Odcinek szósty naszej wspólnej wizyty na Orinoko. Gorąco zachęcam do lektury...
Oj oj, marynarze, czy nie wstyd wam tam nabijać się z własnej maskotki..? To tak traktują swoje ulubione zwierzątko uważający się za dobrych, wrażliwych i troskliwych opiekunów dzielni ludzie morza..? A fe..! Zatem koniec wreszcie tych naśmiewań, trzeba ptaszkowi natychmiast pomóc wyplątać się z tego potrzasku, w którym się znalazł, no bo przecież jak długo jeszcze ma tak wisieć głową w dół i bujać się w swej bezradności i przerażeniu..? Do roboty więc, do roboty…
Dlatego też autor niniejszych słów podchodzi dziarsko do dyndającej na sznurku papużki, łapie ją delikatnie za nóżkę, do której ma ona ten nieszczęsny sznurek przywiązany, lecz ona nagle… tak mocno uderzyła go (tego autora znaczy się, czyli mnie) swym potężnym dziobem w rękę, że aż się jego ostrą końcówką głęboko wbiła w górną część dłoni!
„O kuuur*a! – aż zawyłem z bólu, widząc jeszcze na dokładkę, że krew mi nagle z tej rany trysnęła jak z fontanny – O ty diablico, to tak mi za pomoc dziękujesz..?!” Szybko cofnąłem krwawiącą dłoń, ale jednocześnie drugą ręką od razu złapałem papugę „za chabety”, czyli za kark, próbując uniemożliwić jej dalsze dziobanie, głowę jej w ten sposób unieruchamiając.
Jednakże, ależ ona była silna! Kto by pomyślał..? Bo oto ona mi się z tego „żelaznego (ha, ha…) uścisku” dosłownie w kilka sekund wyrwała (przy okazji dostałem od niej jeszcze dodatkowo „w papę” jednym ze skrzydeł, którymi również gwałtownie trzepotała), ponownie opadając w dół i zwieszając się ze swojej grzędy. No i oczywiście darła się nadal tak głośno, że chyba wszystkie inne zwierzątka w pobliskiej dżungli pobudziła, ani chybi.
„A więc ty taka jesteś?! – szepnąłem sobie w duchu – To najpierw łakomie bierzesz wprost z mojej ręki smakowite owocki lub inne kąski, a teraz dla odmiany ją kąsasz? Czekaj tylko, ja ci teraz pokażę!” Pomimo krwawienia (po chwili okazało się bowiem, że ono wcale nie jest aż tak obfite jak w pierwszej chwili myślałem) szybko wciągnąłem na obie dłonie robocze rękawice i kolejny raz złapałem ją krzepko (a tak!) za kark, a w tym samym czasie jeden z Filipków przyszedł mi z pomocą, chwytając papugę za dziób, raz a dobrze jej go wreszcie zamykając.
Ufff, no to teraz mamy w końcu szansę tego ptasiora uwolnić. Obaj zaczynamy więc okręcać papugę w przeciwnym kierunku wokół jej drewnianej grzędy, ażeby krępujący ją sznurek się nieco wydłużył i umożliwił jej ponowne na niej posadzenie. Ale niestety nie szło to nam zbyt szparko ani zgrabnie, bo przecież co chwilę musieliśmy ją sobie z ręki do ręki przekładać, w dodatku uważając jeszcze na to, aby przy tej okazji nie zwolnić uścisków jej karku i dzioba.
W pewnej chwili jednak, stojący tuż obok nas Bosman wyjął spokojnie z kieszeni nóż i… po prostu spokojniutko przeciął ten sznurek w okolicy jego węzła przy grzędzie, w jednej sekundzie w ten sposób uwalniając nie tylko tę nieszczęśliwą papugę, ale i także… nas obu – czyli dwóch bezmyślnych baranów, którzy do tej chwili zupełnie bezsensownie mozolili się z tym zadaniem, chcąc tego uwięzionego ptaka dookoła grzędy okręcać! O rety, ależ z nas tumany! Że też od razu na to nie wpadliśmy! My tu „odwijamy” papugę, gdy tymczasem nasz Bosman – jeden ruch nożykiem „rach-ciach” i po sprawie, ot co…
O kurde, ależ się wtedy zawstydziłem! No bo jakżeż mogłem się aż tak głupio zasugerować?! Wszakże, skoro papużka się na swej grzędzie nawinęła w przód, to dzielny autor niniejszych słów odruchowo oczywiście skojarzył, że w takim razie należy ją odwijać w kierunku „poprzeciwpołożnym”, i tyle. No cóż, jeśli więc błysnąłem w tym momencie aż taką „bystrością”, to rzecz jasna moją zadaną mi w dłoń przez tę papugę ranę z całą należną jej powagą należy potraktować jako NAJSŁUSZNIEJSZĄ ZE SŁUSZNYCH KARĘ, którą za swoją bezmyślność poniosłem. Grrr….
A co było dalej..? Ano, naszego ptaszka od razu usadziliśmy na jego grzędzie, a on… natychmiast się uspokoił, zamilkł jak na zawołanie. Wrzaski i dramatyczne skrzeczenia się skończyły, ale nasz Stary i tak pozostał tym niewzruszony, nakazując tej papugi ze statku jak najszybciej się pozbyć. No dobra, skoro tak, to próbujemy ją z tej grzędy przegonić, żeby sobie gdzieś w cholerę odleciała, ale ona… ani myślała się ze swego wygodnego miejsca ruszyć. Nie i już… Absolutnie!
Siedziała więc ona sobie nadal i nawet pomimo faktu, że przecież żaden sznurek już więcej jej nie krępował, to i tak nie zamierzała z tej wolności skorzystać. „No cóż – pomyśleliśmy sobie – nie chcesz diablico (rety, wszak to samiec, więc „diable”) odfrunąć zapewne z powodu ciemności, ale rano powtórzymy nasze zabiegi przepłoszenia cię z tego miejsca, więc chyba w końcu wybierzesz swobodę w dżungli, no nie? Jak nie po dobroci, to siłą..!” (no i godnościom osobistom też, to jasne)
Ale rano, kiedy już zrobiło się całkiem jasno, nasza papuga (papug?) nadal grzecznie sobie na swojej grzędzie siedziała (siedział..?), wciąż ani myśląc z niej się dokądkolwiek wynosić, nawet wówczas, gdy jeden z mechaników złapał ją (jego?) silnie „za chabety” i wysoko w górę podrzucił. Nie, bo ona (on?) wtedy najspokojniej w świecie zrobiła (zrobił?) w powietrzu ze 2-3 kółeczka i z powrotem na swej grzędzie przycupnęła (przycupnął?).
Takie próby Filipki podejmowali jeszcze kilka razy, ale nasze ptaszysko niezmiennie za każdym razem z powrotem na swoim szczebelku lądowało i… siedziało sobie dalej. Zatem, co do cholery z nim zrobić, skoro aż tak bardzo naszą załogę i nasz statek sobie upodobało..? Dyć go nie ukatrupimy, to jasne. Jak więc w końcu skutecznie do tego zadania podejść..?
Rozwiązanie tego kłopotu wkrótce okazało się jednak niezbyt skomplikowane, jako że w sukurs przyszli nam miejscowi Indianie. Już pierwszym z nich, którzy się tego dnia przy naszej burcie pojawili, wrzepiliśmy tę papugę „w prezencie”, aby tylko jak najszybciej ją sobie z powrotem zabrali. I niechaj już sobie robią z nią co chcą. Siedzące w tej łódce golasy oczywiście z chęcią ją na swój pokład przyjęły i do jednej z ławeczek ją przywiązały – na nasze szczęście chyba, bo przecież najprawdopodobniej gotowa by była jeszcze raz do nas powrócić. A zatem, nasza kilkudniowa „papuzia epopeja” wreszcie dobiegła swojego szczęśliwego końca. Nikt więcej nie będzie więc już nas po nocach straszył i swym wrzaskiem budził…
A my rzecz jasna stoimy sobie na kotwicy dalej i wciąż czekamy na reakcję naszego Armatora. W dzień chowamy się w nadbudówce, uciekając przed silnie prażącym słońcem, a w nocy z kolei… chowamy się w nadbudówce, uciekając przed moskitami, ot co. A dni sobie płyną, płyną i płyną…
W dzień obserwujemy pilnie pobliskie zarośla dżungli, podziwiając baraszkujące wysoko na drzewach małpki lub krążące wokoło ptaki, a w nocy wsłuchujemy się w odgłosy tropikalnego lasu, który nas zewsząd otaczał. A wysłuchiwać rzeczywiście było czego, o tak. Dżungla bowiem w nocy wcale nie wydawała się słodko i smacznie śpiącą. Nieustannie w jej gęstwinie odzywały się jakieś głosy – a to wycia, a to piski, a to skrzeczenia, a to gwizdy, a to z kolei jakieś kumkania, miauczenia, szczekania (też) lub pohukiwania, co w sumie razem stanowiło taki koncert, że w istocie… mógł się on nawet podobać. No, przynajmniej mi do gustu przypadał ogromnie, polubiłem to…
Nasz statek – o czym zresztą zapewne dobrze wiecie – nie stał rzecz jasna w bezruchu, jak wmurowany, bo przecież wskutek wodnych prądów oraz wiatru bez ustanku wokół swego kotwicznego łańcucha się obracał. Raz zatem byliśmy skierowani dziobem w stronę najbliższego brzegu, innym razem natomiast było zupełnie odwrotnie – „patrzyliśmy” w brzeg naszą rufą. No i właśnie wtedy atrakcje związane z obserwacją dżungli lub wsłuchiwaniem się w jej odgłosy były największe.
Tak, bo wówczas jeszcze dodatkowo oprócz wszelakich pisków i zwierzęcych nawoływań słychać również było nawet i… szelesty zarośli poruszanych przez przeciskające się akurat przez nie jakieś większe zwierzaczki. Domyślaliśmy się, że są to zapewne przede wszystkim małpy, tapiry czy „jakieś inne” kapibary, ale według słów odwiedzających nas Indian, najprawdopodobniej zdarzało się nam usłyszeć także i żyjące tutaj pumy. A już zwłaszcza nocną porą, kiedy to właśnie one z lubością się po okolicznych lasach kręciły.
„Brrr… - myśleliśmy sobie - A czy taka puma, skoro są one z reguły bardzo zgrabne, zwinne i skoczne, nie odważy się kiedyś po prostu z jakiegoś rosnącego tuż przy brzegu drzewka wprost na pokład nam wskoczyć..?! Toż w momencie, kiedy obróceni byliśmy do brzegu naszą rufą, to nieomal o tę gęstwinę „szorowaliśmy”..! Tak tak, nie dziwcie się, a już tym bardziej się z tego nie śmiejcie, ale my naprawdę dość poważnie się takiej możliwości obawialiśmy.
Owszem, teraz już wiem, że było w tych naszych obawach bardzo dużo przesady – żeby wręcz nie powiedzieć, iż… przesada tylko i wyłącznie, bo taki wypadek był raczej wykluczony - ale my wówczas traktowaliśmy to jednak całkiem serio. No bo przecież popróbujcie postać sobie chociaż trochę w całkowitych ciemnościach tuż obok rozkrzyczanego tropikalnego lasu, to wtedy na własnej skórze poczujecie, że w takiej sytuacji… absolutnie nic nie wydaje się niemożliwym. Ot, co…
A już zwłaszcza wtedy, gdy… No właśnie – a już zwłaszcza wtedy, gdy ma się okazję zobaczyć nocą wgapiające się w nasz statek z brzegu jakieś błyszczące ślepia! Tak, bowiem ja podczas moich nocnych wacht bardzo często włączałem aldisa i kierowałem strumień jego światła w stronę brzegu, powolutku i starannie nim znajdujące się tam zarośla omiatając. No i kilkukrotnie zdarzyło się tak, że w tym świetle pojawiały się nagle jakieś patrzące na mnie oczy. Brrr..! Kto z was kiedykolwiek miał okazję zobaczyć w pobliżu lasu w świetle samochodowych reflektorów oczy będącego tam akurat lisa, czy nawet jedynie jakiejś niegroźnej sarenki albo dzika, to dokładnie wie o czym teraz mówię, prawda..?
No pewnie, że takowe błyszczące ślepia nie musiały od razu należeć do jakiejś pumy – to było raczej wątpliwe – ale jednak wrażenie takie spojrzenia błyskających jak ogniki oczu z brzegu robiły na mnie całkiem spore, nie zaprzeczę. A już szczególnie wtedy, gdy nasza rufa znajdowała się właśnie w swoim najbliższym brzegowi położeniu. O, to wówczas naprawdę można było doświadczyć szczerych emocji, z biegającymi po plecach ciarkami włącznie – i temu oczywiście również nie zaprzeczę. Ot, co…
Jak już pisałem, staliśmy w tym miejscu Orinoko aż przez całe długie trzy tygodnie. Brzmi to rzecz jasna dość dziwnie, dla wielu z was zapewne również i wręcz niewiarygodnie, ale tak naprawdę było. No cóż, rzeczywiście aż trudno uwierzyć w to, że wyciąganie naszego statku z tej opresji przez Armatora mogło trwać aż tak długo, jednakże najprawdopodobniej było tak, że jakieś poważne powody takiej a nie innej sytuacji, które by taką zwłokę uzasadniały, być musiały.
Trudno wszakże sądzić, iż w tym czasie władze naszej firmy – ot, tak po prostu – siedziały sobie bezczynnie z założonymi rękoma, zupełnie się losem statku nie interesując. O nie, przeciwnie, jak się później dowiedzieliśmy robiły one jednak w tej kwestii bardzo dużo, aktywność wykazywały nawet i ponadprzeciętną – i to już od samego początku, natychmiast po doznaniu przez nas tej awarii. Tak więc, nikt nas na Orinoko na pastwę losu nie pozostawił, w biurach o naszej sytuacji poinformowani byli ze strony wenezuelskiej Agencji należycie, więc świadomość odpowiednich służb w Monte Carlo była w naszej sprawie wystarczająca. Nasze tarapaty na pewno im na sercu leżały.
Pewne sprawy jednak spowodowały ślimaczenie się tej „ratunkowej akcji”, bowiem najpierw Armator wykłócał się z Charterującym o uregulowanie jakichś finansowych zobowiązań, związanych oczywiście z naszą aktualną sytuacją. Krótko mówiąc obie strony negocjowały zapewne zakres ponoszonych kosztów, jakiś ich procentowy podział, zanim jeszcze podjęto jakiekolwiek kroki w celu ponownego uruchomienia statku i jego powrotu do Charteru.
Ale w końcu doczekaliśmy się. Późno bo późno, ale wreszcie jakaś wiążąca decyzja w naszej sprawie w Monaco zapadła i do Wenezueli pofatygował się osobiście sam Główny Superintendent naszej Kompanii, pewien bardzo miły mieszkający na stałe w Monte Carlo Włoch. Przybył on do Caracas wczesnym rankiem dnia 21 Grudnia, a stamtąd samolotem od razu udał się do Puerto Ordaz, aby już na miejscu rozpocząć zakrojone na dosyć dużą skalę przygotowania do wyciągnięcia naszego statku z tarapatów, w których wciąż jeszcze niezmiennie się znajdowaliśmy.
O tym rzecz jasna dowiedzieliśmy się dopiero po dwóch dniach, kiedy już ów włoski Intendent do nas dotarł i nam to wszystko opowiedział, pozwólcie jednakże, iż pisać już od teraz będę zgodnie z chronologią wszelkich wydarzeń, aby się w tym wszystkim na sam koniec tego rozdziału nie pogubić. Przyznaję bowiem uczciwie, że takie „skakanie z kwiatka na kwiatek” z wieloma poruszanymi tutaj tematami już powoli zaczyna nawet i mnie dezorientować, a co dopiero was, kiedy zmuszeni w ten sposób jesteście do ciągłego przypominania sobie czegoś z przeszłości, by coś z teraźniejszości zrozumieć. Oj tak, dobrze ten wasz ból wyczuwam, więc czym prędzej obiecuję poprawę.
Zatem, nasz Superintendent-Italiano pojawił się około południa w Puerto Ordaz i natychmiast przystąpił do działania. W pierwszej kolejności oczywiście zakupił na miejscu kilkanaście beczek z paliwem do jakiegoś przenośnego agregatu, który na tę okoliczność od pewnej miejscowej firmy wypożyczył (przez telefon jeszcze z Monaco), potem wynajął na całe dwie kolejne doby mały holowniczek, a następnie załatwił i już z góry opłacił transport tych beczek i generatorka do portu oraz ich załadunek na pokład owego, wspomnianego powyżej holownika. I kiedy już to wszystko było gotowe, bez zbytniej zwłoki wyruszył w dół Orinoko na nasze poszukiwanie.
Co ciekawe, jeszcze wtedy nie miał on pojęcia, gdzie my w ogóle jesteśmy, pozycji naszego postoju zbyt dokładnie nie znał, wiedząc jedynie, iż na pewno znajdujemy się gdzieś między bojami No 60 a 90. Toteż najpierw zlecił załodze holowniczka szybko podążać do 90-tej mili, a tam z kolei rozpoczął powolne i systematyczne przeczesywanie brzegów rzeki w poszukiwaniu naszego statku.
I tak oto dotarł on wreszcie do nas późnym wieczorem dnia 22 Grudnia, oczywiście wzbudzając tym w naszych szeregach zrozumiałą radość, bowiem nie tylko że mieliśmy już tego całego postoju szczerze dość, ale i także dlatego – czy też raczej przede wszystkim dlatego – że zbliżające się Święta Bożego Narodzenia będziemy jednak mogli obchodzić w godziwych warunkach, stojąc już bezpiecznie przy kei w Puerto Matanzas. Ha, no przynajmniej nie będzie już tych egipskich ciemności, które nas dotychczas ogarniały.
O, i rzeczywiście właśnie tak wszystko zgodnie z oczekiwaniami przebiegło. Kiedy tylko ten holowniczek pod naszą burtą się pojawił, to my od razu naszymi własnymi patykami cały znajdujący się na nim majdan na swój pokład przeładowaliśmy, stawiając tenże przenośny agregat na pokrywach trzeciej ładowni, a tuż obok niego całą baterię beczek z potrzebnym do jego uruchomienia paliwem. Nasi mechanicy wraz z elektrykiem zgrabnie go od razu do jednej z naszych prądnic podłączyli, a dyżurujący od tej chwili bezustannie przy generatorku motorzyści przez specjalny lejek na okrągło w nim paliwo uzupełniali. Zatem, nasz silnik główny wreszcie ożył. Mógł on już od tej pory powrócić do swego normalnego ruchu, my szybciutko wybraliśmy kotwicę i około północy wyruszyliśmy w drogę. Yeah..!
Wczesnym rankiem 22 Grudnia zameldowaliśmy się przy kei w Puerto Matanzas, a tutaj od razu – chyba na osłodę naszego dotychczasowego położenia – czekała nas bardzo miła niespodzianka. Bo oto okazało się, że miejscowi stevedorzy w żadnym razie nie zdążą załadować naszego statku przed upływem świąt – co więcej, poinformowano nas, iż w dniach od 24 aż do 26 Grudnia włącznie nie będzie w ogóle żadnych przeładunków w całym porcie. Wszak święta to święta, no nie?
Tak więc tym razem los szeroko się do nas uśmiechnął, bowiem dzięki temu mieliśmy nie tylko samą niezwykle spokojną Wigilię, ale i również całe dwa kolejne święta. Wykorzystaliśmy je oczywiście w sposób jak najbardziej należyty, odpoczywając ile wlezie i całymi godzinami biesiadując sobie przy piwku w mesie lub na rufie. Tak, tę Gwiazdkę na szczęście mogliśmy zaliczyć do udanych.
Końcówka Grudnia jest w tym rejonie świata przełomem pór deszczowej i suchej, z dnia na dzień więc poziom wód Orinoko wyraźnie się obniżał. W pobliżu kei, przy której byliśmy wtedy zacumowani, brzeg rzeki był bardzo niski i płaski, akurat tutaj żadnych stromych urwisk nie było, toteż z upływem czasu coraz to bardziej wyłaniała się spod wody znajdująca się tam piaszczysta plaża.
Słowa „plaża” użyłem tu jednak nieco na wyrost, bowiem absolutnie nikt się w tym miejscu w słońcu nie wylegiwał, ani tym bardziej w wodzie się nie kąpał, ale chodzi mi głównie o to, aby właśnie taki obraz tego miejsca waszej wyobraźni podsunąć. Ot, płaski piaszczysty brzeg, łagodnie schodzący w kierunku rzeki, po którym zupełnie swobodnie i bez obaw można było sobie pospacerować. Grunt tu był bowiem bardzo twardy, żadnych podmokłych pułapek na swej drodze się nie napotykało, zrozumiałe więc, że w pełni z tej możliwości korzystaliśmy, na długie przechadzki często się tam wybierając.
I właśnie na tej niby-plaży dokonaliśmy przeciekawego odkrycia. Otóż, powoli odsuwające się stamtąd wody Orinoko odsłaniały zalegające tam wręcz masowo… szkielety ryb, których rzeczywiście było tam aż tak wiele, że nieomal się po nich stąpało. Tak, było ich tam takie mnóstwo, że nawet nazwaliśmy to miejsce „szkieletowiskiem”. Oczywiście nie omieszkaliśmy wypytać tubylców o przyczyny tak licznego występowania tutaj tych ości, dowiadując się, że są to wszystko szczątki tylko i wyłącznie jednego, bardzo powszechnie występującego w wodach Orinoko gatunku ryby, którą miejscowi potocznie nazywają… po prostu diabłem. Diabłem z Orinoko.
Hm, ciekawe. A to dlatego, że ryba ta posiada na swoim grzbiecie bardzo ostry i jadowity (!) kolec, na który w pierwszej kolejności trzeba uważać, kiedy tylko taką rybę się z wody wyłowi – czy to w sieci, czy na wędkę. Zalecali nam oni zatem daleko posuniętą ostrożność w obchodzeniu się z tymi rybami, gdy zobaczyli, że z wielką ochotą sobie z rufy naszego statku wędkujemy, bowiem ukłucie tym trującym kolcem z całą pewnością do przyjemności nie należy.
Owszem, nie jest tenże jad dla człowieka śmiertelny, ale spowodowana nim gorączka i ogólne osłabienie organizmu może być jednak dla zdrowia dość groźne. Radzili więc uważać, zaraz po złowieniu takiego „diabełka” szybko ten kolec mu odłamywać, by potem… już spokojnie smażyć go na patelni, bo akurat jego mięso jest na szczęście bardzo smaczne. Ba, wręcz pyszne – czego rzecz jasna sprawdzić nie zaniedbaliśmy.
O, i tym „rybnym” akcentem kończymy naszą wizytę w Puerto Matanzas…
louis