego umieścił potem z przodu nadbudówki tuż przy zrębnicy ładowni, sadzając na specjalnej drewnianej grzędzie, a jedną z jego nóżek sznurkiem do tego patyka przywiązał. Siedziała więc sobie ta papuga grzecznie na tym szczebelku, stając się od tej pory naszą maskotką, którą każdy z nas przy byle okazji dokarmiał, znosząc jej wciąż z kuchni jakieś smakołyki. A to kawałek jakiegoś owocka, a to jakieś nasionka lub pestki, a to z kolei jakiegoś listka czy źdźbło trawy, bo zauważyliśmy dość wcześnie, że ten pokarm również jej do gustu przypadał.
Trzeba przyznać, że nasza papuga (czy też raczej papug, bo to podobno samiec był – przynajmniej tak nam powiedzieli Indianie) z dużą wdzięcznością przyjmowała te oferowane jej przez nas nieomal bez przerwy frykasy (ba, z naszej strony były to niemalże oddawane jej hołdy!), skrzecząc wesoło i machając skrzydełkami za każdym razem gdy sięgała swą nóżką po jakiś podsuwany jej wprost pod nos kąsek. Chwytała go wówczas zgrabnie uzbrojonymi w wielkie pazury paluchami i dopiero wtedy przenosiła go do dzioba, prawie nigdy bezpośrednio go nie połykając lecz najpierw starannie go ze wszech stron obskubując. Nawet wtedy, gdy się jej tenże kąsek prawie że siłą wpychało do samego dzioba. No ciekawe, ciekawe…
Stało się więc to ptaszysko na pewien czas naszą ulubioną atrakcją, ale niestety którejś nocy wydarzyło się coś, po czym nasz Kapitan zdecydował pozbyć się w końcu tej papugi z naszego pokładu, nakazując oddać ją z powrotem Indianom lub po prostu spuścić ją z uwięzi, aby sobie do dżungli na wolność odfrunęła. Cóż więc takiego zaistniało, że nasz Stary polecił podjąć wobec niej aż tak radykalny krok..?
Otóż, nasza papuga (papug?), jak już wspominałem, była przywiązana sznurkiem za swą nóżkę bezpośrednio do grzędy, na której siedziała. Sznurek ten nie był niestety zbyt długi, a ona - jak na złość – częstokroć wędrowała sobie dookoła tej swojej grzędy w taki sposób, że… wykonywała wokół niej pełen 360-stopniowy obrót..! Ot, cwana bestia, potrafiła bowiem łazić sobie tak, że nic nie przeszkadzało jej bywać często w pozycji do góry nogami, kiedy to okręcała się na swym szczebelku jak jakiś akrobata lub ćwiczący na tzw. drążku gimnastyk.
Czyniła tak jednak wciąż niezmiennie tylko w jedną stronę, toteż wiążący ją sznureczek owijał się w ten sposób wokół grzędy, za każdym takim jej obrotem - co oczywiste - znacznie swą długość skracając. Aż którejś nocy zdarzyło się tak, że kiedy przechodziła ona sobie kolejny raz dookoła swej grzędy, będąc akurat pod nią w pozycji do góry nogami, to nagle… długości sznurka już nie wystarczyło, aby mogła ona ponownie wrócić na swoje miejsce, znowu w pozycji pionowej z głową do góry siadając.
Ot, po prostu zawisła ona nagle głową w dół, za nic w świecie nie mogąc już sobie poradzić z dokończeniem swojego zwyczajowego obrotu wokół grzędy, bo ów wredny sznureczek był już na to za krótki i skutecznie jej nóżkę krępował. Walczyła ona zapewne bardzo dzielnie o powrót do swej normalnej pozycji, posiłkując się swym potężnym dziobem, ale niestety jej wysiłki okazały się daremne i biedny ptaszor bujał się nagle głową w dół bez możliwości zmiany swojego położenia.
Jak już wspomniałem, miało to miejsce w nocy, a jak się domyślacie, nasza papuga w tejże krytycznej sytuacji OCZYWIŚCIE ROZDARŁA SIĘ WNIEBOGŁOSY, całemu światu oznajmiając, że jest w potrzebie i ktoś koniecznie musi jej pomóc z tej matni się wyplątać. Przyznam szczerze, iż gdy nagle w tych panujących wokoło „że oko wykol” ciemnościach usłyszałem jej przeraźliwy i niezwykle głośny skrzek (w dodatku jeszcze pojawił się on nagle i od razu na wysokim tonie), to aż mnie ciarki po plecach przeszły, bo przecież – co zrozumiałe – nie od razu zorientowałem się skąd ten dramatyczny hałas pochodzi i cóż to w ogóle jest.
Ot, w pierwszej chwili dość solidnie się przestraszyłem, przypuszczając, że to zapewne jakiś głos dochodzący z pobliskiej dżungli, bowiem ona w nocy wręcz nieustannie żyła, „częstując” nas na okrągło najrozmaitszymi, wciąż dobiegającymi zeń odgłosami, ale w miarę upływu czasu, kiedy ten szalony skrzek nie ustawał, domyśliłem się wreszcie – odkrywając w końcu kierunek, z którego ten wrzask do mych uszu docierał - że to przecież nasza maskotka tak się okrutnie drze, bo jej nagle coś się stało.
„Tylko co?” – myślałem gorączkowo, czym prędzej włączając naszą czerpiącą prąd z akumulatora lampę aldis, kierując od razu snop światła w stronę papugi, dostrzegając ją wiszącą głową w dół i przeraźliwie drącą się niby zarzynane cielę. Ufff, natychmiast odetchnąłem z wielką ulgą, bowiem w pierwszym porywie działania byłem już bliski zaalarmowania załogi z powodu… jakiegoś bandyckiego napadu na statek. No cóż, wygłupiłbym się zdrowo, ale co można począć, gdy właśnie takie są pierwsze ludzkie odruchy..? Ba, ja w swojej naiwności i ogarnięty obawą, pomyślałem sobie nawet w tych pierwszych sekundach, że… być może ona nas przed czymś ostrzega! O rety…
A tymczasem, nasza żywa maskotka po prostu wisiała na grzędzie głową w dół, i tyle. Ależ to był pocieszny widok! Zwisał sobie ten biedny ptaszek ze swojej grzędy, bujając się główką ponad pokładem, a ja oczywiście… z tego się aż do łez zaśmiewałem. A tak, bo w istocie obraz ten był wręcz prześmieszny, a już zwłaszcza te dramatyczne wrzaski, które nasza papużka w swej rozpaczy z siebie wydawała.
No tak, śmiech śmiechem, ale… hałas ten oczywiście od razu postawił na równe nogi całą naszą załogę, bo przecież trudno przypuszczać, aby aż tak głośne skrzeczenie do każdego z jej członków nie dotarło. Przeciwnie, wszyscy od razu ze swych koi się zerwali z zamiarem natychmiastowego udania się na pokład, a wielu pomyślało też, że być może jest to jakiś nocny indiański napad na nasz statek, toteż zjawiali się w pobliżu papugi pełni strachu, od razu wypytując się nawzajem o co chodzi, co się w ogóle dzieje.
Ale kiedy wreszcie zorientowano się w sytuacji i każdy - podobnie jak ja minutkę wcześniej - odetchnął z ulgą, że to jednak nic poważnego a jedynie „złe termina” naszej żywej ptasiej maskotki, to od razu prawie wszyscy naraz, jak na komendę, wybuchnęli śmiechem, widząc jej rozpaczliwe próby złapania się dziobem swej grzędy i podciągnięcia się w górę, które to wysiłki niezmiennie okazywały się daremne. Papuga darła się więc nadal wniebogłosy, wciąż głową w dół zwisając, a my staliśmy tuż przy niej i rżeliśmy z uciechy jak stare konie. O tak, to już nie był zwykły śmiech, ale nieomal żabie rechotanie.
No cóż, rechotanie rechotaniem, lecz... nasza papuzia maskotka jest przecież w wielkiej potrzebie i koniecznie trzeba jej pomóc, czyż nie..? O tak, zatem zapraszam was wszystkich do odcinka następnego...
louis